Już w trakcie naszej alpejskiej wycieczki w lipcu ustaliłem z moim kompanem Darkiem, że warto byłoby jesienią przejechać się jakąś trasą po Polsce. Dla mnie im byłaby dłuższa, tym lepiej. Niestety dla Darka, który ma dwójkę małych dzieci i przez to dość skrupulatnie liczy czas i to w dodatku w porozumieniu ze swoją małżonką, możliwe było przeznaczenie na jazdę tylko trzech dni. No cóż, dobre i tyle, choć szału nie było. Jako wstępny termin ustaliliśmy połowę października, a trasę mieliśmy odbyć w trójkę, bo miał się też dołączyć kolega Darka, Łukasz.
Lubię planować przebieg tras, zatem Darek z pełnym zaufaniem powierzył mi tę czynność. Było wszakże kilka warunków brzegowych i trudności wynikających z faktu, że ja mieszkam w Świdnicy na Dolnym Śląsku, a Darek i Łukasz w Warszawie. Mnie przyświecał też cel takiego ukształtowania jej przebiegu, by przejechać przez kilka nowych gmin. Jako miejsce startowe uzgodniliśmy Łódź, bowiem jest to rodzinne miasto Darka, tutaj mieszkają jego rodzice, a on musiał na okres wyjazdu podrzucić im swego syna, Tomusia. Gdy mając w głowie takie założenia, spojrzałem na mapę, pomyślałem, że Kraków byłby godnym celem naszej jazdy. To zacne miasto nigdy nie było przeze mnie odwiedzone na rowerze, a zakończenie jazdy pod Kościołem Mariackim to było coś. Darkowi pomysł się spodobał, a zatem mieliśmy już plan. Siadłem do szczegółowego wytyczania marszruty. Było to trochę żmudne, bo między Łodzią a granicą województwa moja mapa zaliczonych gmin wyglądała jak sito. W końcu jakoś ją skleciłem. Cały dystans miał wynieść około 330 km, a więc w sam raz na trzy dni. Oczywiście należało przy tym założyć, że w ostatnim dniu nie zaszalejemy, bo trzeba się będzie streszczać na pociąg do domu.
W połowie września, po intensywnej wymianie korespondencji, przyspieszyliśmy termin naszej jazdy, bo Darkowi zrobiło się niespodziewane wolne weekendowe okienko. Należało jeszcze zbadać możliwość wzięcia urlopu i dograć noclegi na trasie. Zamiast planowanej wcześniej jazdy piątek-niedziela, wyszło, że wycieczkę zorganizujemy od soboty do poniedziałku. No ale jak to w życiu, okazało się, że Łukasz może z nami jechać tylko w sobotę i niedzielę, bowiem obowiązki nie pozwalały mu na kręcenie w poniedziałek. Był przy tym zdesperowany i nie chciał odpuścić. Stanęło na tym, że w niedzielę się rozstaniemy, on poszuka połączenia kolejowego do Warszawy, a my ruszymy we dwójkę do Krakowa.
W Łodzi mieliśmy się spotkać w sobotę 22 września. Darek i Łukasz postanowili o poranku (a nawet można rzec, nocą) wyjechać z Warszawy samochodem, mnie czekała jazda pociągiem. Gdy przeanalizowałem możliwość swego dotarcia do Łodzi, okazało się, że albo będę tam o trzeciej rano, albo o dziesiątej. Oba te warianty mi nie pasowały. Postanowiłem zatem wziąć jeszcze w piątek wolne, zrobić przyzwoitą trasę, dobrnąć do bądź jakiej stacji kolejowej, dotrzeć pod wieczór do Łodzi i tam już przenocować. Dość szybko ustaliłem, że koło dworca Chojny znajduje się hostel „Lawenda”. Za niewielkie pieniądze zarezerwowałem sobie tam nocleg, a na piątek wymyśliłem sobie trasę Świdnica-Oleśnica.
W piątek rano wszystkie opisane wyżej zawiłe kwestie koncepcyjno-logistyczne trzeba było zacząć wcielać w życie. Spakowałem się do plecaka i po dziewiątej byłem już w drodze. Prognozy na piątek zapowiadały ostatni dzień upału, w następne dnie miało być załamanie pogody. Faktycznie było pięknie. Słońce już od rana wzięło się do roboty. Jechałem w krótkim letnim stroju, chyba ostatni raz w tym roku. Aby dopełnić opisu rowerowego raju, należy zaznaczyć, że wiaterek też był moim druhem i przyjacielsko klepał mnie po plecach. Na Przełęczy Tąpadła pożegnałem podjazdy. Następne były dopiero na Jurze. Postanowiłem przy okazji swej piątkowej jazdy połączyć przyjemne z pożytecznym. Poza zaliczaniem gmin, mam pewne inne hobby. Otóż mam zamiar dotrzeć na rowerze do wszystkich miejscowości mojego województwa. Praca ta jest całkiem zaawansowana, no ale jeszcze sporo brakuje do końca. Pod Wrocławiem mam w tym względzie pewne zaległości. Jazda do Oleśnicy umożliwiła ich częściowe nadrobienie. Odwiedziłem zatem dwanaście „niezaliczonych” wiosek w powiecie wrocławskim oraz jedną w oleśnickim. Szczególnie ucieszyły mnie dwie: Trestno oraz Mokry Dwór, bowiem choć są położone blisko Wrocławia, to jednak jakby na uboczu. Poza tym rzadko tam jeżdżę. Wcześniej w Siechnicach zjadłem smaczny domowy obiad. Odrę przekroczyłem nowym mostem w ciągu Wschodniej Obwodnicy Wrocławia. W Borowej wjechałem na dawną Ósemką, czyli główną drogę Wrocław-Warszawa. Mimo tego, że równolegle do niej biegnie nowo wybudowana ekspresówka, to ruch na niej był całkiem spory. No ale do Oleśnicy mnie już brakowało tylko parę kilometrów. Do przystanku Oleśnica-Rataje dojechałem półtorej godziny przed odjazdem mojego pociągu. Na peronowej ławce łapałem ciepłe promienie słońca i raczyłem się chłodnym piwem. Pociąg przyjechał planowo. W Łodzi byłem po dziewiętnastej. Mój hostel oddalony był od dworca Chojny o nieco ponad kilometr. Szybko go odnalazłem i się zakwaterowałem. Na kolację zjadłem dwa hot dogi zakupione na pobliskiej stacji paliw. Takie jadło nie za bardzo mi odpowiada, no ale w pobliżu jakoś nie natknąłem się na otwarty sklep… Wieczorem wymyśliłem nazwę dla naszej wycieczki: „rajd ŁÓK”. Faktycznie nasza trasa wiodła lekkim łukiem, jednak oznaczenie to w istocie koduje początkowe litery nazw „Łódź” i „Kraków”.
Punktualnie o godzinie ósmej rano zjawiła się właścicielka hostelu, na tę bowiem godzinę miałem zamówione śniadanie. Darek już mi wysłał wiadomość, że z Łukaszem dojechali na Chojny. Tam mieli zostawić samochód i rozpocząć już rowerowanie. Przez okno widziałem, że pogoda się pogorszyła, jednak gdy wyszedłem na zewnątrz, poczułem się jak innej strefie klimatycznej. Było ponuro, zimno, a gdzieniegdzie było widać wodę po nocnych opadach. Za chwilę już widziałem dwie sylwetki na rowerach wyłaniające się na skrzyżowaniu. Przywitaliśmy się, a ja z pewną zazdrością popatrzyłem na ich malutkie plecaczki. Z moim na grzbiecie wyglądałem jak dromader, a ich prawie się nie rzucały w oczy. Na przyszłość postanowiłem sobie mocno popracować nad ograniczeniem bagażu… Darek opowiedział mi o nieprzyjemnej przygodzie, która ich spotkała podczas jazdy samochodem. Oto na ekspresówce od bagażnika na dachu oderwał się rower Łukasza i zawisł tylko na jednym mocowaniu koła. Pewnie najedli się strachu! Rower musieli zdjąć, szybko rozkręcić i wsadzić do środka samochodu.
Byliśmy na południowych rogatkach miasta, a więc cały aglomeracyjny moloch mieliśmy z głowy. Darek, jako łodzianin, ruszył przodem, by wyprowadzić nas z miasta. Chłód był spory. Na grzbiet założyłem więc swoją kurtkę, co spowodowało, że wielki plecak nieco oklapł. Po paru zakrętach, o dziwo, wjechaliśmy na szutry. Darek z Łukaszem nieco mnie wyprzedzili, bo oni na rowerach trekkingowych pokonywali kamienie i piasek dość płynnie, a mnie na szosówce szło to kiepsko. Droga gruntowa doprowadziła nas do tabliczki z przekreślonym napisem „Łódź”. Oczywiście stanęliśmy, by pstryknąć fotkę. Zresztą większość zdjęć na trasie zrobiliśmy przy tabliczkach. Dla mnie i Darka jest to pewna norma, Łukasz patrzył na nas z pobłażliwością, ale grzecznie stawał i nie marudził. Jak się potem okazało, szutry pokonywaliśmy tylko w mieście Łodzi, później już były asfalty o różnej jakości.
Płaskość trasy była niemalże idealna. Przejeżdżając przez Górki Duże i Górki Małe jakoś nie mogłem zrozumieć, dlaczego wioskom tym nadano takie właśnie nazwy. Udało nam się nie wjechać do Piotrkowa, tylko prawie stycznie go liznąć od zachodniej strony. W miarę upływu dnia, niebo zaczęło się przecierać, a temperatura podskoczyła o parę stopni. W okolicach południa zaczęliśmy wypatrywać jakiegoś przybytku, w którym by nas nakarmiono. Knajpy, owszem były, ale wszystkie jeszcze zamknięte. Dopiero w Rozprzy odnaleźliśmy lokal o ciekawej nazwie „Głodny Turek”. Choć wszyscy z pewną niechęcią mówiliśmy o spożywaniu kebabów, postanowiliśmy jednak się tu stołować, bowiem na naszej dalszej trasie w promieniu kilkudziesięciu kilometrów raczej innej jadłodajni już nie było. Moje obawy sprawdziły się. Dostałem coś wyjątkowo niesmacznego. Po zjedzeniu połowy miałem już dość. Pewnie nieprędko weźmie mnie ochota na kebab…
Jechaliśmy generalnie na południe, czasami dostosowując się do mojego łowienia gmin, skręcaliśmy to na wschód, to na zachód. Towarzyszył nam spory wiatr z kierunku zachodniego. Gdy wypadało nam brnąć w tym kierunku, entuzjazm nieco gasł, gdy pruliśmy z wiatrem, uśmiech wypełniał twarze. Aby wprowadzić pewien porządek w naszej jeździe, postanowiliśmy kręcić na zmiany. Każdy z nas miał prowadzić przez pięć kilometrów. W ten sposób jechało nam się rytmicznie, a kilometry jakoś prędzej umykały. Z Darkiem zwykle mamy tak skalibrowane liczniki, że pokazują idealnie te same odległości. Tym razem jednak było coś nie tak. Na każde 5 kilometrów licznik Darka dodawał 50 metrów. A więc jeden procent różnicy. Trochę dużo. Po niedługim czasie wytropiliśmy przyczynę takiego stanu rzeczy. Oto przednie koło Darka było lekko sflaczałe. Rower nie był używany od lipca i smętnie zalegał w piwnicy. No i powoli koło traciło ciśnienie. Trochę to Darka trapiło, ale ręczne dopompowywanie byłoby trochę upierdliwe. Postanowiliśmy zatem wypatrywać stacji paliw, by skorzystać z kompresora.
Za Krzętowem sforsowaliśmy Pilicę, która malowniczo meandrowała i leniwie toczyła swoje wody. Między brzegami rozpięty był oryginalny drewniany most. Stanęliśmy na nim na chwilę, a za kilkaset metrów przekroczyliśmy granicę województwa świętokrzyskiego. Nocleg był zaplanowany w Kluczewsku, w gospodarstwie agroturystycznym. Ostatnim znakiem zapytania był stan mostu na Czarnej za Pilczycą. Już planując trasę ustaliłem, że jest on remontowany, a droga jest zamknięta. No ale postanowiliśmy zaryzykować, licząc na to, że jak to się często zdarza, przez rzekę jest położona jakaś kładka dla okolicznych mieszkańców. Znaki wcześniej już sygnalizowały, że jest zakaz ruchu. Na miejscu okazało się, że most stoi i prace się chyba dopiero zaczęły. Bez kłopotu przejechaliśmy na drugą stronę. Do Kluczewska brakowało nam kilka kilometrów. Pokonaliśmy je szybko. Nasza kwatera okazała się sporym domem, a pokój gościnny znajdował się na górze. Gospodyni przywitała nas wylewnie i oznajmiła, że szykuje już kolację. Co prawda jej nie zamawialiśmy, ale postanowiliśmy nie odmawiać. Wcześniej jednak poszliśmy do sklepu, by zakupić po dwa piwa. Byłem głodny, koledzy chyba zresztą też. Wielka pryzma chleba zniknęła zatem błyskawicznie. Warto polecić tę miejscówkę. Było schludnie, czysto, a za nocleg, kolację i śniadanie policzono nam po 45 złotych… Wieczorem oglądaliśmy siatkówkę. Francja zlała nas dość rzetelnie. Z Łukaszem dotrwaliśmy do końca meczu, Darek po pierwszym secie poszedł spać. Czuł spore zmęczenie. Przecież musiał wstawać przed piątą rano.
Niedzielny poranek przywitał nas pochmurnym niebem. Prognozy były wszakże umiarkowanie dobre. Na śniadanie dostaliśmy gorący żurek z wielkim pętem kiełbasy. W związku z tym, że daleko nam do wegetarianizmu, tak przygotowane danie pochłonęliśmy w mgnieniu oka. Łukasz już wcześniej ustalił, że będzie nam towarzyszył do Pradeł, a potem odbije ku Zawierciu, skąd miał pociąg do Warszawy.
W drogę wyruszyliśmy po dziewiątej. Poranne chmury rozwiały się, wyjrzało nawet słońce, ale było zimno. Trasa ciągle była płaska, ale się zaczynała się lekko marszczyć. Ciągle najstromsze podjazdy były przy okazji forsowania wiaduktów przerzuconych nad linami kolejowymi. Minęliśmy Włoszczowę, Secemin i wkrótce dociągnęliśmy do województwa śląskiego. Ten rejon znam bardzo dobrze. Parę razy jeździłem tu na rowerze, a kilkadziesiąt lat temu spędzałem tu wielokrotnie wakacje. To były co prawda inne czasy, ale z pewnym sentymentem spoglądałem na znane mi miejsca. Za Szczekocinami wreszcie wypatrzyliśmy stację paliw i Darek mógł dopompować swoje przednie koło. Od tego momentu jego licznik pokazywał nieco mniej niż mój… Na stacji wypiliśmy ciepłą kawę, która przyjemnie nas rozgrzała. Z początku planowaliśmy przejechać odcinek Szczekociny-Pradła bocznymi drogami, wiedziałem bowiem, że krajówka w kierunku Katowic jest bardzo ruchliwa. Była jednak niedziela i ruch samochodowy był nieznaczny. Ruszyliśmy zatem krajówką. Po paru kilometrach wypatrzyliśmy przydrożną knajpę. Jej wyróżnikiem był wielki drewniany koń stylizowany na Konia Trojańskiego. Wiedząc o tym, że niebawem się rozjedziemy, postanowiliśmy zjeść jeszcze wspólny wczesny obiad. No wreszcie, jakieś normalne jedzenie, a nie obrzydliwe kebaby!
W Pradłach skręciliśmy z krajówki. Za chwilę dotarliśmy do rozstajnych dróg i pożegnaliśmy się z Łukaszem. On ruszył do swojego Zawiercia, my za cel obraliśmy Miechów. Na wiosnę postanowiliśmy zaliczyć następną wspólną jazdę. Może Podlasie? Zobaczymy…
Od naszego rozstania nastąpiły dwie rzeczy. Oto wjechałem na teren dziewiczy i w każdą stronę były niezaliczone gminy. Poza tym poczuliśmy w nogach, że dotarliśmy do Jury. To już nie tylko wiadukty, ale też ukształtowanie terenu świadczyło o jego trudności z punktu widzenia rowerowego siodełka.
Gdy dojeżdżaliśmy do Żarnowca, zrosił nas lekki deszczyk. Do Miechowa brakowało ze trzydzieści kilometrów. Wcześniej uzgodniliśmy z Darkiem, że ja z Żarnowca pojadę ku Charsznicy i wrócę, a on na mnie poczeka. W ten sposób zaliczę nową gminę, a do Miechowa pojedziemy inną, nieco okrężną trasą. Plany te wcieliliśmy w życie. Po samotnym dojechaniu do pierwszej wioski w województwie małopolskim, czyli do Jelczy, zawróciłem. Manewr ten sprawił, że do swojego dystansu dołożyłem dziewięć kilometrów. Zajęło mi to z 20-25 minut. Z Żarnowca znowu wystartowaliśmy razem. Wkrótce już wspólnie dotarliśmy do tablicy „Województwo Małopolskie”. Nie muszę dodawać, że obowiązkowo pstryknęliśmy sobie z nią fotki. Minęliśmy Kozłów i obraliśmy kierunek na Książ Wielki, z takim jednak planem, że nie dotrzemy do tej miejscowości, tylko zetniemy trasę szybciej na południe, ku Miechowowi. Niewiadomą była tylko nawierzchnia tych bocznych dróg. Na googlach pokazane były jako cieniutkie linie, bez przetarcia na street view. Dla mnie szutry byłyby raczej kiepskie, bo szosówką po luźnej nawierzchni jedzie się źle, zwłaszcza na zjazdach. Na szczęście okazało się, że choć wąskie, wszystkie drogi były asfaltowe. Zadziwiająco stromy okazał się podjazd do Podleśnej Woli. Darka na nim nieco przytkało. Na chwilę nawet przystanął, by odpocząć i zjeść batona. Od naszej wyprawy w Alpy, czyli od lipca, nie siedział na rowerze, a więc forma nieco podupadła. Nie narzekał jednak, tylko po chwili ruszył dalej.
Do Miechowa dojechaliśmy, gdy pochmurny dzień tracił swoją jasność. Nocleg mieliśmy zaplanowany w hotelu „Miechuś”. Chłodny dzień oraz trudna końcówka wysączyły z nas kalorie. Najpierw chcieliśmy pójść gdzieś na miasto, by zjeść kolację. W końcu jednak zostaliśmy w hotelu i tutaj zamówiliśmy wieczerzę. Po zjedzeniu spaghetti nadal odczuwaliśmy głód. Zatem dopchnęliśmy przystawkami. Darkowi zachciało się tatara, a mnie śledzika. Żeby było sprawiedliwie, dania te podzieliliśmy na pół i się wymieniliśmy. Logicznym dopełnieniem takiego jadła była zamówiona pięćdziesiątka. Dobrze to wszystko podziałało. Poczuliśmy się pełni i pokrzepieni. Wieczorem obejrzeliśmy siatkówkę. Oto odmienieni Polacy rozbili Serbię i awansowali do pierwszej szóstki turnieju.
Rano obudził nas Mozart. Było przed siódmą, gdy dźwięki jego muzyki przerwały nasz sen. Od lat mam tak ustawiony budzik w telefonie, by wstawać przy Requiem. Darek się do tego chyba przyzwyczaił, choć przecież nieczęsto wstajemy razem… Chcieliśmy wyjechać wcześnie, bo Darka pociąg do Łodzi odjeżdżał nieco po czternastej. Najkrótszą trasą do Krakowa mieliśmy nieco ponad 40 kilometrów, ale postanowiliśmy zrobić małe kółko, by nieco zwiększyć ten mizerny dystans. Za oknem świat nie wyglądał ciekawie. Ciężkie chmury przecinały niebo z irracjonalną prędkością. Wiatr był ciągle zachodni. Przynajmniej początek trasy miał być z wiatrem, a dalej lepiej nie myśleć. Prognozy nie były jednak najgorsze, bo oprócz potępieńczego wiatru nie zapowiadano deszczu. Śniadanie poszło nam szybko. Jajecznica weszła gładko.
Gdy odbieraliśmy rowery, zobaczyliśmy przewrócone i uszkodzone parasole w piwnym ogródku przy hotelu. W nocy musiało nieźle hulać! Dzień był paskudny. Ziąb przeciskał się przez wszystkie składniki mego odzienia, a było tego sporo. Z Miechowa wyjechaliśmy w drobnym deszczyku, który potęgował odczucie chłodu. Miasto opuściliśmy sprawnie, parę razy jednak przystając, by na telefonie sprawdzić nasze kierunki. Wybraliśmy boczne, nieuczęszczane drogi, a pierwszą wioską na trasie był Poradów. Po piętnastu kilometrach jazdy rozpadał się spory deszcz. Momentami lało jak z cebra. Zaświtała mi myśl, aby skrócić naszą trasę i już odbić na Kraków. Myślą tą jednak nie podzieliłem się z Darkiem. Jechaliśmy zatem zgodnie z wcześniej ustalonym planem od wioski do wioski, generalnie oddalając się od naszego celu. Pogoda po półgodzinie zlitowała się nad nami. Niebo zaczęło się przecierać, a opady ustały. Byliśmy jednak solidnie nasączeni. Ciągle wiało z wielką mocą. Cały czas pokonywaliśmy hopki, bo trasa była interwałowa. Najcięższy odcinek był między Przesławicami a Koniuszą. Podjazd może 2-kilometrowy miał z 10 procent. Po dojechaniu do wsi Posądza, wreszcie obróciliśmy się ku grodowi Kraka. Ruchliwa droga wojewódzka doprowadziła nas prawie do miasta. Z pewnym trudem walczyliśmy w wiatrem i pagórkami. Czasem też trzeba było „walczyć” z pieskami nagle wybiegającymi z posesji. W żadnym innym rejonie Polski nie spotkałem się z taką mnogością tych absurdalnych psich ataków. Nie bałem się o to, że burek mnie pogryzie, tylko że wpadnie mi pod koła, a wtedy będzie bęc. Raz nawet głupie bydlę wyleciało z przeciwnej strony drogi prosto pod samochód. Chyba uciekł w ostatniej chwili.
Do miasta wjechaliśmy od strony północnej. Z pewnym zawodem odnotowaliśmy fakt, że nie było tam tabliczki „Kraków”, z którą można byłoby pstryknąć fotkę. Nawet półżartem zgodziliśmy się, że w związku z tym cała nasza jazda jest nieważna i trzeba będzie ją powtórzyć. Jadąc w centrum miasta po torowisku prawie się wywaliłem, gdy koło wpadło w szczelinę. Co się odwlecze, to nie uciecze. Przed wjazdem na rynek, gdy wykonałem skręt o 90 stopni, wyskoczył na mnie niespodziewanie melex. Instynktownie odbiłem kierownicą, ale tym ale razem nie opanowałem roweru i gruchnąłem na prawą stronę. Obiłem łokieć i biodro. No ale na szczęście nic takiego się nie stało. Pani kierująca pojazdem nawet się nie zatrzymała. Na Starym Mieście pod Kościołem Mariackim zameldowaliśmy się tuż po południu. Trębacz już zrobił swoją robotę. Mimo kiepskiej pogody, pod Sukiennicami przewalały się różnojęzyczne tłumy. Dołączyliśmy do nich i jazdę zakończyliśmy małą sesją fotograficzną.
Na ulicy Floriańskiej posililiśmy się we włoskiej knajpie. Rachunek był niemały, ale przełknęliśmy go popijając piwko. Na dworcu stanęliśmy po czternastej. Na peronie, z którego Darek miał pociąg do Łodzi, kłębiły się dzikie tłumy. Po dwóch stronach peronu stały pociągi: oba do Gdyni. Takiego zgiełku nie widziałem na dworcach w czasach głębokiej komuny. Przechodzącej obok pani zawiadowcy spytaliśmy się, co się stało. Odpowiedziała, że gdzieś na trasie wiatr przewrócił słup trakcyjny i wszystkie pociągi mają kolosalne opóźnienia. Cóż było robić, stanęliśmy pod filarem i czekaliśmy. Z pewnym sarkazmem zauważyliśmy, że nam pogoda nie przeszkodziła w punktualnym stawieniu się na dworcu.
Darek w końcu odjechał z prawie dwugodzinnym opóźnieniem. Mój pociąg opóźnił się tylko o godzinkę. Jakimś cudem we Wrocławiu zdążyłem na swój kolejny pociąg mimo, że byłem tam pięć minut po teoretycznej godzinie jego odjazdu. W Świdnicy byłem o dziesiątej wieczorem. Ostatni kilometr między dworcem a swoim domem jechałem znowu w lodowatym deszczu. Zatem tak oto oprócz dwóch wymienionych wyżej łuków (łuk i ŁÓK), pomyślałem, że dodam trzeci do kolekcji: łuk pogodowy: wyjechałem pięknym latem (jak w lipcu),a wróciłem paskudną jesienią (jak w listopadzie).
Deszcze i wiatry nie zlały mnie na próżno. Cały bieżący tydzień zmagałem się z przeziębieniem. O rowerze mogłem tylko pomarzyć. Chociaż z drugiej strony, gdybym był zdrowy, to pewnie dziś pomykałbym gdzieś na trasie i ta relacja raczej by nie powstała… No ale jutro już może wyjadę. Przynajmniej mam taką nadzieję.