Wątek wylądował w archiwum to z kronikarskiego obowiązku dorzucę coś od siebie.
To mój trzeci z rzędu start w MPP. Wszystie edycje były naj, 2018 - najłatwiejsza, 2019 - najtrudniejsze góry, 2020 - najdłuższa?
Sezon dziwny, wszystko poodwoływane, moje jazdy cężko było nazwać jakimkolwiek treninegiem, chyba, że wątroby. Wziąłem udział tylko w Podróżniku obładowanym rowerem, żeby sprawdzić sprzęt na Alpy, więc nie zakładałem tam specjalnego ścigania.
Do MPP przystępuje dwa tygodnie po dwutygodniowym quasi wyścigu w Alpach, który jechałem na limit, więc cieżko to było znów ściganiem nazwać. Imprezy nie ukończyłem, bo okazał się wielką klapą pod względem sportowym, ale co w nogi weszło to moje. W skrócie - na starcie noga mocna
Nowością było to, że tym razem wystartował także mój szwagier, więc byliśmy umówieni, że pojedziemy razem dopóki jeden nie będzie na drugiego musiał czekać.
Tuż przed Władysławowem, czujnie ustawiliśmy się w miarę z przodu, żeby móc wybrać sobie odpowiadającą grupkę. Nie wiem dlaczego, ale żadna grupka nie chciała się na dobre zawiązać. Dopiero po jakiejś godzinie spotykamy Tomka Wyciszczaka i z jeszcze jednym kolegą umawiamy się na jazdę grupową w cztery osoby.
Działa to dobrze do około 170km, najpierw odpada kolega którego imienia nie pamiętam, potem Lucek ma mały kryzys i puszcza koło, potem ja przestaje trzymać tempo Tomka i tak zaczyna się moja ulubiona część maratonów - jadę swoje.
Trasa pagórkowata, nie odpuszcza tak szybko jak w poprzednich edycjach, trzyma cały czas w zasadzie do Sierpca na 400 km. Widać wielki efekt dwutygodniowego obozu w Alpach, bo jestem w stanie cisnąć w bardzo mocno bez oszczędzania się, średnia brutto cały czas w okolicach 28kmh. Przed nocą mam dłuższy postój w Kwidzynie, gdzie ostatni raz na trasie dogania mnie Lucek, zamawiam mu pizzę, tak, żeby miał gotowe jak przyjedzie. Wielu zawodników mnie tam mija, ale taki był plan, żeby się porządnie zregenerowac przed nocą. Robi się ciemno i pojawia się gorsza nawierzchnia. Zaczynam doceniać przewagę jaką daje mój sprzęt, opony 32mm + amortyzacja kierownicy powodują, że jadę po dziurach znacznie szybciej niż grupki które wcześniej jednk bardzo powoli doganiałem.
W Sierpcu przed wjazdem na punkt kontrolny kupuję załodze czteropak bowara w ramach wsparcia punktu wsparcia. Okazuje się, że punkt organizuje Jarek Krydziński którego poznałem wcześniej na brevetach. Siedzę tam bardziej towarzysko kilkanaście minut i cisnę. Startuje stamtąd ze mną Krzysiek Cecuła, jedziemy na zmiany aż do Płocka, gdzie się rozstajemy a ja zaliczam glebę w trakcie pisania do szwagra SMS'a, żeby... na siebie uważał w nocy.
Rano dogania mnie Marceli Byczek którego podobno wybudziłem z drzemki, trzyma bardzo mocne tempo a mi się akurat robi jakoś niewygodnie na rowerze więc zwalniam. Do tego mój #@$@#$ garmin ostatecznie poddał się znawigacją a nawet ustalaniem pozycji, więc zwalniam i próbuję przełamać kryzys fizyczno sprzętowy.
O 9 rano sprawdzam - jest rekord dobowy 610km! Jak na jazdę w większości solo, bardzo dobry wynik. Wyszukuję nocleg w Świętej Katarzynie i zapowiadam się za 3-4 godziny. I dopada mnie totalny kryzys. Przypominam sobie dlaczego po dwóch poprzednich edycjach obiecywałem sobie, planowanie spania wcześniej niż o 14. Nogi już nie chcą kręcić a wracają pagórki, zaczynam mieć kłopoty z opuszczaniem chłodnych, gościnnych Orlenów
itp.
W Świętej Katarzynie poszedłem za radą forumowych kolegów z wątku o przewagach kasy w ultra i znalazłem gościniec w którym oprócz noclegów dają jeść. Procedura jest rzeczywiście godna polecenia.
Meldunek -> zamówienie jedzenia -> biegiem pod prysznic -> powrót na dół gdzie czekał już gotowy podgrzany posiłek i zimne piwo -> biegiem na górę póki piwo szumi w głowie i 2:30 snu! Wszystko, jedzenie, spanie, kawa po obudzeniu, tymbark, woda i cola na drogę kosztowało mnie 100zł.
Do zrobienia 300km, Garmin daje mi tak popalić, że na błędy nawigacyjne tracę bardzo dużo. Byle do Limanowej, bo tam zamkne oczy i pojadę.
Mijam wielu zawodnków którzy mnie wyprzedzili gdy spałem, najczęściej śpiących po kwaterach. Drugi już raz doganiam też Krzyśka Wolańskiego, testuje on ciekawy wariant dwóch nocy bez spania
Na tamten moment nie polecał, ale chyba już odtajał, bo ostatnio coś wspominał, że test wypadł pozytywnie.
Przed Limanową zostawiam większą grupkę która uformowała się podczas wspólnej jazdy z Krzyśkiem a w Limanowej jeszcze Byczysa, który spał na Orlenie. Szybki rzut oka na tracking - już nikogo raczej nie dogonię, trzeba utrzymać to co jest.
Przed ścianką Wierch Młynne odkręca mi się blok w bucie i na dwa razy go poprawiam, ale finalnie całość podjazdu robię w siodle. Dumny z siebie sprawdzam na Knurowskiej tracking a tu się okazuje, że Byczys jest zaraz za mną, może kilka serpentyn.
No i deja-vu z zeszłego roku, tylko tym razem zamiast Krzyśka Cecuły goni mnie kto inny. Na zjeździe jeszcze tylko fotka doliny Dunajca pogrążonej we mgle i zaczyna się 40km indywidualnej jazdy na czas z pustymi bidonami
Dobrze się tak jedzie, bo już zwalniałem i pojawiała się senność a tak tętno 120 bez problemu da się utrzymać
Na mecie jestem tak ujechany, że ciężko mi mówić.
Ta edycja jest dla mnie jednak najbardziej sportowa ze wszystkich. Może straciłem na niej nieco więcej czasu na postojach bo ponad sześć godzin, ale nie celowałem w jakiś konkretny czas a właśnie w intensywność jazdy. 40 godzin nigdy nie złamię więc pozostaje cieszyć się samym wyścigiem. Start wspólny gwarantuje emocje i przejrzystość rywalizacji. To i świetna atmosfera (także na mecie) to powód, żeby wracać na MPP co roku
Trasa w tym roku też była rewelacyjna, wpadło dużo gmin, czekamy na więcej