Dawno mnie nie było tutaj, chociaż ukradkiem podpatrywałem.
Wstyd się przyznać że rower u mnie poszedł w odstawkę
i raczej motocykl był głównym narzędziem szwędania się tu i ówdzie.
Aż do czasu tegorocznych wakacji. Trafiłem do Lublina a tam Rado z >pracownikami< Rowerowego Lublina wjechali mi na ambicję. Trochę w Mięćmierzu popatrzyłem sobie jak to fajnie ludzie sobie jadą w rajdzie Wisła 1200 i do domu powróciłem z mocnym postanowieniem że wyciągam rower z szopy i kręcę.
To była łatwiejsza część- znaczy wyciągnięcie starego Negatywa z tej szopy i parę dni pracy żeby nadawał się do jazdy.
Nazajutrz był ładny poranek, zagrzebałem w szafie celem odnalezienia jakiegoś wdzianka rowerowego. Znalazłem
Ale patrzę- patrzę i oczom nie wierzę. Przecież one nie były takie małe kiedyś! A ta czarna koszulka co to kiedyś na mnie powiewała jak na kiju to jakoś tak się zbiegła że ledwo dosięgnęła pępka. Nosz kurde
Niech będzie - myślę sobie, przynajmniej samare mi podtrzyma coby się o ramę nie obtłukła.
Buty i kask pasowały jak ulał za to.
W końcu wsiadłem i pojechałem
Taaa, jechałem- jak było z górki, od biedy jeszcze szło po płaskim. Pomyślałem sobie że skoczę na piwo do sąsiedniej wioski trasą co to ją kiedyś przejechałem niezliczoną ilość razy.
Jadę zatem- jadę i nosz kurna co jest? Ten rower to chyba coś nie za bardzo odszykowałem bo jakoś ciężko idzie jak cholera. Pewno łożyska zardzewiały myślę sobie, chociaż w domu na próbie to kręciły się kółka same z siebie. Ale nic to, łatwa ścieżka to dam radę na tego browara zajechać. Aż gdzieś tak w połowie drogi góra! I to taka góra że pchać mi trza było. No dobra- OK- bede pchać
Ale z kąd ta góra tutaj? Przecież kiedyś jej tutaj nie było
no może mały pagórek który ozdabiał okolicę- ale nie takie co jak w Alpach. Ja wiem że procesy geologiczne wolno przebiegają ale nie spodziewałem się że przez ten czas co to na rowerze nie jeździłem, dokonają się takie zmniany.
Dojechałem na tego browara chociaż po drodze już mi się odechciało. Jakoś też i wróciłem nawet w tempie takim że chyba mnie ślimaki wyprzedzały. W domu- gdy już jęzor wykręciłem z łańcucha to sprawdzam licznik.
Nooo- przejechałem kilka mil ze średnią trochę powyżej zera
I spaliłem 9 gramów sadła.
Co? dziewieć gramów?
Ten licznik też się widać sp....
Przecież na świecie nigdzie nie ma tak daleko do jechania coby te 10 kilo z bebzona (lekko) spalić.
I to nie biorąc żarcia na drogę.
No jakoś kilka dni przemęczyłem się z zakwasami i innymi boleściami
Ale zachciało mi się nowego rowera. Pojechałem do miasta i zrobiłem obchód wszyskich sklepów z rowerami. Kilka z tych co pamiętam już nie było i w ich miejsce jakieś nowe powstały.
Łażę- wsiadam-przymierzam- jeżdżę po parkingach i kurna żadem mi nie pasuje. A to za mały, za duży, siodełko za twarde albo za miękkie i wogóle lipa. Nawet elektyczne za dwa obczaiłem ale jak dla mnie to porażka. Nie to żebym coś przeciw elektrycznym rowerom miał.
Ale po co one takie wypasione? Znaczy takie przekroje jak w motocyklach a nie rowerach.
Dla mnie to kompletnie z ideą pt: rower - gryzie się w każdym miejscu.
Minęło kilka dni i początkowa nieśmiała myśl że zrobię kolejny rower dojrzała w pełni.
Najpierw obmierzyłem się solidnie, w komputrze zapuściłem symulację żeby ogarnąć wszelkie wymiary i do dzieła.
Rower powstał własciwie ze złomu co to mnie się w szopie udało wygrzebać.
Tylny trójkąt przypasował jak leci ze starej jak świat juniorskiej ramki ze stali 531. Resztę rur miałem wyciętą onegdaj z XXXL ramy Reynoldsa 753. Widelec carbon Sakae- korba to stara octalink. Główkę ramy dorobiłem z jakiejś zwykłej hi-ten spawalnej, tak jak i mostek. Rower robiony dla siebie to oczywiście kilka drobnych części też trzeba było wyprodukować samodzielnie.
Jedynymi nowo zakupionymi częściami to łańcuch, carbonowa sztyca i kierownica oraz tylna przerzutka.
Reszta to dosłownie ze śmietnika
Ten rower nazwałem Velociratops
Bo jest jak z wykopalisk i oczywiście w większości stalowy. A ci co mnie znają to wiedzą że ja lubię stal
Jeszcze go nie zważyłem ale zdaje się że limit UCI osiaga bez dodatkowych ciężarków