Powiadają, że do trzech razy sztuka. Pewnie sporo w tym racji lecz z pewnością nie na początku sierpnia, nie w szczycie wakacyjnego szaleństwa potęgowanego żarem lejącym się z nieba. Późne popołudnie poprzedzające dzień wyjazdu też nie sprzyja takim ekscesom jak załatwianie noclegu. Po trzecim więc telefonie, przyszedł czas na czwarty, piąty, szósty... szesnasty. Tak, za szesnastym razem znalazłem nocleg na kilka dni w górach. Próbowałem w rozmaitych miejscach. Od Świeradowa po Kotlinę Kłodzką. Od najtańszych schronisk po hotele świecące gwiazdkami. Za szesnastym razem trafiłem do Niedamirowa, wsi na końcu świata zagubionej gdzieś pomiędzy Kowarami a Lubawką. Droga kończąca się u podnóży Rychorów, w których diabeł zwykł mawiać dobranoc, najbliższy sklep jedenaście kilometrów dalej. Wymarzone miejsce aby choć na chwilę zapomnieć o ostatnich poważnych problemach i wtopić się w otoczenie.
O okolicy pod kątem rowerowym wiedziałem tyle co nic. Jedynym pewnikiem wyjazdu było to, że chcę posiedzieć na trawie podziwiając krajobraz na miejsce docierając rowerem. Wypić Kofolę, zjeść smażony ser i nic nie robić. Nie planować, nie zastanawiać się, nie myśleć za dużo, najzwyczajniej być całym sobą gdzieś tam. Tylko tyle albo aż tyle. Dałem radę.
Dzień I