Pytanie.Niedziela wczoraj, rowerek. Lecę sobie standardowo podmiejsko, prosta droga. Wiaterek gdzieś z boku. Nogi szaleją, tnę ile się da. Pulsometr wskazuje momentami >140, ledwo co czasami wchodzi na 13x. Przejeżdzam 22 kilometry i mimo pożerania iluś węglowodanów tętno spada do 126-138 max. Czyli moja 2 i początek 3 strefy.Zajechałam za szybko mięśnie? Węgle nie zdążyły wejść i jechałam na jakichś ostatkach?i nie, nie sądzę aby to był koniec moich możliwości. Dystans 44 kilometrów łacznie to ja powinnam normalnie połykać. Termometr też nie zleciał gdzieś na dół, było przecież 8-10^C.Początek sezonu?Aha, ostatni trenażer przed rowerem był w czwartek więc czas na regenerację był.
Deszcz taki marznący - swoje przeszłam na jesieni kiedy w polu złapała mnie mżawka, potem kropiło aż zaczeło padać i to takim marznącym deszczykiem. Niby tego nie czułam bo było mi gorąco - ale tylko jak jechałam. Ile razy chciałam się zatrzymać aby założyć kurteczkę przeciwdeszczową... Ale nie zorbiłam tego bo nie chciałąm tracić zgromadzonego ciepła.
Nie olewam podejścia 1k km miesięcznie. Po prostu wiem, że liczy się:- głowa w 50-80%- wyćwiczony organizm i mięśnie w 20-50%.
@Adams - też już o tym słyszałam. Nie patrzeć gdzieś za horyzont tylko do określonego bliskiego punktu.Patrzenie "za daleko" powoduje że rezultat wydaje się być poza zasięgiem i bardzo źle wpływa na psychikę.
Nie wiem co by było/będzie na 2 nocce np podczas 1008km. Będzie srogo.
Gdy kompletnie nie masz już szans na realizację, wyciągasz wersję pesy
Wiesz, tylko deszcz takiej klasy, gdzie daje się jechać bez kurtki - to co to za deszcz? . Na dystansie ultra nawet nie intensywność deszczu jest problemem, tylko czas jego trwania czasem rozciągający się w godziny. Na MPP w 2017 była taka sytuacja, że w czasie trwania imprezy spadł opad jaki normalnie pada przez cały wrzesień, trzeba było wiele godzin jechać w intensywnym deszczu. Jak jeździsz trochę w takich warunkach - to i masz opracowane ubrania jakie się najlepiej sprawdzają w takich warunkach itd.
Zaczynamy od „Żeby jeździć, trzeba jeździć„. To chyba najczęściej powtarzany frazes, gdy kogoś na ustawce z dupy wypluje (czytaj: strzeli z koła). „Bo wy macie po trzy i pół tysiąca zrobione a ja ledwo tysiąc”. Widzisz… ta ilość, tak naprawdę, nie ma większego znaczenia.Znaczenie ma to JAK jeździsz, nie ILE jeździsz. Ta nasza mityczna zimowo-wiosenna „baza” tylko zamula nogę, nic więcej. Szczególnie, gdy przeciągamy ją do połowy lipca. Tak sobie właśnie pyrkałem trzy lata temu a potem, na każdym wyścigu, puszczały wszystkie uszczelki i mrugały na czerwono wszystkie kontrolki. Musimy więc uściślić naszą maksymę: „Gdyby liczyła się objętość, mistrzami świata byliby listonosze. Żeby jeździć mocno, trzeba jeździć mocno„. Tego nie unikniesz. Złe wieści: będzie bolało. Dobre wieści: intensywne treningi trwają, z definicji, dużo krócej niż robienie „bazy”. Treningi „okołoprogowe” to 1h15′-1h30′ (i w pizdu poszedł argument z cyklu: „ale ja nie mam czasu na trening” – wytniesz z FB i PH).Z moich ostatnich doświadczeń wynika, że po zimowej przerwie wystarczą mniej więcej dwa-trzy tygodnie zamulania, po których każdy kolejny trening to już coraz bardziej „w łeb”. 🙂
Innymi słowy: pierwszą gonkę sezonu (np. w połowie kwietnia) lepiej pojedzie ten, który wsiądzie na rower z końcem lutego a od połowy marca, przez miesiąc, pojeździ sweetspot i FTP (nieznane pojęcia? – dobrze, musisz wrócić, gdyż wkrótce wyjaśnię) niż ten, który sobie Rapha 500 przedłuży i od grudnia do kwietnia będzie się, na lampkach, wlókł 25 km/h. Pierwszy zrobi 1500-2000km, drugi pewnie 4500 km. Ten drugi nazbiera kudosów, ale i potężny łomot na pierwszym wyścigu. Powyższe wnioski zresztą niczym odkrywczym nie są, mówią o tym głośno zarówno zawodnicy pro peletonu (m.in. Alex Dowsett, rozpisujący plany również amatorom), jak i ich trenerzy:https://www.trainingpeaks.com/blog/the-myth-of-winter-base-training-for-cyclists/
I z innej nieco beki chcę zacytować to co napisał Przemek Zawada na swoim blogu:https://przemekzawada.com/2017/07/31/zeby-jezdzic-trzeba-jezdzic/CytujZaczynamy od „Żeby jeździć, trzeba jeździć„. To chyba najczęściej powtarzany frazes, gdy kogoś na ustawce z dupy wypluje (czytaj: strzeli z koła). „Bo wy macie po trzy i pół tysiąca zrobione a ja ledwo tysiąc”. Widzisz… ta ilość, tak naprawdę, nie ma większego znaczenia.Znaczenie ma to JAK jeździsz, nie ILE jeździsz. Ta nasza mityczna zimowo-wiosenna „baza” tylko zamula nogę, nic więcej. Szczególnie, gdy przeciągamy ją do połowy lipca. Tak sobie właśnie pyrkałem trzy lata temu a potem, na każdym wyścigu, puszczały wszystkie uszczelki i mrugały na czerwono wszystkie kontrolki. Musimy więc uściślić naszą maksymę: „Gdyby liczyła się objętość, mistrzami świata byliby listonosze. Żeby jeździć mocno, trzeba jeździć mocno„. Tego nie unikniesz. Złe wieści: będzie bolało. Dobre wieści: intensywne treningi trwają, z definicji, dużo krócej niż robienie „bazy”. Treningi „okołoprogowe” to 1h15′-1h30′ (i w pizdu poszedł argument z cyklu: „ale ja nie mam czasu na trening” – wytniesz z FB i PH).Z moich ostatnich doświadczeń wynika, że po zimowej przerwie wystarczą mniej więcej dwa-trzy tygodnie zamulania, po których każdy kolejny trening to już coraz bardziej „w łeb”. 🙂Co o tym można sądzić mając w tle ultramaratony?I jeszcze to:CytujInnymi słowy: pierwszą gonkę sezonu (np. w połowie kwietnia) lepiej pojedzie ten, który wsiądzie na rower z końcem lutego a od połowy marca, przez miesiąc, pojeździ sweetspot i FTP (nieznane pojęcia? – dobrze, musisz wrócić, gdyż wkrótce wyjaśnię) niż ten, który sobie Rapha 500 przedłuży i od grudnia do kwietnia będzie się, na lampkach, wlókł 25 km/h. Pierwszy zrobi 1500-2000km, drugi pewnie 4500 km. Ten drugi nazbiera kudosów, ale i potężny łomot na pierwszym wyścigu. Powyższe wnioski zresztą niczym odkrywczym nie są, mówią o tym głośno zarówno zawodnicy pro peletonu (m.in. Alex Dowsett, rozpisujący plany również amatorom), jak i ich trenerzy:https://www.trainingpeaks.com/blog/the-myth-of-winter-base-training-for-cyclists/
Głowę, można równie dobre chyba jednak trenować na trenażerze jak i w terenie... Wole 10h kręcić po dworzu w zmiennych warunkach, niż przekonać się do 5 na trenażerze ... Każde wytrzymanie kryzysowych momentów, to ćwiczenie główki ...
Hm. To już zależy od odporności... jakby ją nazwać? psychotechnicznej?W 2008 roku prowadziłam jacht po Mazurach w trakcie regat całodobowych. Na jachcie poza mną jeszcze 7 innych osób (większość zielona) i ja prowadząca. Wiało to wiadomo, wieczorem i w nocy zimno bo to już sierpień. Około 1 w nocy musieliśmy zejść na ląd bo Mazurski WOPR nakazał wstrzymanie regat. I dopiero wtedy jak zeszłam na ląd mój szanowny Organizm przypomniał mi dość mocno, że od paru godzin nie miałam na sobie nic ciepłego.Dopóki można zająć się czymkolwiek innym - można wiele rzeczy zaniedbać. Wyłączyć przeżywanie różnego rodzaju problemów, uczuć, emocji, bólu.
Tylko czemu to tętno tak spada? O co Orgowi chodzi?JAK utrzymać tętno >140 i zarazem lepsze osiągi?
W chwili wypadku człowiek nie myśli i sięga po I lepsze możliwości, które wcale nie są najbardziej optymalne. Takie rozpiski mogą pozwolić na znacznie lepsze rozwiązania. Bez szukania po omacku.
Wątpię. To są zupełnie inne typy doświadczeń, na trenażerze to się możesz nieźle przygotować psychicznie do pokonywania długich i płaskich odcinków, gdzie się niewiele dzieje i monotonia jest problemem. Ale do odporności na złe warunki to raczej nie do końca przygotujesz się w ten sposób
wiesz co... Też tak myślałem, w zeszłym roku tłukłem kilometry, deszcz, śnieg wiatr ... I najgorszy był wiatr ... Teraz tłukłem trochę tego zwifta, tłukę teraz rouvy i właśnie wjezdzasz te podjazdy, cuda na kiju jakieś co Ci proponują i teraz mi na dworzu jakoś wiatr, deszcz, śnieg nie jest straszny, pykam sobie na dużo większej pewności siebie ... Nie cierpie trenażera i warunków w domu, ale muszę przyznać, ze to cholerstwo bardzo dużo daje ... no i oszczędza mase czasu (teraz ubranie się, przygotowanie roweru, to z 30 min zajmuje zanim się w ogóle wyjdzie pojeździć, później na powrocie też, rozbieranie, czyszczenie, etc. ... ) ...
Jak ktoś bedzie trenował tylko pod FTP to zycze powodenie. Jak mu dupa odpadnie po 10 godzinie siedzenia na siodełku i znużeniu. Byłem na wakacjach rowerowych w Nepalu i był Jarek koleś nie do objechania do 100km. Ale jeden dzien byl z dobrym szutrem i asfaltem jazdy bylo okolo 10 godzin. I jak dojechalismy do hotelu. Jarek był okolo godziny szybciej ode mnie. Był tak zmarnowany ze padał na twarz. Ja po całym dniu czułem sie dobrze a do tego miałem niedosyt ze trasa sie skonczyła. Pytam sie go czakajac na kolacje czemu jest tak zajechany. A on ze to może 2 raz był 10 godzin na rowerze non stop. Wiec morał jest powinno sie ćwiczyć żeby podnieś FTP. ale swoje trzeba wysiedzic na siodle. Ja co jakiś czas robię wypady po 200-300 km zeby nogi nie zapomnialy jak to jest podałowac +8 godzin.