Chcieliście:
Lepiej wrzuć jakieś ciekawe stwierdzenia z wycieczki rowerowej, a nie zaśmiecasz forum polityką, jakby jeszcze mało było jej w polskim internecie.
- to macie. Jeśli zły dział to przepraszam.
Dla mnie początek był wcześniejszy niż dla innych - praktycznie rozpoczął się on dojazdem do Szczebrzeszyna z Warszawy. A dokładniej z centrum naszego pięknego miasta stołecznego. Tu pominę głębokim milczeniem ilość korków w jakich musiałam się nastać, aby wreszcie wylecieć na DW801 i nią przelatując przez Wilgę podążyć do Dęblina a wreszcie do Lublina. W tym roku dałam się też omamić nawigacji i z Lublina do Szczebrzeszyna pojechałąm bocznymi dróżkami nadającymi się do totalnej naprawy a nie do użytkowania...
W Szczebrzeszynie tak jak poprzednio pojawiłam się pod Schroniskiem Młodzieżowym gdzie po dłuższym dzwonieniu i naczekaniu się udało mi się dołączyć do pary kolarzy, którzy podbnie jak i ja startowali w maratonie. Szybkie rozpakowanie roweru, bagaży, przejście do pokoju i spać. Prawie, bo jeszcze mały montaż oświetlenia, podpompowanie oponek w kółkach i nastawienie budzika w telefonie na 6 rano.
Poranek.
Nie chciało mi się jeść - jedzenie zaplanowane było na Start, bo tam zawsze kanapki i banany
Wyprowadziłam się z pokoju, przepakowałam bagaże do samochodu, odstawiłam samochód nieco dalej aby nikomu na pewno nie przeszkadzał i "na koń!". Dojazd do MDK zajął mi tylko kilka chwil. Przy okazji mogłam sprawdzić jak mi się jedzie i czy wszystko jest w porządku z rowerem. W końcu absolutnie nowy nabytek. Musi jechać znakomicie. Lista obecności, oświadczenie o zdolności do oddania nerki... I można podjechać na Rynek skąd punktualnie o 8 zaczęliśmy startować ostro na trasę do Zamościa. Pierwsze kilometry przeszły całkiem sprawnie, ale wkrótce dały mi się znać lędźwie, w zasadzie to lewe tylko ale na tyle mocno, że musiałam stanąć z boku i wykorzystać potencjał drzemiący w imbusowej 5 i płaskiej 10 aby przybliżyć sobie nieco korby do stóp. To tylko centymetr, ale ile on radości dał... Jeszcze drobna zmiana w ustawieniu pupy i po kilku chwilach ból lędźwi zniknął - mogłam jechać dalej. Przy okazji podwiesiłam sobie GPSa z boku na prawej klamce - było mi wygodniej po niego sięgać. Swoją drogą zrezygnowanie z wieszania go na szyi to była bardzo dobra myśl.
Kolejne kilometry szły mi zdecydowanie lepiej - mimo iż jechałam pod wiatr. Kręciło się nieźle, muzyczka/filmiki sobie leciały na jutubie, a ja swoim tempem jechałam "swoje". Wkrótce też byłam praktycznie pewna, że jestem sama, ale kiedy przystanęłam aby zajrzeć za wyższe i niższe krzaki, okazało się że za mną było jeszcze kilka osób
Gonić nie byłam w stanie, czułam już pewne zmęczenie ale nie przejmowałam się nim.
Grabowiec. Gdzie ten punkt miał być? Nie ma to jak smartfon przed oczyma - raz dwa można jadąc wejść na stronę brevetów i sprawdzić w cue sheecie co i jak. No i traska z dodanymi punktami załadowana do Locus Map Pro też pomaga - i szybko doprowadza do sklepu spożywczego i pakującego się już Adama. Szybki uścisk dłoni i pojechał. A ja zostałam sama, analizując o co chodziło na ostatnich kilometrach. Bo to, że zarżnęłam kolana było już dla mnie pewne. Ale ten KRYZYS jaki miałam na i po tej większej górce? Raptem na 5x kilometrze odechciewa mi się jechać? Przecież na Pięknym Wschodzie łykałam kilometry lepiej... (albo one mnie). Jechać dalej czy nie jechać?
No oczywiście, że jechać! Dopóki walczysz - jesteś zwycięzcą! Tak się mówi, jak się nie przechodzi kryzysu i siedzi przed ekranem telewizora lub komputera. Podjadłam banana, pączka, woda, izotonik i dalej w drogę do kolejnego punktu. Tymczasem robiło się coraz cieplej, brakowało mi krótkich spodenek kolarskich za to miałam nie wiem po co takie na jesień. I polara zwykłego bo jakimś cudem zapomniałam wziąć z domu kolarskiego. Na licznik nie patrzyłam ale wiedziałam i czułam, że raczej będzie problem ze zmieszczeniem się w czasie. Myślałam początkowo, że jakoś to się zrobi przed 19-20 a było niestety ciężko. Kolejne górki, pagórki, wjazdy i zjazdy. I ta myśl, że to nie jest dobry rower. To dobry turystyk, a nie wyścigówka. Nie chciało mi się pokombinować ze zmianą opon to jechałam na Marathon Plus 1.75... E-bike ready, LOL. Powinnam jeszcze doczepić sobie przyczepkę i na niej ze 200kg cegieł i wtedy dopiero bym miała radochę. Albo nie! Velotaxi! A co! 250kg! I silnik z bakteriami, które starczały na 1-2h jazdy. Po 10h bym wyzionęła ducha. A tak? Musiałam po x-dziesięciu kilometrach przekonywać się, że jazda rowerem turystycznym to nie jest dobra myśl na taką trasę.
Mircze.
Stacji benzynowej nie dało się się nie zobaczyć i po chwili byłam przy ławeczce z rozstawionymi specjałami. Kanapka, pączek, izotoniki. Punkt się zmył, a ja zostałam jeszcze kilka chwil aby sie zregenerować i jechać dalej. Bo jechać dalej musiałam bo i tak byłam w połowie trasy i tak. Tymczasem coś pokropiło i nagle lunęło błyskajac piorunami na lewo i prawo. Pięknie, idealnie w porę. 2 godziny postoju na punkcie i czekania aż przestanie się błyskać nad głową. I ta myśl wędrująca pod czachą: a co by było gdyby to był BBT? Czy Robert będzie na mnie czekał w Ustrzykach do końca tygodnia?
Wyjechałam jak jeszcze padało. Nawet stojący obok i czekający aż przestanie padać motocyklista się dziwił. A ja już chciałam jechać.
KRYZYS.
122 kilometry na liczniku zobaczyłam o 18:00.
132 kilometry - 19:00.
[ a w tle myśl w której Sławek wyraża swoje olbrzymie niezadowolenie ze śmierci Hioba po rozmowie z Adamem - GF Darwin ]
Ostatnie kilometry do DK17 jechałam już tylko na nadziei, że dojadę gdzieś do Zamościa bo to nie tyle co nie ma już sensu aby zdążyć, ale ja sama czułam się jakbym... Jakbym nie pojechała 250 na PW ale co najmniej 500. Myśląc o tym skręciłam w drogę krajową idącą zgodnie z trasą jakby do Zamościa i ujrzałam... Górę. No ale co zrobić? Mam stanąć i płakać? Jadę. Podjeżdżam, redukując się do 2-1 a jak trzeba to i 1-1. A za górką w oddali kolejna. I jeszcze burak do potęgi w busie, który mimo iż jest sam na szosie koniecznie musi wyprzedzić na milimetry. A potem kolejny wiochmen w osobówce, który nie nie, nie poczeka 2 sekund aż minie go samochód nadjeżdżający z przeciwka. On musi na trzeciego! On ma samochód! I małego wiecie gdzie. Na GPSa nie patrzę już, decyzja podjęta - przez Zamość będzie krócej o 13 kilometrów. I tu nie chodzi już o czas, ale o moje znacznie mocniejsze zmęczenie, o prędkości, o to co czuję nie tylko w nogach. Kolejne górki wchodzą coraz wolniej, a ja już nie myślę o tych co przejechali BBTa bez przygotowania. Oni mieli na czym, a ja jechałam prawie że na góralu. Po co? Ktoś wie?
MOYA. (taka stacja benzynowa, opodal Bud Dzierążyńskich)
Moja i twoja nadzieja...?
Jechać dalej czy nie? Muszę coś zjeść, a zanim zjem i wyjadę i dotrę to minimum ze 3 godziny. Już ciemno więc... Dojadę do północy? No raczej nie. A jak dojadę to padnę. Więc szybka decyzja i telefon do Adama. Raz, że nie nie, nie dojadę na czas i zjeżdżam z trasy, a dwa to... No wiesz... Wpadniesz po mnie?
Wpadł - za co Mu bardzo dziękuję.
Tej samej nocy jechałam jeszcze samochodem do siebie. Dwukrotnie zatrzymywałam się na dłuższą drzemkę aby nie zamknąć nagle oczu i nie obudzić się na OIOMie albo innej kostnicy. Do tego jakieś drobne przekąski na stacjach benzynowych i w końcu przed 6 rano byłam pod domem. BTW: absolutnie odradzam korzystanie z DK17 prowadzącej do miejscowości Zakręt. To co odwalają tam budowlańcy bodaj ze STRABAGu to przerasta moje wrażenia po rozbudowie S7 idącej do Krakowa.