Krótka relacja.
Znowu KH uczył mnie pokory. Nie wiem dlaczego, ale denerwowałem sie startem i przez całą noc przespałem może 2 godziny. Chciałem start przełożyć na sobotę, bo nie wiedziałem jak zareaguję na kolejna noc bez snu, ale prognoza pogody była lepsza na piątek/sobotę więc ruszyłem o 5 rano.
Plan był taki, żeby jechać 130W (50%) na płaskim i 200W (75%) pod górę. I na początku udało się to realizować. Kocierska. Łysica. Glinne. Tatliakowa chata. Wszystko idealnie. Zgodnie z planem. Jedno tankowanie wody na stacji benzynowej. Jadłem to co sobie przygotowałem. Super. Ale tak zawsze jest na początku.
W Chyżnem pierwsza strata czasu. Moje kanapki przestały mi smakować. Żelków nie chciałem. Michałków niet. Chciałem jeść, ale nie wiedziałem co. Nic mi nie wchodziło poza musem owocowym kubuś. Ale taki mus ma 57 Kcal. A KH ma 14500 Kcal. Co oznacza, że musiałbym mieć 245 takich musów, żeby przejechać KH. Jakoś wcisnąłem w siebie hot doga na BP. Pod Zubrzycką wciskałem w siebie jedzenie, ale słabo to szło. Nic mi nie smakowało, ale jeszcze miałem siły. Przed KH miałem nadwagę, więc zapasów było dużo :-)
Na Segmencie od Czarnego Dunajca spotkałem kilku zawodników. Z trzema pogadałem. Pierwsze podchodzenie zaliczyłem pod jakąś ścianką 24%. Głowa zaczynała siadać. Robiłem przerwy na wciskanie jedzenia zamiast jeść na rowerze. O dziwo głowa siadała bez jakiegoś wybitnego zmęczenia, bez bólu, bez oznak fizycznych. Po prostu głowa chciała odpocząć, a nie nogi.
I wtedy na jakimś zjeździe po ciemku gleba. Na szczęście skończyło się na szlifach górnej części ciała. Na dole miałem getry narciarskie z piankami w miejscach wrażliwych na upadki i to mnie uratowało. Poluzowany mostek dokręciłem. Klamkomanetkę wyprostowanłem. Hak lekko się ugiął, ale regulacja przerzutki zajęła 5 sekund. Nie zauważyłęm najgorszego, że w sakwie wybuchła puszka z red bullem. Coś na asfalcie zrobiła się kałuża płynu, ale myślałem, że to z bidonu. Ruszyłem dalej.
Ciągle nie miałem apetytu. A organizm zacząl zjadać mięśnie. Pierwszym objawem rabdomiolizy jest częstomocz. A ja w ciągu godziny zatrzymałem się 4 razy na sikanie. Pomyślałem, że tak dłużej nie pociągnę. Miałęm szczęście. O 22:58 zajechałem do pizzerii otwartej do 23:00. Kucharze się zlitowali i pizzę zjadłem. To mnie uratowało na chwilę.
Przez przełom Dunajca pędziłem po szutrze. Czułem się dobrze. A tu nagle zderzenie z nietoperzem. Prosto w ryj mi wleciał. Straciłem równowagę i chyba 5 mm dziełiło mnie od wpadnięcia ze skarpy do Dunajca. Pewnie w rzeczywistości więcej. Ale wystraszyłem się dość mocno. To mnie przystopowało.
W Szczawnicy zachciało mi się spać i to mocno. Sięgam po pierwszą kofeinę w postaci red bulla, a tu jakaś pusta puszka. W sakwie mokro. Wszystko mokre. Masakra. Spać się chce. Nie mam kofeiny. Dół psychiczny. Kładę się na ławce. I pierwszy raz w życiu zażywam power napa. 15 minut i wstaję jak nowo narodzony.
Gromadzką podszedłem, trochę podjechałem. Chrumkania w krzakach po ciemku dodały sił. Zjazd po błocie na rodziele. Wschód słońca. Spotkanie z psami pasterskim. Potem przysłop poszedł rewelacyjnie. Nawet kogoś dogoniłem. Większość podjechałem. Zjazd. I zaczęła się tortura. Co sklep to głowa chciała się zatrzymać. Podjazdy robiłem na 100W. Do tego skróty okazywały sie bezdrożami. Jeździłem po krzakach i łąkach. Górki na końcu Wyrębisk mnie totalnie wyrąbały. Potem segment w Beskidzie Wyspowym. Myślałem o wycofie. Słabość w głowie. Przed Chełmem zjadłem schabowego. Trochę podszedłem najtrudniejsze fragmenty, trochę podjechałem. Kolana zaczęły doskwierać.
Na Chełmie spotkałem jedengo z zawodników. Żyłka rywalizaji trochę mnie uratowała. Mijaliśmy się kilka razy. Pod przełęcz działy(?) przed Jachówką wyjechałem na 250W. To znaczy, że siła była, tylko głowy nie było. Potem zawodnik mi sie urwał, bo musiałem stery dokręcić. Ale chciałem dogonić, więc do Krakowa nieźle cisnąłem. Powyżej 180W. Bół kolan włączył się na dobre, ale teraz to już końcówka i mało mnie to obchodziło. Spotkaliśmy się znowu za Skawiną, bo spotkany zawodnik, którego imienia nawet nie znam zatrzymał się w sklepie. Ostanie 8km złamałem zasady Solo i już towarzysko dojechałem do Krakowa.
Czas 37:19. Wstałem rano bez żadnej kontuzji. Mogę iść na rower :-)
Krótki filmik. Jakość dźwięku trochę popsuta przez mokry mikrofon
https://www.youtube.com/watch?v=CDcRa-T5JRU