Autor Wątek: Bałkańskie banialuki 2019  (Przeczytany 9059 razy)

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Bałkańskie banialuki 2019
« 1 Gru 2019, 14:10 »
W czerwcu bieżącego roku przez 10 dni podróżowałem po Bałkanach. Towarzyszył mi mój kolega Darek. Wyjazd był bardzo udany. Na razie prezentuję "komiks":

https://photos.google.com/share/AF1QipNWt8oC-zPBajRbEbeOPldgcGg8wa5w3mod4dPItY8AWnG5ooanyhZzRq9Z8cK9Fg?key=LVFBRXpQN1pOYjBnWEx2aEVzVklPNU44cUFiN2FR

Może też siądę do relacji pisemnej...



Offline Mężczyzna remi

  • Wiadomości: 574
  • Miasto:
  • Na forum od: 08.12.2011
Odp: Bałkańskie banialuki 2019
« 1 Gru 2019, 16:04 »
Fajna trasa, szkoda że w górskiej części nie mieliście takiej fajnej pogody jak na południu.
Jakie były ceny biletów na przejazdy, noclegi?
Kupowaliście z wyprzedzeniem?
Największym rowerzystą jest ten, któremu rowerowanie sprawia największą przyjemność!


Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Odp: Bałkańskie banialuki 2019
« 2 Gru 2019, 12:13 »
Noclegi nie były rezerwowane. Za dużo zmiennych. Zakupiliśmy za to bilety na koleje austriackie i czeskie jeszcze przed wyjazdem - przez internet. Wyszło znacznie taniej.
Szczegóły w relacji.



Offline Mężczyzna Miciek

  • SAC
  • Wiadomości: 1298
  • Miasto: Hawana, Kuba
  • Na forum od: 08.05.2009
    • Moje wyprawy
Odp: Bałkańskie banialuki 2019
« 2 Gru 2019, 14:35 »
Czym lecieliście do Belgradu? LOTem?

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Odp: Bałkańskie banialuki 2019
« 2 Gru 2019, 14:41 »
Tak, Lotem. Bez dodatkowej opłaty za rower.



Offline Mężczyzna endriu68

  • Wiadomości: 206
  • Miasto: Lublin
  • Na forum od: 21.11.2011
Odp: Bałkańskie banialuki 2019
« 3 Gru 2019, 06:49 »
Pogratulować.
Już chcę jechać😊
Masz może tracka trasy?



Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Odp: Bałkańskie banialuki 2019
« 4 Gru 2019, 09:07 »
Za elektroniczną wersję przebiegu naszej trasy wziął się mój kolega Darek, który jest bieglejszy w tych kwestiach. Jak będzie gotowa, wrzucę.



Offline Mężczyzna trzystan

  • "ta panta rhei"
  • Wiadomości: 141
  • Miasto: Polkowice
  • Na forum od: 25.02.2016
Odp: Bałkańskie banialuki 2019
« 1 Sty 2020, 08:47 »
Tak, Lotem. Bez dodatkowej opłaty za rower.
A czemu to?Promocja jakaś była?
A chyba wiem,doczytałem,zmieściliście się w limicie wagowym?
« Ostatnia zmiana: 1 Sty 2020, 08:53 trzystan »

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Odp: Bałkańskie banialuki 2019
« 3 Sty 2020, 11:36 »
Słuszna dedukcja. Limit wagi 23 kg był w pełni wystarczający, by zabrać rower i resztę klamotów.



Offline Mężczyzna kolega_na_fullu_;-)

  • ~(FSM)~
  • Wiadomości: 1539
  • Miasto: Przy trasie SKM.
  • Na forum od: 23.01.2012
    • Luźny Kanon przetłumaczony na j. Polski w PDF.
Odp: Bałkańskie banialuki 2019
« 3 Sty 2020, 19:51 »
Odwiedziliście muzeum lotnictwa w Belgradzie?

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Odp: Bałkańskie banialuki 2019
« 4 Sty 2020, 08:43 »
Odwiedziliście muzeum lotnictwa w Belgradzie?
Nie mieliśmy świadomości jego istnienia. Zresztą plan jazdy był dość napięty, po prostu na zwiedzanie nie mieliśmy czasu.



Offline Mężczyzna trzystan

  • "ta panta rhei"
  • Wiadomości: 141
  • Miasto: Polkowice
  • Na forum od: 25.02.2016
Odp: Bałkańskie banialuki 2019
« 4 Sty 2020, 21:49 »
Słuszna dedukcja. Limit wagi 23 kg był w pełni wystarczający, by zabrać rower i resztę klamotów.
Coś planuję w tamtym kierunku,ale w limicie wagi raczej się nie zmieszczę(śpiwór,namiot i szpej z tym związany,rower nie alu) więc cenowo słabo mi to wyjdzie.Pociągi jakieś wybiorę.
Raczej staram się unikać głównych dróg,da się w BiH i w Serbii tak jeździć trekkingowym rowerem,czy raczej na główniejsze drogi trzeba czasem wjechać?

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Odp: Bałkańskie banialuki 2019
« 5 Sty 2020, 08:13 »
Słuszna dedukcja. Limit wagi 23 kg był w pełni wystarczający, by zabrać rower i resztę klamotów.
Coś planuję w tamtym kierunku,ale w limicie wagi raczej się nie zmieszczę(śpiwór,namiot i szpej z tym związany,rower nie alu) więc cenowo słabo mi to wyjdzie.Pociągi jakieś wybiorę.
Raczej staram się unikać głównych dróg,da się w BiH i w Serbii tak jeździć trekkingowym rowerem,czy raczej na główniejsze drogi trzeba czasem wjechać?

Zdarzało mi się brać namiot wraz z osprzętem do samolotu. Spokojnie mieściłem się w limicie wagowym LOT-u czy mniejszym Ryanair, a muszę zaznaczyć, że mój rower też jest stalowy. Dotarcie pociągiem na Bałkany jest oczywiście możliwe, ale czasochłonne. My tak wracaliśmy, ale z już z Austrii. Nasze założenie było takie, aby przejechać przez cztery stolice: Belgrad, Sarajewo, Zagrzeb i Lublanę. Ruch wokół dużych miast jest spory, a kierowcy zwłaszcza ciężarówek, słabo tolerują rowerzystów. Poza dużymi aglomeracjami pod tym względem jest znacznie lepiej. Mimo to uważam, że najciekawsza była południowa część naszej trasy (Serbia i BiH), im dalej na północ, tym odnosiłem wrażenie, że zanika duch bałkański. Szczegóły w relacji, którą obecnie spisuję.



Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Odp: Bałkańskie banialuki 2019
« 14 Sty 2020, 19:54 »
Relacja gotowa.

Grudniowy wieczór sprzyja, aby myślami wrócić do czasu, kiedy beztrosko przemierzało się obce kraje, a słońce znacznie rzetelniej niż teraz wykonywało swoje obowiązki. Pisanie relacji z wyprawy to dla mnie ponowne jej przeżywanie. To chyba jeden z głównych powodów, że w ogóle się za nią biorę. Drugi, równie istotny, to ten, iż obiecałem mojemu towarzyszowi, że ją sklecę. W tej chwili w głowie mam pustkę. Wspomnienia się przytarły i wyblakły (chyba od tego słońca), pamięć zdaje się, że zawodzi, myśli plączą się i nie dają się złapać. Z reguły jednak w trakcie pisania następuje u mnie dziwna metamorfoza. Oto powoli wszystko wraca, obrazy stają przed oczyma jak żywe, mgliste reminiscencje realnieją. Tli się we mnie nadzieja, że tak będzie i tym razem. Kto ciekawy, nich zatem ze mną wyrusza na Bałkany!

Z Darkiem znamy się od lat dziesięciu. Poznaliśmy się w Pirenejach i od tego czasu przejechaliśmy wspólnie ponad piętnaście tysięcy kilometrów. Liczba ta nie jest jakąś z kapelusza wziętą abstrakcją, to konkret. Bawią mnie statystyki i dzięki nim dość sprawnie mogę operować danymi. Byliśmy razem w wielu krajach Europy, niestety poza Stary Kontynent, mimo naszych chęci, nie udało się wydostać. Może kiedyś… Podstawowym ograniczeniem w tym względzie jest proza życia. Darek co roku pertraktuje ze swoją żoną liczbę dni, które może poświęcić na rowerową wyprawę. W negocjacjach tych każdy dzionek jest na wagę złota, bo dzięki niemu można wydłużyć naszą jazdę. Efekt tych targów bywa różny, ale z reguły dostaje błogosławieństwo na około 10 dni. Z drugiej strony, Darek jako szczęśliwy tato dwojga maluchów, nie chce na długo opuszczać rodziny. Wszystko to razem powoduje, że nasze planowanie jest zależne od wielu czynników. Zwykle pod koniec roku wszystko się klaruje. Darek określa na jak długo „dostał wolne” oraz mniej więcej kiedy możemy startować. Dopiero te dane dają możliwość zastanowienia się nad wyborem kierunku. Celebrujemy swoisty rytuał. Każdy z nas zgłasza kandydatury, które potem są żywo dyskutowane. Dyskusje te odbywają się za pośrednictwem maili, bowiem mieszkamy około 450 km od siebie. Jakoś dajemy radę. W tym roku do ścisłego finału weszły Bałkany oraz Cypr, a jako termin wyjazdu ustaliliśmy czerwiec. Ta pierwsza propozycja cały czas szła o łeb z przodu. W końcu wygrała. Mój kolega nie darzy jakąś wielką sympatią wysp śródziemnomorskich, a uwielbia za to bałkańskie nieuporządkowanie. Warto zaznaczyć, że naszym priorytetem jest takie wytyczenie trasy, by nie dublowała ona poprzednich. Z Bałkanami był ten kłopot, że już niejednokrotnie tam byliśmy, razem i osobo, z rowerami i bez. Cóż tu wymyślić nowego? Wspólnymi siłami dopięliśmy jednak swego. Wyprawę postanowiliśmy zacząć w Belgradzie, by stąd dotrzeć do kolejnych trzech niezaliczonych przez nas stolic pojugosłowiańskich: Sarajewa, Zagrzebia i Lublany. Na deser miał zostać krótki przejazd przez Włochy i Austrię. Koniec przewidywaliśmy w Villach. Do Belgradu zamierzaliśmy dolecieć, a z Villach do domu powrócić pociągami. Wariant powrotny mieliśmy przećwiczony, bowiem rok wcześniej w podobny sposób wracaliśmy z Alp, z tym że kończyliśmy w Innsbrucku.

Po zakreśleniu planu ramowego należało zabrać się za szczegóły. Do moich obowiązków należy konkretne wyznaczenie przebiegu naszej trasy. Zrobiłem to korzystając z googli, przeliczyłem kilometry i mniej więcej podzieliłem ją na etapy. Darek generalnie zaakceptował moją propozycję z tym, że wniósł swoje uwagi – chciał zahaczyć o Srebrenicę oraz Bled. Korekty te nie kolidowały z ogólnym przebiegiem marszruty, zatem zostały uwzględnione. Każdy z nas z pewnym wyprzedzeniem kupił bilety na samolot, ja na trasie Wrocław-Warszawa-Belgrad, a Darek Warszawa-Belgrad. Należy pochwalić naszego narodowego przewoźnika – „LOT”, który chyba jako jedna z ostatnich linii lotniczych nie pobiera dodatkowych opłat za przewóz roweru. Należy tylko wcześniej to zgłosić, rower zapakować w karton no i zadbać o to, by masa ładunku nie przekroczyła 23 kg. Za przelot dwoma samolotami zapłaciłem nieco ponad 500 zł. Chyba ze mnie nie zdarli. Korzystając z potęgi internetu postanowiliśmy zakupić też bilety na nasz powrót. Podjąłem się tego zadania i przestudiowałem strony austriackich oraz czeskich kolei. Okazało się, że nie taki diabeł straszny. Rok wcześniej, jako się rzekło, również wracaliśmy przez Austrię, ale wtedy nie mieliśmy zawczasu kupionych biletów. Te nabyte w kasie kosztowały krocie. Przez internet cena była trzykrotnie mniejsza. Opłaciło się, a ja całkiem gładko przełknąłem gorzką pigułkę, gdy uświadomiłem sobie, że coś tam naknociłem i za jeden bilet musiałem zapłacić dwa razy…

Tak mniej więcej wyglądały nasze przygotowania do wyjazdu. W maju udało nam się spotkać w świecie realnym i rowerowym. Przez dwa dni przemierzaliśmy Mazury. Wtedy też wyjaśniła się kwestia noclegów. Postanowiliśmy nie obarczać się namiotem, a noce spędzać jak przystało na panów po czterdziestce (i pięćdziesiątce) w ciepłych hotelowych łóżeczkach.
Swój rower wyprawowy, Starego Zdechlaka, przygotowałem już na wiosnę. Pojazd to wysłużony, około dwudziestoletni, stalowy i dość ciężki, ale jakoś nie wyobrażam sobie, abym miał go porzucić i zafundować sobie coś nowego. Na konstrukcji starej ramy funkcjonują oczywiście nowe części. Kilka dni przed wyjazdem zafundowałem sobie jazdę testową. Wszystko wypadło znakomicie, za wyjątkiem licznika, którego działanie mocno szwankowało. Cieszyłem się, że odkryłem jego wadę. Kiepsko jeździ mi się, gdy nie mogę kontrolować danych wyświetlanych na liczniku, dlatego nie wahając się ani chwili nabyłem sobie nowy. Na bałkański wyjazd zabierałem też sakwy, które kupiłem od swojej koleżanki. Były prawie jak nowe, bo używała ich może ze dwa razy, były bowiem dla niej za duże. Ich zamocowanie opierało się na systemie dwóch pasków i haczyków wczepianych w odpowiednie otwory na wspornikach bagażnika. Mój bagażnik był innego typu i nie posiadał tych otworów. Pokombinowałem trochę, wymieniłem paski na dłuższe i udało mi się haczyki wczepić w otwory na ramie roweru. Wszystko wyglądało dobrze, swojego pomysłu nie przetestowałem jednak podczas jazdy, gdyż na jazdę próbną wybrałem się rzecz jasna bez sakw. Jakieś dwa tygodnie przed wylotem dotarło do mnie, że chyba mam nieważny paszport. Z drżącymi rękami przeglądałem jego kartki. No tak, od lutego jego wartość była tylko dokumentalna i historyczna. Z duszą na ramieniu w internecie sprawdziłem warunki wjazdu do Serbii. Odetchnąłem z ulgą, wystarczał dowód osobisty…

W sklepie rowerowym ze sporym wyprzedzeniem zaopatrzyłem się w karton. W przeddzień wyjazdu spakowałem się, rozkręcony rower upchnąłem do tego kartonu, wolne przestrzenie wypełniłem reklamówkami z większością rzeczy zabieranych na wyjazd: odzieżą, niezbędnymi kosmetykami, częściami zapasowymi, mapą, rowerowym kajecikiem, w którym rzetelnie odnotowuję dane dotyczące jazdy itp. Mapę zabrałem ze względu na sentyment do papierowej kartografii, jak się okazało, na wyprawie zajrzeliśmy do niej może ze trzy razy. Posługiwaliśmy się mapami i lokalizacją google wcześniej wgraną do naszych telefonów w postaci off-line. Po zakończeniu pakowania z poczuciem dobrze spełnionej roboty spojrzałem na zaklajstrowany karton. Oprócz niego w podróż zabierałem tylko małą reklamówkę z telefonem, aparatem fotograficznym, portfelem, dokumentami i wydrukowanymi kartami pokładowymi na dwa przeloty. No dobrze, wstępne banialuki mamy za sobą, przejdźmy zatem do konkretów.

Cel naszych wyjazdów pozostaje niezmienny od lat. Głównie pragniemy nacieszyć się jazdą, umordować do granic wytrzymałości, skonfrontować nasze wyobrażenia z rzeczywistością, czasem na chwilę stanąć w pięknym miejscu i wzrokiem, dotykiem oraz zapachem rejestrować jego urok. Przy okazji chcemy zobaczyć coś nowego, ale na dogłębne zwiedzanie nie mamy czasu, a więc zadawalamy się krótkim spojrzeniem i momentem zadumy.

Był ładny poranek dwunastego czerwca. Na wrocławskie lotnisko pojechałem taksówką. Ze względu na swoje obowiązki nikt z rodziny ani znajomych nie mógł mnie tam podwieźć, sam też samochodem nie mogłem jechać z tego prostego względu, że przecież tam nie wracałem. Dodatkowy wydatek jakoś nie zepsuł mojego samopoczucia. Cieszyłem się, że wyjazd planowany od pół roku wreszcie przechodzi w fazę realizacji. Formalności na lotnisku odbyły się szybko, taki też był lot turbośmigłowcem do Warszawy. Na Okęciu bez problemów odnaleźliśmy się z Darkiem. Spotkanie uczciliśmy wychyleniem kufla z piwem. Pogaworzyliśmy przy tym i opowiedzieliśmy sobie ważniejsze sprawy z naszego bieżącego życia: Darek o swoich pociechach Tomusiu i Klaudii, a ja o małżeńskiej sinusoidzie. Wreszcie przysiedliśmy pod naszą bramką. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że do Belgradu wybiera się masa ludzi. Lot się opóźniał, podróżni kręcili się zniecierpliwieni. Po ponad godzinnym czasowym poślizgu, rozpoczęto procedurę wpuszczania na pokład samolotu. Mieliśmy miejsca z dala od siebie, bo przelot musieliśmy rezerwować osobno, ale bez problemu udało się zamienić siedzenia z kimś uprzejmym. Podróż do Belgradu upłynęła bez problemów. Bałkany przywitały nas gorącem i powietrzem o wyraźnie innym zapachu niż nasz. Belgradzkie lotnisko, którego patronem jest Nikola Tesla, nie należy do gigantów. Szybko odebraliśmy nasze kartony i wzięliśmy się za robotę. Skręcanie rowerów poszło nawet sprawnie, oczywiście Darek zrobił to w czasie o połowę krótszym od mojego. Gdy ja ciągle dłubałem imbusami, on już uśmiechnięty czekał przy swoim rowerze. Pracowaliśmy na wolnym powietrzu, w zadaszonym przejściu. Ludzie przechodzili w obie strony i patrzyli na nas ciekawie. Chyba niebyt często mogli oglądać sakwiarzy szykujących się do jazdy. W końcu i ja skończyłem swoje dzieło. Zrobiliśmy krótkie jazdy próbne, sprawdzając czy rowery nie zostały gdzieś uszkodzone podczas transportu. Wszystko funkcjonowało bez zarzutu. Różnie z tym mogło być, zatem odetchnęliśmy z ulgą. W bankomacie pobraliśmy miejscową walutę: po kilkanaście tysięcy dinarów. Na naszej planowanej trasie były różne kraje z różnymi jednostkami monetarnymi. Musieliśmy trochę pogłówkować, by jakoś okiełznać te pieniężne dylematy: brać tyle, żeby wystarczyło, ale też nie za dużo, by z kolei niepotrzebne papierki nie pozostały w kieszeni.

Było wczesne popołudnie. Bezchmurne niebo zapowiadało miłą kontynuację dnia. Zjedliśmy polskie pieczywo i wędliny przemycone w kartonie. Byliśmy gotowi na podbój Belgradu. Na telefonie sprawdziliśmy drogę ku centrum miasta i dziarsko popedałowaliśmy w tym kierunku. Cóż, po chwili zorientowaliśmy się, że pojechaliśmy dokładnie w przeciwną stronę. Naprawiliśmy swój błąd i po chwili w tyle zostawiliśmy lotnisko. Kilka kilogramów dodatkowego bagażu wciśniętego do sakw sprawiało z początku, że kręciło mi się z mozołem. Organizm po krótkiej chwili przyzwyczaił się do tego balastu i w końcu przestałem odczuwać tę nadmiarową masę. Każdy z nas miał swoje plany dotyczące miejsca stolicy Serbii, które koniecznie chciałby odwiedzić. Dla mnie głównym punktem dnia był Dunaj, a dla Darka - Brama Zachodnia. Po dwóch-trzech kilometrach przejazdu przez okolice odludne i niezurbanizowane, dojechaliśmy do belgradzkich przedmieść. Nie miały one charakteru wielkomiejskiego, stanowiły raczej małe miejscowości, które włączono do stołecznego molocha. Było gorąco, ale znośnie. W małym sklepiku uzupełniliśmy płyny w bidonach. Przy pierwszych zakupach w głowie włączyłem kalkulator przeliczający dinary na złotówki. Rachunki nie były skomplikowane, należało serbską walutę podzielić przez trzydzieści, aby wyjść na naszą. Ceny w sklepie były zbliżone do polskich.

Powoli zbliżaliśmy się do pierwszego celu. Dunaj właściwie styka się z Belgradem mając miasto na południe od siebie. Jestem wielkim miłośnikiem rzek. Lubię je oglądać i podziwiać ich majestat. Wpatruję się w nurt, który z reguły nieco mnie hipnotyzuje. Umysł mój wtedy jakby łagodnieje, ale też oczyszcza się i wyostrza. Kilkanaście sekund wgapiania się w błyszczące fale uspokaja mnie i usuwa mentalne toksyny z mózgu. Kiedy tylko mam okazję, folguję tej swojej dziwnej słabości. Kiedy robię to przy okazji rowerowej wyprawy, mój entuzjazm zwiększa się w dwójnasób. Po takim wytłumaczeniu się chyba rozmiecie, dlaczego lgnąłem ku Dunajowi. Rzekę tę widziałem dotąd w kilku miejscach, od niemieckiej Pasawy do Budapesztu. Teraz miałem ją ujrzeć najbardziej na południe ze wszystkich moich razów. Gdy wjeżdżaliśmy na most Mihajla Pupina, ogarniał mnie dreszczyk emocji. Dunaj nie zawiódł moich oczekiwań. Był potężny, szeroki na blisko kilometr, dostojnie niosący miliony hektolitrów wody. Byliśmy jakby poza miastem, bo belgradzkie dzielnice rysowały się gdzieś w oddali. Nizinny nurt rzeki rozlewał się na wielkim obszarze i delikatnie falował. Można rzec, że zaspokoiłem swoje rzeczne żądze i tak na dobrą sprawę mogłem już ruszać w plener. No ale przecież Belgrad wciąż na nas czekał. Powoli brnęliśmy ku centrum miasta, które z każdym pokonanym metrem nabierało cech stołecznych. Jechaliśmy ulicami, ale też w niektórych miejscach chodnikami i wyznaczonymi na nich ścieżkami rowerowymi. Darek co chwilę przystawał i sprawdzał nasze położenie. Ciągnęło go do Bramy Zachodniej. Pewnie nie będę umiał tak sprawnie opisać jego zamiłowania do komunistycznych budowli i symboli, jak swojego do rzek, ale spróbuję. Darek nie robi tego z powodu uwielbienia do tego zbrodniczego systemu. Pogardza nim pewnie tak samo jak ja. Czuje on jednak, że są miejsca, gdzie po raz ostatni na własne oczy można zobaczyć takie koszmarki z nieodległej przeszłości. Żeby coś dobrze zrozumieć, trzeba to poczuć i najlepiej samemu na to spojrzeć, a nawet dotknąć. Chyba takie emocje nim kierowały uczucia, gdy uporczywie dążył ku temu gmaszysku. W końcu przy nim stanęliśmy. Belgradzka Brama Zachodnia to dwa ponad stumetrowe wieżowce, połączone przejściem na górze, nad którymi jeszcze wznosi się jakby rotunda. Wybudowano je na początku lat osiemdziesiątych i miały symbolizować potęgę państwa Jospia Broz Tito. Później wyczytałem, że styl, w którym zostały postawione, to brutalizm. Trafna nazwa. Brama Zachodnia sprawiała wrażenie budowli opuszczonej. W wielu miejscach sypał się żelbet, a jej otoczenie było w opłakanym stanie. Darek był w swoim żywiole. Oglądał, dotykał, robił zdjęcia.

Nadciągał wieczór. W czerwcu jest on długi i niespiesznie przechodzi w noc. Zaspokoiwszy swoje prymarne żądze, stwierdziliśmy jednak, że warto wbić się do ścisłego centrum miasta. Chcieliśmy tam zjeść jakiś późny obiad i obejrzeć Plac Republiki. We mnie szybciej zabiło serce, gdy forsowaliśmy kolejną rzekę, Sawę. Wiele razy towarzyszyła nam ona w kolejnych dniach naszej wyprawy, ale teraz obejrzeliśmy jej kres, bowiem w Belgradzie wpada ona do Dunaju. Trochę śmiałem się i żartowałem, że brakuje tylko Warsa, abyśmy poczuli się jak w Warszawie. Plac Republiki nieco mnie zawiódł. Dotarliśmy tam na długich odcinkach pchając rower, bo prowadząca do niego droga przebiegała zatłoczonymi podziemnymi przejściami pełnymi ludzi. Reprezentacyjny plac Belgradu był brzydki, rozkopany i objęty remontami. Pojechaliśmy w różnych kierunkach i na dłuższą chwilę straciliśmy się z oczu. Gdy się odnaleźliśmy, postanowiliśmy już nie tracić czasu na jedzenie, tylko ewakuować się poza miasto. Po drodze przystanęliśmy jeszcze przy jakiejś cerkwi, ale już nie pamiętam jej nazwy. Zaćwierkał mój telefon. Odczytałem wiadomość i krew mnie zalała. Zapomniałem wyłączyć w nim lokalizacji i operator poinformował mnie, że dotychczasowa transmisja danych kosztowała mnie 150 złotych. Niby miałem wgrane mapy off-line, ale każde sprawdzenie naszego położenia kosztowało mnie niemały grosz, bo mimowolnie wykorzystywałem do tego internet. No tak, Serbia przecież nie jest w Unii i słono się płaci za takie usługi. Szybko zablokowałem telefon i zastanawiałem się ile jeszcze kasy zostało mi na mojej karcie. Szukaliśmy drogi wylotowej na południowy zachód, aby już złapać nasz właściwy kierunek. Był wczesny wieczór, a wokół panował wściekły ruch. Przejeżdżaliśmy koło dworca autobusowego, gdzie kłębiło się jak w ulu. Powoli opuszczaliśmy Belgrad, który wcale tak łatwo nie chciał nas pożegnać. Wdarliśmy się na obwodnicę miasta. Samochody wokół śmigały jak na torze Formuły Pierwszej. Z uwagą wypatrywaliśmy jakiejś informacji o ofercie noclegu, ale niczego takiego nie dostrzegliśmy. Z ulgą powitaliśmy koniec wściekłego ruchu i boczną drogę przy Sawie. Według informacji z googli miało być tam sporo możliwości znalezienia zakwaterowania pod dachem. Dane te jednak były niezgodne z prawdą. Tym razem widok rzeki jakoś mnie nie podnosił na duchu. Zapadał zmrok. Jechaliśmy ostro, licznik wskazywał 30 km/h. Ze wszystkich stron zaczęły nadlatywać komary, które chciały wyssać z nas krew. Po raz pierwszy pożałowałem, że nie wzięliśmy namiotu. Darek później mi wyznał, że też o tym pomyślał. Liczyliśmy na to, że w pierwszej większej miejscowości za Belgradem, Umce, coś się w końcu znajdzie. Niestety były to nadzieje płonne. Zatrzymaliśmy się przy knajpie, aby spytać tubylców o jakiś hotel. Nikt nie potrafił nam pomóc. Zrobiło się zupełnie ciemno. Założyliśmy światełka. Darek miał komplet, ja z sakw wydobyłem tylko tylną lampkę, a w duchu przeklinałem, że przedniej nie spakowałem. Za Umką znowu wyjechaliśmy na główną drogę. Ruch był spory, ciężarówki waliły jak oszalałe. Darek jechał z przodu, ja posuwałem się za nim. Mocno pchał na pedały, a ja nie utrzymywałem mu koła, przez co zrobił się między nami dystans kilkudziesięciu metrów. Wpatrywałem się w czerwony punkcik jego lampki i kręciłem z całych sił. W pewnym momencie poczułem, że o włos mija mnie drogowy kolos, Darek chyba instynktownie zorientował się co się święci i w ostatniej chwili uciekł na szutrowe pobocze. W światłach ciężarówki dokładnie widziałem tę scenę. Gdyby pozostał na asfalcie, pewnie wielotonowy pojazd by go zahaczył. Pomyślałem, że czas skończyć jazdę i wbić się gdzieś w krzaki. Trudno, komary można jakoś ścierpieć. Jeszcze silniej naparłem na korbę, żeby dogonić swego kompana. Po krótkiej chwili zobaczyłem, że Darek nagle zatrzymuje się przy przydrożnej barierce. No tak, stwierdziłem, pewnie doszedł do takiego samego wniosku jak ja i wypatrzył jakąś polankę, na której przyjdzie nam przenocować. Darek w ciemnościach ujrzał jednak coś innego. Oto stał przy wielkiej tablicy reklamującej „luksusowe pokoje”. Po drugiej stronie drogi na małym wzgórku rzeczywiście stały zabudowania wyglądające na pensjonat. Podjechaliśmy bliżej. Bez wątpienia, zajazd, no i w dodatku czynny. Darek poszedł spytać o wolne pokoje, a ja nawet nie zastanawiałem się nad ceną. Każdą brałem w ciemno. W takie ciemno, jakie było na dworze. Szczęście się do nas uśmiechnęło. Pensjonat był prawie pusty, a pokój kosztował 1475 dinarów od osoby. Uruchomiłem w głowie kalkulator, hm prawie jak za darmo, pięćdziesiąt złotych od łebka. Otarłem pot z czoła, jeszcze trochę pożyjemy…

Gdy opadły emocje, obaj poczuliśmy głód, bo przecież prawie nic nie jedliśmy cały dzień. Szybko ulokowaliśmy się w pokoju i zeszliśmy na dół do restauracji. Przybytek nazywał się Duboko, a my, jak to sprawdził Darek w telefonie, byliśmy w miejscowości Mala Mosztanica. Zamówiliśmy obfitą obiadokolację, którą podlaliśmy lokalnym piwem „Jeleń”. Wszystko smakowało wybornie. Przed snem dokonałem rytualnego obrządku, a mianowicie wpisałem dane z jazdy oraz przebieg trasy do swojego rowerowego kajecika. Licznik wskazał, że przejechaliśmy nieco ponad 60 kilometrów. Belgrad zostawiliśmy daleko z tyłu. Chyba na zawsze.

Piękny poranek wypędził z naszych głów demony poprzedniego wieczora. Dzień zapowiadał się uroczy. Nieba nie kalał żaden obłoczek. Pospaliśmy sobie kapkę i dopiero po dziewiątej zjedliśmy śniadanie. Na trasie byliśmy godzinę później. Przedpołudniowe godziny już przynosiły skwar. Nasza droga znowu kipiała ruchem, ale w pełnej jasności nie prezentowała się tak groźnie. Szybko dotarliśmy do pierwszej większej miejscowości, Obrenovaca. Wcześniej jednak nie zdał egzaminu mój domowy sposób mocowania sakw do bagażnika. Na jakimś wyboju mój rower podskoczył, a ja usłyszałem metaliczny brzęk. Zatrzymałem się i zacząłem badać swój pojazd. Z pozoru wszystko wyglądało normalnie, ale w końcu dostrzegłem zwisający sznurek, którym sakwy były mocowane do otworu w ramie. Haczyk gdzieś odleciał . Przez parę chwil poszukiwałem go na drodze, ale bezskutecznie. Sznurek zaczepiłem o jakiś wystający element i niepewnie podjąłem jazdę. Po paru kilometrach przyzwyczaiłem się do nowej sytuacji i nie zwracałem uwagi na ten mankament. Przemierzaliśmy nizinne rolnicze rejony. Małe miejscowości były spokojne i senne. Ich mieszkańcy patrzyli na nas ze zdziwieniem. Pewnie niezbyt często mieli okazję oglądać cyklistów z obcych krajów. Turyści zapuszczali się tu rzadko. My też ciekawie przyglądaliśmy się okolicy. Dla mnie nowe miejsca są ekscytujące. Cieszę się nimi jak dziecko nową zabawką. Zachłannie przypatrywałem się zatem mijanym widokom, chcąc jak najwięcej z nich na trwale zapisać w swojej pamięci. Jechaliśmy w określonym od lat porządku. Każdy miał do pokonania jako lider pięciokilometrowy odcinek, po którym następowała zmiana. Sposób ten praktykujemy na obszarach płaskich, w górach już takiego systemu utrzymać się nie da, tam każdy ciągnie zgodnie ze swoimi możliwościami. Z Darkiem wcześniej ustaliłem, że weźmiemy jeden aparat fotograficzny i folgując sprawiedliwości każdy z nas miał go targać w kolejnych dniach na przemian. Urządzenie miało długi „ryjek” i nie było poręczne. Warto podkreślić, że droga była w doskonałym stanie. Po gładkim asfalcie szybko posuwaliśmy się naprzód. Temperatura rosła. Poziom płynów w naszych bidonach szybko się obniżał. Wiejskich sklepów było wszakże pod dostatkiem. Darek zgodnie ze swoim upodobaniem kupował zwykłą wodę, ja natomiast gustowałem w soku pomarańczowym i wodzie gazowanej „Kisieljak”. Sielankę jazdy nieco psuły ciężarówki, które raz za razem nas wyprzedzały. Od miasta Ub odnotowaliśmy dwie zmiany. Skończył się wzmożony ruch samochodowy, a teren zaczął się marszczyć. Opuszczaliśmy dolinę Sawy i zagłębialiśmy się w obszar wyżynny. Darek dziarsko gnał do przodu, ja nieco zostawałem z tyłu. Po południu z nieba lał się hutniczy żar.

Postanowiliśmy na chwilę odsapnąć. Na otwartym bezleśnym obszarze nie było łatwo znaleźć kawałek cienia. W końcu legliśmy pod rachitycznym drzewkiem. Tutaj wyjawiłem Darkowi jedną ze swoich hipotez dotyczących współzależności ruchu rowerowego i samochodowego. Hipoteza ta jest wyłącznie moja, moje są też wszystkie implikacje, które z niej wynikają, podobnie zresztą jak hipoteza o brontozaurze ogłoszona przez Johna Clesse’a, jednego z członków grupy Monty Pythona. Skoro zdradziłem ją swemu kompanowi, mogę też ogłosić ją wszystkim. Mówi ona, że jeśli rowerzysta jedzie mało uczęszczaną przez pojazdy mechaniczne drogą, to dwa jadące z naprzeciwka auta spotkają się dokładnie na wysokości tego rowerzysty. Darek przez chwilę trawił tę hipotezę, po czym stwierdził, że może nie jest całkiem bez sensu. Gdy ruszyliśmy do dalszej jazdy, moją teorię sprawdzaliśmy w praktyce. I co powiecie? Sprawdzała się niezgorzej. Na kolejnym postoju sprawdziłem temperaturę. Licznik wskazywał – bagatela - 45,5 st. C! Zanotowaliśmy chyba rekord pod tym względem. Pomiar dokonywany był rzecz jasna w słońcu, a nie w cieniu, lecz dla nas był jak najbardziej prawidłowy, bo przecież jechaliśmy na otwartym nagrzanym interiorze, gdzie chłodne miejsce było bardzo rzadkim zjawiskiem.

W miasteczku Koceljeva stanęliśmy na obiad. Z ulgą klapnęliśmy pod parasolem. Nasza restauracja była jednocześnie ładnym motelem. Zamówiliśmy dużą porcję makaronu i szopską sałatkę Czekając na jedzenie raczyliśmy się fantastycznie chłodnym piwem i zawieszaliśmy wzrok na ciurkającej fontannie. Widok i szum wody działał kojąco na rozpalone mięśnie i nieco ugotowane nasze mózgi. Żałowałem, że dzień niósł przed sobą bagaż jeszcze wielu godzin, z chęcią już tutaj zakończylibyśmy jazdę. Cóż, licznik wskazywał marne 60 kilometrów i o końcu rowerowej aktywności nie było mowy. W knajpie spędziliśmy z godzinę. Podjedliśmy sobie kapkę, odpoczęliśmy i z nowymi siłami pokręciliśmy dalej, ku pierwszym większym wzgórzom. Każdy kolejny podjazd był coraz bardziej wymagający, wysokość zdobywaliśmy z mozołem, wspinaczki były niezbyt długie, a po nich następowały odcinki zjazdowe. Tymczasem okolica zmieniła swój wygląd. Miejscowości rozsiane były rzadziej, sprawiały wrażenie zaniedbanych i dzikich. Wjechaliśmy w prawdziwe Bałkany, takie jakie lubiliśmy najbardziej. Mój towarzysz powoli zaczął odstawać. Tak na marginesie podzielę się myślą, którą w tej chwili sobie uświadomiłem. Jakżeż zbrukane i zdefraudowane przez komunistów zostało stare i piękne słowo „towarzysz”? Mnie jechało się całkiem nieźle, kilkunastoprocentowe nachylenia górek pokonywałem na środkowej tarczy. Pocieszała mnie świadomość, że w każdej chwili mogę sobie jeszcze poluzować. Z Darkiem jest taka sprawa, że oprócz naszych wyjazdów, niezbyt wiele jeździ na rowerze. Biega za to i pływa, przez co utrzymuje niezłą kondycję. Jednak początki mocniejszego kręcenia na rowerze musi nieco odpokutować. Organizm buntuje się przeciwko wielkiemu wysiłkowi mało eksploatowanych do tej pory partii mięśni, a opór ten trzeba pokonać. Jak w większości życiowych sytuacji, siła tak naprawdę nie tkwi w muskułach, ale w głowie, a tę Darek ma silną. Na sztywnych podjazdach każdy z nas jechał swoim tempem. Po zdobyciu kolejnego piku, czekałem na nim na Darka. Godziny popołudniowe przyniosły większy zaduch. Na naszych koszulkach pojawiły się białe plamy skrystalizowanej soli. Minęliśmy dwie większe miejscowości: Osecinę i Peckę. Za tą drugą przyszło nam się zmierzyć z pierwszym rzeźnickim podjazdem na naszej trasie. Nachylenie stromizny mogło dochodzić do 20 procent. Gdy tylko zobaczyłem za kolejnym zakrętem, co mnie czeka, już nie miałem żadnych wątpliwości, że muszę włączyć najlżejszy bieg. Brnąłem pod górę z prędkością 6 km/h, a płuca pracowały jak kowalskie miechy. Gdy w pewnym momencie zatrzymałem się, z wielkimi kłopotami udało mi się ruszyć dalej i prawie wywaliłem się przy próbie wpięcia butów w pedały.

Po kilkudziesięciominutowej walce z górą stanąłem na czymś w rodzaju przełęczy. Określenie to w tej części Bałkanów nie jest za bardzo precyzyjne. W przeciwieństwie do Alp czy Pirenejów, gdzie przełęcze są bardzo dobrze zaznaczone, takie bałkańskie siodła mogą być „fałszywe”, a za krótkim zjazdem pojawia się kolejny odcinek w górę. Rower wsparłem na stopce, a sam z lubością ległem obok niego. Czekając na Darka, rozejrzałem się wokoło. Odludzie było zupełne. Gdzieś w oddali pasły się owce. Moją uwagę zwróciła stojąca niedaleko pasterska szopa, jedyna oznaka ludzkiej cywilizacji w zasięgu wzroku. Był wczesny wieczór. Do najbliższej miejscowości, w której była szansa na nocleg, Liubovii, dzieliła nas odległość około 30 kilometrów. Zaczynał mi świtać pewien plan… Darek doczłapał po piętnastu minutach. Widać było, że kręcił siłą woli, bo mięśnie chyba krzyczały mu wniebogłosy. Odbyliśmy krótką naradę, wskazałem mu na szopę i zaproponowałem żebyśmy w niej przenocowali, na co on z ochotą się zgodził. Darek sprawdził naszą wysokość, mądre aplikacje pokazały, że wynosiła ona grubo ponad tysiąc metrów. Zastanawialiśmy się czy do Ljubovji będziemy musieli jeszcze pokonywać kolejne pasma. Trzydzieści kilometrów w dół przeleciałoby się w mgnieniu oka, gorzej gdyby trzeba było pchać się ku górze. Wtedy jak amen w pacierzu znowu by nas zastała noc, a tego po doświadczeniach poprzedniego dnia chcieliśmy uniknąć. Darek poszedł z bliska obejrzeć szopę. Była solidnie zamknięta. Przez moment braliśmy pod uwagę włamanie się do niej. W końcu zrezygnowaliśmy z tego przestępczego planu. Nie pozostało nic innego, tylko wskakiwać na rowery i puścić się w dół. Bałkany były dla nas przychylne. Były już tylko zjazdy. Pęd wywoływał przyjemne chłodne zawirowania powietrzne. Z lubością zanurzałem się w nich i studziłem ciało. Na rogatki Ljubovji dotarliśmy, gdy zaczynało szarzeć. Spytaliśmy kogoś o zakwaterowanie, ale nie uzyskaliśmy jakichś konkretnych informacji. Na naszej mapce w telefonie pokazał się hotel, ale już poza miastem w kierunku granicy bośniackiej. Nie było innej rady, żwawo tam ruszyliśmy. Znowu dopisało nam szczęście. Po krótkiej jeździe dotarliśmy do hotelu o zagadkowej nazwie Lasta, który przyjął dwóch polskich cyklistów. Góry wyciągnęły z nas kalorie jak pijawka wysącza krew. Podratowaliśmy swoje organizmy obfitą kolacją, nie wzgardziliśmy też piwem. Obsługiwała nas dziewczyna o bałkańskiej urodzie. Było na co popatrzeć. Pracowała chyba dość krótko i trochę sobie nie radziła. Z pewnym zażenowaniem obserwowaliśmy jak jej starszy kolega po fachu co chwila ją rugał. Kończyliśmy pierwszy pełny dzień jazdy na naszej wyprawie. Dotarła do nas ta piękna świadomość, że stoimy na progu nowej przygody, że urzeczywistniamy swoje plany i marzenia. Wskazania licznika przeniosłem do kajecika. Przejechaliśmy ponad 131 km, jak się później okazało, był to nasz najdłuższy bałkański etap.

Poranek uśmiechał się do nas słonecznie. Wstaliśmy wypoczęci i chętni na dalsze podboje. Pożywny omlet spożyty na śniadanie dodatkowo podbudował morale. Gdy ruszaliśmy, temperatura nie dawała się jeszcze we znaki, było powyżej 25 stopni, a błękitnego nieba nie kalały żadne obłoki. Do granicy rzeczywiście było bliziutko. Jeszcze w Serbii zrobiliśmy drobne zakupy, głównie picia. Ja nie mogłem się oprzeć i skręciłem ku Drinie. Nurt tej rzeki oddziela dwa pojugosłowiańskie państwa. Darek pojechał ze mną. Z pewną satysfakcją odnotowałem, że i on chyba też lekko się zaraził „podziwianiem rzek”. Za minutkę byliśmy przy wjeździe na graniczny most. Ruchu praktycznie nie było, zatem błyskawicznie przeszliśmy obie kontrole: serbską przed mostem, a bośniacką za nim. Darek z lubością podsuwał swój paszport i wyraźnym zadowoleniem obserwował jak pogranicznicy wbijają mu kolejne pamiątkowe pieczęcie. Jego paszport pod tym względem prezentuje się okazale. Przyozdabiają go egzotyczne stemple z różnych kontynentów. Ja musiałem zadowolić się okazaniem dowodu osobistego i rzecz jasna żadnych wpisów nie dostałem. Na środku mostu przystanęliśmy na chwilę. Jego stara konstrukcja pamiętała pewnie czasy marszałka Tity, a widok na oba położone w dole brzegi był okazały. Z ostrożności nie robiliśmy zdjęć, choć mnie korciło. Pewnie przejazd przez most był monitorowany, a ja nie chciałem rozstać się ze swoim aparatem.

Co do zasady przejeżdżaliśmy przez rejony, gdzie płynnie przeplatały się różne narodowości i kultury. Granice polityczne nie zawsze pokrywały się z tymi demograficznymi. Kiedy jednak znaleźliśmy się w Bośni, wyczuliśmy zmianę. Namacalnymi jej dowodami było uzupełnienie cyrylicy alfabetem łacińskim oraz zmniejszenie się liczby cerkwi na rzecz meczetów. Na mnie jednak większe wrażenie zrobił trudny do nazwania klimat nowego kraju. Miałem odczucie, że byłem gdzieś poza Europą, w odległym i dzikim zakątku, pełnym egzotyki i dziwów. Serce Bałkanów wyglądało zgoła inaczej niż pełne turystów i komercji wybrzeże adriatyckie. Cóż, mnie tutaj zdecydowanie bardziej się podobało. Kawałek jechaliśmy przy Drinie, by odbić na południowy zachód. Droga zaczynała się wznosić, a liczniki wskazywały coraz lichsze prędkości. Naszym pierwszym celem była Srebrenica. To malutkie miasteczko było nieznane do lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Wtedy doszło tam do ludobójstwa: Serbowie wybili ponad osiem tysięcy osób wyznających islam. Kilka kilometrów przed centrum miasta dotarliśmy do wielkiej nekropolii, gdzie spoczywają ofiary tej masakry. Cmentarz był zadbany, białe nagrobne słupki w równych rządkach wypełniały spory obszar. Mogiły nie były anonimowe, każda była opisana po arabsku i literami łacińskimi. Odczytałem kilka nazwisk, spoczywali tu głównie młodzi mężczyźni w wieku niewiele ponad 20 lat. Byliśmy sami, nie widać było ani osób odwiedzających groby, ani jakiejś ochrony czy administracji. W ciszy oglądaliśmy to smutne miejsce, świadectwo barbarzyństwa z nieodległej przeszłości. Do Srebrenicy dojechaliśmy przed jedenastą. W centrum wypatrzyliśmy bankomat. Zmiana kraju wiązała się ze zmianą systemu pieniężnego. Na krótko porzucaliśmy serbskie dinary, by skoncentrować się na wydatkach w markach bośniackich. Swój przelicznik walutowy zainstalowany w głowie musiałem przetransformować. Nie było to trudne, bo jedna marka stanowiła równowartość nieco ponad dwóch złotych. Chwilę przeliczaliśmy nasze przewidywane koszty pobytu i solidarnie z bankomatu wypłaciliśmy po 300 marek. Przed nami było jedno z kolejnych górskich pasm do pokonania.

Góry Dynarskie w tym rejonie nie są może wysokie, ale zdarzają się podjazdy niespodziewanie trudne, o dużym nachyleniu, a ich zdobycie kosztuje sporo sił. Gdy dołożymy do tego dodatkowe obciążenie roweru, to wysiłek kręcenia wzmaga się w dwójnasób. Na szczęście dla mnie upał nigdy nie był wielkim problemem, a i do balastu sakw już się przyzwyczaiłem. Zawsze bardziej lubiłem przegrzać się niż przemarznąć. Pewnie dlatego teraz pokonywałem trasy bałkańskie, a nie skandynawskie. Bezkompromisowo od razu za Srebrenicą czekała nas solidna orka. Serpentyny szybko wynosiły w górę, przez moment w dole majaczyła malejąca panorama miasta, by w końcu zniknąć za zielonym parawanem lasów. Za parędziesiąt kilometrów mieliśmy z powrotem wyłonić się w Serbii. Jechaliśmy tymczasem zupełnym odludziem. Z mapy niby wynikało, że powinniśmy przecinać jakieś miejscowości, ale ich nie było. Czasem widzieliśmy jakieś domy, które sprawiały wrażenie dawno opuszczonych. Ruch samochodowy praktycznie zamarł. Skwar południowych godzin dochodził do apogeum. Kilka razy natknęliśmy się na źródełka z czystą, krystaliczną i zimną wodą. Krynice te ratowały nas przed zgubnym odwodnieniem. Niektóre były bardzo ładne, obudowane marmurem, przyozdobione arabskimi napisami - pewnie cytatami z Koranu. Uzupełnialiśmy przy nich bidony, a ja z radością oblewałem się życiodajną cieczą. Namoczone ubranie i chustka na głowie przez chwilę ochładzały ciało. Woda jednak parowała z nich w oczach i kilka minut po takiej kąpieli znów byłem suchy. Jechało mi się dobrze, Darek na wypłaszczeniach ostro ciągnął do przodu, na większych stromiznach nieco gasł. Jeszcze jego organizm nie przestawił się na tryb rowerowy. Po zdobyciu bezimiennej przełęczy, czekał nas niezbyt długi zjazd, spory odcinek w miarę płaski, a potem kolejny podjazd. Ostatnie kilka kilometrów do Serbii, to był już ostry szpurt w dół. Z pewnym niepokojem obserwowałem swoje sakwy. Ich przymocowanie do bagażnika było niezbyt stabilne i pewne, a ja nie chciałem ich zgubić lub co gorsza zaliczyć upadku, gdyby gdzieś wkręciły się w szprychy. Darek nie miał tych obaw, dlatego rzucił się w dół jak sokół spadający na swoją ofiarę. Spotkaliśmy się przy granicy. Była zadziwiająco podobna to tej, którą przekraczaliśmy rano. Znów był stary most na Drinie z oddalonymi od siebie punktami kontrolnymi. Pogranicznicy nie mieli do nas żadnych uwag, po paru chwilach znowu byliśmy w Serbii. Po serbskiej stronie, na prawym brzegu rzeki, czekało na nas spore miasto, Bajina Basta. Z zazdrością patrzyłem na ludzi kąpiących się w Drinie. Też bym tak chciał! Los rowerzysty jednak jest taki, że trzeba jechać, a nie marnować czasu na przyjemności. W mieście na moment zgubiliśmy się: ja skręciłem ku naszej dalszej drodze, Darek pojechał do centrum. Po wymianie kilku SMS-ów szczęśliwie się odnaleźliśmy. Była pora obiadowa, zatem należało wrzucić coś do żołądków. Stanęliśmy przy jakimś hotelu i zamówiliśmy jedzenie. Wybór potraw był kiepski. Zdecydowaliśmy się na frytki i mięsiwo. Ujechaliśmy zaledwie pięćdziesiąt parę kilometrów, ale dzień był jeszcze długi, planowaliśmy drugie tyle. Niestety zamierzenia te nie zostały zrealizowane.

Na obiedzie zmitrężyliśmy sporo czasu. Skwar popołudnia przebijał to, co było kilka godzin wcześniej. Jakoś nie chciało nam się ruszać. No ale w końcu nastał ten moment. Już w samym mieście zaczął się żmudny podjazd. W sklepie kupiliśmy jeszcze po dodatkowej butli z wodą i upchnęliśmy je do sakw. Dodatkowe półtora kilograma nie odgrywało już żadnej roli. Darek męczył się w upale. Szybko odjechałem mu i samotnie zmagałem się z podjazdem. Nachylenie stromizny oscylowało w granicach 8-10 procent, ale zdarzały się mocniejsze odcinki. Na poboczu rosły drzewka, ale swoimi cieniami nie sięgały do jezdni. Aby się nie odwodnić, co dwa kilometry przystawałem, wypijałem potężny łyk wody i oblewałem nią sobie głowę. Przynosiło to krótkotrwałą ulgę. Zapasy płynów szybko ubywały. Woda grzała się błyskawicznie. W sklepie była lodowata, bo wyjęliśmy ją z lodówki, a teraz miała temperaturę rosołu. Na postojach oglądałem się za siebie, ale Darka nie było widać. Pewnie też przystawał co chwilę i się nawadniał. Na szczęście, podobnie jak w Bośni, przy drodze mijaliśmy wodopoje. Zimny płyn powoli sączył się z rurki i skapywał do małej studzienki. Ze zdziwieniem odkryłem, że owe krynice budowano w miejscach, gdzie doszło chyba do śmiertelnego wypadku drogowego. Były tam tabliczki z nazwiskiem zabitego, jego zdjęciem i datami życia. Na murku położone były drobne pieniążki jako ofiara. Były tam monety jedno- i dwudinarowe, których w normalnym obiegu już nie uświadczyliśmy. Wziąłem sobie po jednej do kolekcji, a w zamian za wodę „zapłaciłem” grubszym bilonem. Po kilku kilometrach wjechałem do lasu. Z ulgą oddychałem chłodniejszym powietrzem, którego żywiczny aromat ożywiał płuca i wyostrzał zmysły. Gdy dotarłem do tablicy informującej o wjeździe na teren Parku Narodowego Tara, postanowiłem poczekać na swego towarzysza. Wypatrując Darka, w telefonie sprawdziłem okolicę, szukając noclegów. Czułem, że niebawem zakończymy naszą jazdę. W niedużym promieniu hoteli było kilka. Po półgodzinnym wpatrywaniu się w drogę lekko się zaniepokoiłem. Już chciałem do niego dzwonić, gdy za zakrętem wyłoniła się postać utrudzonego rowerzysty. Kręcił z mozołem, ale powoli posuwał się do przodu. Po minucie stał przy mnie. Był wycieńczony: upał odebrał mu siły i ochotę do dalszej jazdy. A więc nocleg! Po kilkuset metrach dotarliśmy do czegoś w rodzaju przełęczy. Miejsce nazywało się Bare, a turystyczna tabliczka z rozpisanymi szlakami znamionowała, że doczłapaliśmy do wysokości 1005 mnpm. Trudno powiedzieć, że była to wioska, po prostu w pobliżu siebie wznosiło się parę hoteli i pensjonatów oraz sklepy z pamiątkami. Ceny noclegów były wyższe niż w dwóch poprzednich miejscach, w końcu zdecydowaliśmy się na spędzenie nocy w Willi Tara, gdzie zażądano od nas po 2300 dinarów. Przed dobiciem targu z młodą dziewczyną w recepcji zaświtała nam myśl, aby może spróbować dalszej jazdy. Wyglądało na to, że wreszcie powinno być w dół. W końcu odpuściliśmy i zakwaterowaliśmy się w swoim pokoju. Relatywnie wysoka cena nie gwarantowała lepszego standardu. Przeciwnie, nasz poprzedni hotel był o klasę lepszy. No ale nie ma co marudzić, przecież byliśmy w parku narodowym. Godzina była młoda, a więc mogliśmy jakoś się ogarnąć. Ja zabrałem się za przepierkę, Darek konwersował z żoną. Wcześniej się jej „pochwalił” w jakiej temperaturze przyszło nam przemierzać Bałkany. Ania (jego żona) przez dzień trawiła temat, a potem zrugała go telefonicznie, że zupełnie zatracił odpowiedzialność, bo przecież wysiłek w takim upale może się zakończyć tragicznie. Na przyszłość zakazała mu rowerowych wyjazdów do krajów, w których temperatura przekracza 30 stopni. Hm, a więc na przyszłość zostaje nam ta zawilgła i deszczowa Skandynawia… Dziwne, bo moja żona nie robiła mi żadnych wyrzutów z tego powodu. Czyżby zawarła jakieś dodatkowe ubezpieczenie na moje życie, o którym nic nie wiem? Wieczór spędziliśmy na restauracyjnym tarasie. Z początku oglądaliśmy treningi motocrossu. Huk silników zagłuszał moje myśli. Zastanawiałem się, dlaczego pozwolono na takie harce w parku narodowym. Na kolację zamówiłem makaron z cielęciną. Bardzo rzadko, a właściwie nigdy nie jadam tego rodzaju mięsa. Tu mała dygresja. Gdy miałem 10 lat i spędzałem wakacje na wsi, byłem świadkiem zabijania cielaka. Widok ten był na tyle traumatyczny, że od tego czasu – jak dobrze pamiętam – nie miałem w ustach cielęciny. Teraz postanowiłem się przełamać. Danie było wyśmienite, jednak delikatne i aromatyczne mięso trochę stawało mi w gardle. Przy pokolacyjnym piwku ustaliliśmy plan na kolejny dzień. Postanowiliśmy być bardziej porządni i szukać konkretnych lokalizacji na noclegi, żeby się nie miotać po nocach. Wyjąłem nawet papierowa mapę, która do tej pory podróżowała sobie w przegródce sakw i nie była wcale niepokojona. Po skalkulowaniu kilometrów, wyszło nam, że zakończymy nasz etap w miejscowości Prača. Mapa w telefonie pokazywała, że miał tam być Motel Palic, na zdjęciach prezentował się okazale i tam też zdecydowaliśmy skończyć jazdę w następnym dniu. Wieczór przyniósł nieco chłodu, piwo też było zimne, nasze organizmy tajały i wyrzucały z siebie nadmiar gorąca. W kajeciku wpisałem nasz mizerny przebieg. Najkrótszy bałkański etap dorzucił do całego bilansu zaledwie 74 kilometry. O dziwo, w stosunku do planu, tak czy owak byliśmy trochę do przodu. Gdy już zalegliśmy w łóżkach, sen nie chciał przychodzić. Darek pochrapywał. Miałem w swoim bagażu zatyczki do uszu, wzięte na taką właśnie okazję. Szybko je odnalazłem i wetknąłem w otwory małżowin. Cisza okazała się zbawienna. Po minucie spałem w najlepsze. Czy chrapałem, tego nie wiem…

W hotelu mieliśmy śniadanie. Jeśli nie ma szwedzkiego stołu, to nie jesteśmy wybredni i zwykle zamawiamy sobie omlet. To proste danie jest pożywne i smaczne, a poza tym robi się je błyskawicznie. Szybko spakowaliśmy się i po dziewiątej już byliśmy na rowerach. Pogoda zapowiadała się bez zmian. Zgodnie z przewidywaniami czekał nas zjazd. Darek ostro zaszarżował, a ja poleciałem za nim. Po niespełna dwóch kilometrach, ku naszemu zdziwieniu, droga znowu wybijała się w górę. Gdy zacząłem zmagać się z oporem korby, moje mięśnie nagle zaprotestowały. Nie był to nagły ból, lecz odczucie wielodniowego utrudzenia. O laboga, chyba za szybko się ujawniło! Może w ten sposób odzwierciedliło się współdziałanie umysłu z ciałem? Ten pierwszy spodziewał się lekkiej jazdy i taki sygnał wysłał muskułom. Gdy te poczuły się oszukane, zaprotestowały. Nie musiałem zbyt długo pokonywać ich oporu, bo niedługo znowu byliśmy na zjeździe. Po kilku kilometrach dotarliśmy do skrzyżowania z główną drogą. Od niego znowu teren lekko się wznosił, by za wioską Vitasi już definitywnie opadać. Przed Mokrą gorą zaliczyliśmy kilkusetmetrowy tunel. Nawet nie trzeba było włączać światełek, bo lampy zawieszone na jego sklepieniu ładnie oświetlały drogę. Licznik szybko nabijał kilometry. Samochodów praktycznie nie było, zatem nie mogłem po raz kolejny sprawdzać swojej hipotezy. Upojny zjazd na chwilę przerwaliśmy w Mokrej gorze. Obejrzeliśmy drewniane rzeźby i monument upamiętniający wojny bałkańskie. Po 30 kilometrach zameldowaliśmy się na granicy Bośni i Hercegowiny, a Serbię opuszczaliśmy już definitywnie. Tym razem przed punktem kontrolnym ustawił się spory sznurek samochodów. Bokiem ominęliśmy pojazdy i przez nikogo nie niepokojeni zostaliśmy odprawieni. Po stronie bośniackiej wypatrzyliśmy jakąś budkę, w której także prowadzono wymianę pieniędzy. Pozostało nam nieco dinarów, za które chcieliśmy dostać marki. Bardzo nas zdziwiło, że sprzedawca nie posiadał waluty swojego kraju. Aby pozbyć się niepotrzebnych już serbskich papierków, poprosiliśmy go o euro. Dosyć dobrze wstrzeliliśmy się w pobraną na lotnisku w Belgradzie ilość waluty, bo dostaliśmy po około 20 euro. Bez przeszkód i nadal w dół kontynuowaliśmy jazdę. Jechaliśmy wzdłuż małej rzeki, której nazwę wytropiłem dopiero po powrocie do kraju. Nazywała się Rzav i chyżo niosła swoje wody do Driny. Kilka razy przecięliśmy jej nurt i w krótkim czasie dotarliśmy do Visegradu. Poza czterema stolicami, był to główny cel, do którego pragnąłem dojechać. Jako miłośnik rzek, siłą rzeczy podziwiam także mosty. Do tej pory miałem okazję ujrzeć kilka takich perełek: w Mostarze, w Adrianopolu, w Cordobie. Most Mehmeda Paszy Sokolovica w Visegradzie to pierwsza piątka w swojej kategorii. Miasto okazało się małe, ale ruchliwe i gwarne. Aktywność tubylców oraz turystów koncentrowała się przy moście. Ci pierwsi sprzedawali pamiątki, ci drudzy podziwiali zabytek. Dołączyłem do licznego grona „podziwiaczy” i napawałem oczy tym pięknym widokiem. Most ma blisko dwieście metrów długości i lekkim łukiem łączy brzegi Driny. Jako budulca użyto jasnego kamienia, zapewne marmuru i piaskowca. Odbija się w szmaragdowych wodach rzeki, pięknie komponując się z górską okolicą. Urządziliśmy sesję fotograficzną, a ja biegałem dookoła i z każdej strony, oglądałem most i pstrykałem zdjęcia. Wreszcie zrobiłem po nim rundę honorową na rowerze. Przeszliśmy się też przy straganach i kupiliśmy magnesy na lodówki. Nasyceni pod względem kulturalnym, poczuliśmy głód fizyczny. Przy moście było kilka lokali. Postanowiliśmy zjeść obiad. Tym razem skusiliśmy się na pizzę. Ja ją popijałem piwem „Nektar”, a Darek wodą. Mój kompan obawiał się, że nawet mała dawka alkoholu może mu nie posłużyć na tym upale. Cóż, muszę stwierdzić, że w przeciwieństwie do mostu, zarówno pizza jak i piwo nie należały do topowych w swoich kategoriach. Nie było jednak sensu grymasić, pizza dała kalorie, a piwo było przynajmniej bosko zimne. Z naszego miejsca obserwowałem ruch przy moście. Ludzi były całe masy, kręciło się także sporo mundurowych, w tym również uzbrojonych. Czyżby obawiano się jakiegoś zamachu? Na szczęście niczego takiego nie byliśmy świadkami i bez kłopotów wyruszyliśmy w dalszą trasę. Jej szczegółowy przebieg wyznaczyliśmy sobie czekając na obiad.

Jeszcze raz przejechaliśmy słynnym mostem i po skręcie w lewo byliśmy na właściwej trajektorii. Przez kilkanaście kilometrów dane nam było przemierzać jedną z najładniejszych widokowo bałkańskich dróg. Cały czas z lewej strony towarzyszyła nam Drina, poruszaliśmy się w jej górę, teren równomiernie się wznosił. Po ujechaniu może kilometra zatrzymaliśmy się, by po raz ostatni rzucić okiem na Visegrad. Most prezentował się pięknie. Dalej rysowały się domy z czerwonymi dachami, a za nimi piętrzyły się linie kolejnych wzgórz. Zadziwiająca zieleń Driny wydawała się nienaturalna. Porośnięte lasami wzgórza przeglądały się w rzece, a ja zastanawiałem się, która zieleń była intensywniejsza: ta wody, czy ta drzew. Jako mały chłopiec kiedyś przejeżdżałem koło fabryki włókienniczej, która położona była przy dolnośląskiej rzece Bystrzycy. Pamiętam, że woda też miała taki zielony kolor. Wtedy ktoś dorosły mi wytłumaczył, że właśnie w fabryce zafarbowano ubrania na zielono i nadmiar tej farby wypuszczono do rzeki. W zależności od używanego w fabryce barwnika, Bystrzyca w tamtych latach przybierała różne kolory. Jakoś to zapamiętałem, a teraz uśmiechnąłem się na myśl, że wcale nie trzeba przemysłu, żeby sama natura przyozdabiała swoje wytwory. Droga, którą jechaliśmy, stanowiła rodzaj półki skalnej, po prawej stronie były piętrzące się w górę kamienie, a po lewej – rzeka. Jej wykonanie nie było łatwe, pracowały pewnie tutaj ciężkie maszyny, a gdy one nie dawały rady, ratowano się materiałami wybuchowymi. Niewątpliwą jej ozdobę stanowiło kilkanaście tuneli, przez które należało przejechać. Miały różną długość, od dwustu metrów do blisko kilometra. Nawet te najdłuższe nie były oświetlone. Lampki mieliśmy zapalone, Darek obie, ja tylko z tyłu. Gdy widać było wylot, mieliśmy dość światła, by poruszać się swobodnie, bez obawy, że wpadniemy w jakąś niespodziewaną przeszkodę. Kiedy tunel był dłuższy i po drodze zakręcał, robiło się zupełnie ciemno. Darkowe przednie światełko zbyt dużo mi nie pomagało, poruszałem się po omacku i instynktownie zwalniałem. W zamkniętej przestrzeni dźwięki odbijały się od ścian i powracały ze spotęgowanym natężeniem. Ciekawe, nawet mały samochód jadący z tyłu wydawał straszne odgłosy nurkującego bombowca. Pomruk ten miarowo narastał w miarę zbliżania się auta. Wtedy rosła we mnie jakaś irracjonalna obawa, że oto sam podmuch pędzącej maszyny wywróci mnie lub zepchnie na ścianę. Chciałem zjechać maksymalnie na prawo, ale nie mogłem tego zrobić, bo był tam przecież niewidoczny wysoki krawężnik. Tunele zapamiętałem jeszcze z innego względu. Gdy wjeżdżało się w ich czeluść, natychmiast robił się przyjemny chłód, a ciało na chwilę odpoczywało od nieznośnego skwaru. Kilka razy podjechaliśmy do rzeki, by odpocząć, napić się, przyjrzeć się zieleni wody, zrobić zdjęcia. Drina doprowadziła nas do Gorazde, brzydkiego przemysłowego miasta, które stanowiło najdalej na południe wysunięty punkt naszej wyprawy.

Z miasta wyjechaliśmy przed siedemnastą. Wcześniej zrobiliśmy zakupy, bo jak sprawdziliśmy na mapie, na wielu kilometrach ludzka cywilizacja miała być w formie szczątkowej, a w każdym razie na pewno obecność sklepów nam nie groziła. Mapa ujawniła też, że droga wiła się jak para zakochanych grzechotników, co oznaczało mocne podjazdy. Jeszcze przed Gorazde Darek wypatrzył pewien skrót, ale gdy dotarliśmy do właściwego skrzyżowania, okazało się, że był on praktycznie nieprzejezdny, a zatem podążyliśmy zgodnie z pierwotnymi założeniami. Podjazd zaczął się źle, bo pomyliliśmy drogę. Co prawda byliśmy koło tej właściwej, ale uznaliśmy ją za zbyt wąską i zbyt stromą, i zawróciliśmy. Gdy ponownie stanęliśmy na prawidłowym rozjeździe, głęboko spojrzeliśmy sobie w oczy. Czekało nas straszliwe rzeźbienie korby. Jak na moje oko stromizna niebezpiecznie zbliżała się do dwudziestu procent. Ruszyliśmy, a ja jeszcze na ostatnim kawałku bardziej płaskiego odcinka, bez zawstydzenia wrzuciłem przełożenie 1-1. Już pierwsze metry dały popalić. Przy takim lekkim przełożeniu należy żwawo kręcić, aby nie ulec grawitacji i nie przewrócić się na bok. Nasza prędkość oscylowała w granicach 6 km/h. Pot grubymi kroplami spływał mi po plecach. No ale przecież posuwaliśmy się do przodu. Każdy pokonany mikroskopijny fragment drogi przybliżał nas do szczytu. Przepełniał nas duch pozytywizmu, „praca od podstaw”. Darek co prawda nieco zostawał w tyle, ale nie za bardzo. Powoli nabierał rowerowej krzepy, tak jak kiedyś na podjeździe na Pico Veleta. Przecinaliśmy zagajnik, w pewnym momencie pojawił się ładny widok na Gorazde i Drinę. Przystanęliśmy, by pstryknąć fotę. A może, żeby ciut odetchnąć? Nie pamiętam… Nasza mordęga trwała może ze dwa kilometry, potem profil trasy zlitował się nad nami i nieco popuścił. Niebawem zatrzymaliśmy się ponownie. Przed nami pojawiła się ciekawa militarna ekspozycja: czołgi i armaty. Pewnie pamiątka z jakiegoś zbrojnego konfliktu, których na Bałkanach było co niemiara. Kolejne kilometry upłynęły pod znakiem „podjazdu z ludzką twarzą”. Droga powoli szła ku górze, nachylenie wahało się w granicach 5-7 procent. Zgodnie z bałkańską zasadą, o której wcześniej pisałem, zdarzały się krótkie zjazdy. Z tego, co mówiła mapa mieliśmy mijać górskie miejscowości. Owszem, zdarzały się pojedyncze domki, ale zabudowaniom tym daleko było do statusu wioski lub nawet osady. Oczywiście żadnych sklepów nie uświadczyliśmy. Nie było też przydrożnych wodopojów. Jednak nasze zapasy wystarczały, bo zrobiło się chłodniej i nawet w pewnym momencie założyłem sobie bluzę z długim rękawem. Na czymś w rodzaju przełęczy wylądowaliśmy już wczesnym wieczorem. Była tam dziwna budowla, ni to kapliczka, ni to grób. Nie wnikaliśmy w to za bardzo. Aparat fotograficzny uwiecznił nasz pobyt na tym odludziu, po chwili pruliśmy już w dół. Jak później sprawdziłem, nasz pik był na wysokości blisko 1200 mnpm, a startowaliśmy w Gorazde z poziomu nieco ponad 300 metrów. Biorąc pod uwagę odcinki zjazdowe, pewnie tego popołudnia machnęliśmy tysiączek do góry.

Do miasteczka etapowego, Pračy, brakowało trochę ponad 20 kilometrów. Darek pojechał pierwszy, ja za nim. Wspaniały zjazd wynagrodził trudy mozolnego wdrapywania się do góry. Leśne serpentyny wydawały się nie mieć końca. W rzedniejącym dniu musiałem mocno się skupić, by nie przegapić właściwego skrętu i przez to przedwcześnie nie zakończyć jazdy w przydrożnych chaszczach. Z niepokojem zauważyłem, że mój tylni hamulec traci sprawność swego działania. Musiałem coraz mocniej naciskać na klamki, by rower raczył trochę zwolnić. W wytracaniu prędkości ratowałem się przednim, ale nieco mnie to zaniepokoiło. Do cywilizacji dotarliśmy we wsi Turkovici. Wypłaszczyło się tam i znowu pokazali się ludzie. Nastała wieczorna pora. Dzień przegrywał z nocą, a luksy przechodziły na drugą półkulę. Gnaliśmy co sił, by jak najszybciej znaleźć się w motelu, który wypatrzyliśmy poprzedniego dnia. Za chwilę go odnaleźliśmy. Był ciemny-nieoświetlony, a na płocie wisiała tablica z napisem „for sale”. Prača nie wyglądała na miejscowość, w której pomieściłyby się dwa hotele… Zmartwiło nas to niezmiernie. Widmo noclegu na świeżym powietrzu zajrzało nam w oczy. Oczywiście nie był to koniec świata, ale nie byliśmy na to kompletnie przygotowani. Oczami wyobraźni już widziałem te stada komarów, które we śnie wysysają z nas krew. Zrobiło się całkiem ciemno. Odbyliśmy krótką naradę. Darek naczytał się jakichś opowieści, w których zbłąkani wędrowcy znajdowali nocleg w meczecie. Na horyzoncie widzieliśmy wieżyczkę minaretu, ale ja byłem bardzo sceptyczny wobec koncepcji mego towarzysza. Błąkając się tak po miasteczku, wypatrzyliśmy strzałkę ku policji. No trudno, może być nocleg w areszcie. Podjechaliśmy tam i zastaliśmy mundurowego kończącego swą służbę. Wyłuszczyliśmy mu swój problem, powiedzieliśmy że poszukujemy przytułku, a on grzecznie odpowiedział, że w Pračy nie ma hotelu. Jakoś nie wpadł na to, żeby nas osadzić w kozie. Przebąknął natomiast, byśmy jechali do Pale, bo tam na pewno coś znajdziemy. Hm, do Pale było 20 kilometrów i żadnej szansy na jazdę w ciemnościach. Darek wciąż napomykał o tym meczecie. Z braku innych pomysłów, postanowiliśmy tam zajrzeć. W środku trwały modlitwy. Przez otwarte drzwi widzieliśmy kilku mężczyzn, którzy oddawali pokłony Allahowi. Nie chcieliśmy zakłócać rytuału, spokojnie czekaliśmy na dziedzińcu. Modły się wreszcie skończyły i muzułmanie wyszli z meczetu. Patrzyli na nas jak na kosmitów. Trochę po angielsku, trochę po „słowiańsku” zagailiśmy rozmowę. Na początku też nie umieli nam pomóc. Mieliśmy jednak szczęście. W pewnym momencie jeden z Bośniaków przypomniał sobie, że kiedyś pewna pani, która mieszkała w pobliżu cerkwi, wynajmowała pokoje. Dalej wypadki potoczyły się błyskawicznie. Mężczyzna ten wraz ze swoim synem do meczetu przyjechali na rowerze. Rzekł on „follow me” i poprowadził nas ku centrum miasteczka. Po dotarciu na miejsce, stanął przy drzwiach pewnego domu i zadzwonił. Po chwili w oknie na pierwszym piętrze pojawiła się starsza pani. Rozmawiali przez kilka minut w swoim języku. Zrozumieliśmy z tego tyle, że nasz przewodnik streszcza starszej pani naszą sytuację, a ona nie za bardzo ma ochotę przyjąć nas pod swoje skrzydła. W końcu, jak zrozumiała, że jesteśmy z Polski, a nie Holandii (Poland, not Holland), otworzyła drzwi. Wszystkie komary w okolicy jęknęły z zawodem, a my odetchnęliśmy z ulgą. W myślach przeprosiłem Darka, że nie wierzyłem w jego „meczetową koncepcję”. Byliśmy głodni, ale szczęśliwi. Nasza gospodyni na kolację zafundowała nam herbatę i dwa piwa. Pokój i łazienka nie zachwycały, ale nam było wszystko jedno. Pani była Serbką, w tej też mowie opisała nam historię swojego życia. Była samotna i potrzebowała się wygadać. Mówiła szybo i za oczywiste przyjmowała, że wszystko rozumiemy. Z dumą opowiadała o swym wnuku, który był hokeistą w Kanadzie, prezentowała zdjęcia swej wnuczki pytając, czy jest „ljepa” (piękna), opowiadała o swoim mężu, który zmarł jakiś czas temu. Myśmy grzecznie potwierdzali i przytakiwali, a w swoich telefonach znajdowaliśmy zdjęcia żon i dzieci, by jej też pokazać. Za nocleg zapłaciliśmy po 10 euro. Łazienka rzeczywiście była kiepska, a więc niczym młodzież na wakacjach zrezygnowaliśmy z kąpieli. Po całej tej przygodzie z lubością wylądowaliśmy w swoim pokoju. Dojedliśmy marne zapasy: banany i batoniki. Kiedy już kładliśmy się spać, w pokoiku znaleźliśmy talię kart. Generalnie brzydzimy się grami hazardowymi, ale tym razem postanowiliśmy zagrać. W pokera i oko. Gry te nie znoszą rywalizacji bez stawki, zatem uzgodniliśmy, o co gramy. Pierwszą grę, w pokera, postanowiliśmy zagrać o to, kto dwa dni z rzędu będzie woził aparat fotograficzny. Przegrałem. Oko decydowało o tym, kto będzie miał prawo pierwszy kąpać się w kolejnym hotelu i jednocześnie wybierać łóżko. Kurczę, znowu przegrałem. Ze świadomością dwóch karcianych porażek kładłem się spać. Jakoś jednak nie obniżyło to mojego morale.

Obudziliśmy się wygłodniali, ale nowy dzień napawał nową nadzieją. Nasza gospodyni już się krzątała. Wstaliśmy bez ociągania i poczłapaliśmy na śniadanie. Jedzenia nie było, ale czekała na nas herbata z uderzeniową porcją soku z cytryny oraz po kieliszku samogonu. Nieczęsto zdarza nam się witać dzień alkoholem i to w dodatku na czczo, ale tym razem daliśmy się namówić. Ognisty płyn błyskawicznie rozlał się po naszych wnętrznościach. Pożegnaliśmy się ze starszą panią, która na odchodnym pokazała nam swoją instalację do pędzenia bimbru. No, niezłe cacko. Z łóżek zerwaliśmy się szybko, a więc gdy opuszczaliśmy swój przytułek, jeszcze nie było ósmej. Poranek wydawał się nieco mniej upalny niż w poprzednie dni. Zabrałem się za swoje hamulce. Wystarczyło tylko podciągnąć linkę, by znowu zaczęły prawidłowo funkcjonować. Darek też pogmerał przy swoich. W brzuchach nam burczało, postanowiliśmy zafundować sobie śniadanie na trawie. W wiejskim sklepiku kupiliśmy produkty i rozłożyliśmy się przy drodze. Gulasz na zimno oraz chrupiące pieczywo smakowały wybornie. Głównym punktem tego dnia miało być odległe o kilkadziesiąt kilometrów Sarajewo, druga stolica na naszej trasie. Czekała nas teraz wspinaczka. Z początku droga niewinne nabierała promili. Żeby została zachowana równowaga w przyrodzie, myśmy na tym podjeździe wytracali swoje promile pochodzące z bimbru. Po rozgrzewkowym odcinku z nachyleniem około 3-5 procent, dalej było trudniej. Darek ostro poszedł do przodu, a ja tym razem ciągnąłem za nim. Powoli niwelowałem dystans między nami, w końcu dojechałem do niego. Byliśmy przed tunelem. Tabliczka informacyjna obwieszczała, że miał blisko kilometr długości. Miejsce to nazywało się Stambolcic, a my ponownie przecięliśmy poziomicę 1000 mnpm. Tunel był oświetlony, a więc śmiało wjechaliśmy w jego gardziel. Za nim było w dół. Szybko dotarliśmy do Pale, miasta, w którym policjant z Pračy kazał szukać nam noclegu. Po zapoznaniu się z drogą, zgodnie doszliśmy do wniosku, że nocna jazda na takiej trasie byłaby szaleństwem. Rzeczywiście, w Pale hoteli i moteli było na pęczki. Im bliżej Sarajewa, tym ruch stawał się coraz bardziej intensywny.

Zjeżdżaliśmy urokliwym kanionem małej rzeczki. Kilka razy przystanęliśmy, by rzucić okiem na skały porośnięte zieloną gęstwiną oraz pstryknąć parę zdjęć. Ani się obejrzeliśmy, a przed nami wyrosła tabliczka z napisem „Sarajewo”. Szczęśliwym trafem, najciekawsza część miasta, czyli starówka, była na wyciągnięcie ręki. Na deptaku były masy ludzi. Chwilę jechaliśmy na rowerach, by szybko z nich zejść i dalej prowadzić. Wąskie zaułki zachęcały do zatrzymania się restauracjami i sklepikami ze wszelkim towarem. Dla mnie najważniejszą rzeczą do zobaczenia była słynna studnia miejska. Faktycznie, za kolejnym zakrętem pojawiła się w całej krasie. Była oblegana i fotografowana ze wszystkich stron. Słyszało się gwar różnych języków, spotkaliśmy również Polaków. Darek ruszył na bazar, by zakupić jakieś drobne prezenty dla rodziny. Gdy już napatrzyliśmy się do syta, postanowiliśmy coś przekąsić. Nie było pory obiadowej, a więc zadowoliliśmy się porcją witamin w postaci czereśni i brzoskwiń. Z owocami podjechaliśmy pod Most Łaciński, przy którym dokonano słynnego zamachu. Patrząc na miejsce zbrodni sprzed 105 lat, pochłanialiśmy czereśnie. Prawdę mówiąc lepiej wyglądały niż smakowały. Sadząc po ich czarnym kolorze należało spodziewać się mocniejszej słodyczy. Rzeczka Miljacka, która płynie przez Sarajewo i przy której zginął Franciszek Ferdynand wraz z małżonką, nie należy do gigantów w swojej kategorii. To wąski ciek o szerokości może 30 metrów. Każde miejsce dotknięte historią jest dla mnie czymś istotnym. Cieszę się, że mogę na nie popatrzeć i pomyśleć o przeszłości, a może nawet ją sobie wyobrazić. Przy Moście Łacińskim napisała się historia, której reperkusje odczuwa do dzisiaj cały świat. Dlatego stojąc tam czułem lekkie drżenie. Przez chwilę nie mogliśmy znaleźć tam żadnego materialnego upamiętnienia tego wydarzenia. W końcu przy brzegu mostu dostrzegliśmy taflę szkła, na której byle jak naklejono niechlujny rysunek – jakby symboliczny grób pary arcyksiążęcej z ich portretami. Dwa wysuszone roślinne wianuszki przytwierdzone po bokach monumentu przyozdobione były węgierską flagą. Wyglądały smętnie. W Bośni raczej kultywuje się pamięć Gavrilo Principa.

Zaczęliśmy myśleć o opuszczeniu miasta. Właściwie czekała nas jazda wzdłuż równoleżnikowej osi całego Sarajewa, zanosiło się na kilka kilometrów przepychania się przez mocno zurbanizowane i ruchliwe tereny. Po drodze całkiem przypadkowo dotarliśmy do katedry katolickiej. Jej prosta kamienna konstrukcja z dwiema wieżami specjalnie nie zachwycała. Polskim elementem był postawiony przy niej pomnik Jana Pawła II. Główna arteria miasta to „Aleja Snajperów”, w latach dziewięćdziesiątych toczyły się tu walki, a jedną z ich metod były skrytobójcze strzały oddawane z ukrycia. Darek od razu zaznaczył, że chciałby przejechać się tym deptakiem, bo on też pragnął liznąć nieco historii z okresu, który chyba najbardziej go ciekawi. Nic nie stało na przeszkodzie, bowiem Aleja Snajperów dokładnie wpisywała się w nasz kierunek. Dziś to wielopasmowa ruchliwa arteria z wieloma stojącymi przy niej nowoczesnymi gmachami. Darek dostał to, co chciał. W kilku wysokich starszych blokach z wielkiej płyty widać było dziury jakby rzeczywiście po kulach. Zbliżaliśmy się do rogatek miasta. Jechaliśmy głównie ścieżkami rowerowymi zgrabnie wkomponowanymi w chodniki. Minęło południe, a my zaczęliśmy rozglądać się za jadłodajnią. Wściekły skwar nie ustępował. W mieście mieszał się ze zużytym powietrzem dając mieszankę ciężką i zjadliwą dla płuc. Gdzieś w oddali niebo zaczynało różowieć. Sarajewo opuściliśmy nie wiedzieć kiedy, bo naraz znaleźliśmy się w sąsiadującym z nim miastem Ilidža. Szybko wypatrzyliśmy restaurację i w niej ulokowaliśmy się na dłuższy moment. Knajpa była ładna i rzekłbym, ekskluzywna. Położenie nad rzeką dodawało jej uroku. Gości było sporo, a więc na swoje dania musieliśmy nieco poczekać. Jakoś tak się dziwnie składało, że zwykle zamawialiśmy takie same potrawy. Może autosugestia? Tak też było tym razem. Zamówiliśmy pięknie zgrillowany kawał mięsiwa, frytki oraz surówkę warzywną. Ciężkie danie podlaliśmy lekkim piwem Sarajevsko. Chyba po raz drugi na wyprawie wyjąłem papierową mapę, by się nią trochę nacieszyć, no i żeby nie mieć świadomości, że woziłem ją nadaremnie.

Ilidžę opuszczaliśmy ruchliwą dwupasmówką. Kolor nieba na wschodzie intensywniał, z różu powoli zamieniał się w fiolet. Po paru początkowych hopkach, trasa wyraźnie wypłaszczyła się, aby jednak nie było tak beztrosko, zaczął dmuchać przeciwny wiatr. Po kilku kilometrach wjechaliśmy w spokojniejsze rejony. Jak to bywa przy dużych miastach, ruch wykładniczo zmniejsza się w funkcji odległości od centrum. Przez moment zastanawiałem się nawet, czy poprzedniego zdania nie ogłosić swoją kolejną hipotezą, ale zrezygnowałem, bo przecież powyższe zjawisko nie jest związane z jazdą na rowerze, tylko bardziej uniwersalne. Do zaplanowanego miasteczka etapowego, Busovačy, mieliśmy ze czterdzieści kilometrów. Czując, że potężna burza ściga nas zawzięcie, mocno naciskaliśmy na pedały. Na naszej trasie pojawiło się miasto Kiseljak. Jego miano było takie same jak marka gatunku wody gazowanej, którą z dużą lubością raczyłem się na wyjeździe. Na początku myślałem, że jej nazwa wywodzi się od faktu, że była mocno zgazowana, czyli w pewnym sensie skisła. Potem doszedłem do wniosku, że nazywa się po prostu tak jak miejsce jej wytwarzania. Ale teraz znowu zastanawiam się, czy aby miasteczko nie przyjęło swego miana od źródeł skisłej wody, które znajdowały się w pobliżu. Takie tam banialuki… Tymczasem niebo płynnie przeszło przez wszystkie fazy granatów i stało się czarne jak twarz Murzyna. Do Busovačy brakowało 10 kilometrów. Bez żadnych etapów pośrednich lunęły na nas masy wody. W minutę na drodze pojawiły się rwące potoki. Przystanąłem pod drzewem i zacząłem szukać pokrowca na sakwy. Gdzieś był, ale oczywiście nie mogłem go znaleźć. Darek nie miał tego problemu i ruszył do przodu. W końcu żółty woreczek pokazał się na samym dole jednej z przegródek. Na grzbiet założyłem przeciwdeszczowe wdzianko i pognałem za swoim kompanem. Pelerynkę kupiłem w Decathlonie za całkiem niemałe pieniądze. W kapuśniaczku może by spełniła swoją funkcję, ale takiej ulewie, gdy w sekundę spadało na mnie parę litrów wody, przydawała mi się jak umarłemu kadzidło. Deszcz zalewał okulary i szybko je ściągnąłem. Posuwałem się do przodu niezbyt pewnie, bo przy moich dwóch dioptriach na minusie, korekcyjne szkła jednak się przydają. Pierwsza fala opadów poleciała dalej na zachód, jednocześnie zaczął z tyłu wiać niezwykle silny wiatr. Korzystając tych sposobności, błyskawicznie dociągnąłem do miasta. Darek czekał przy tabliczce „Busovača”. Bez względu na okoliczności przyrodniczo-klimatyczne czekało nas obowiązkowe zdjęcie z szyldem etapowej miejscowości. Nasz hotel tym razem stał na swoim miejscu i wyglądał na czynny. Nazywał się „Tisa” i stanowił zgrabny kompleks położony na początku Busovačy, wśród obiektów sportowych. Spojrzałem na licznik, wskazywał nieco ponad 99 kilometrów. Należało coś z tym zrobić. Machnąłem się ku centrum Busovačy i z powrotem. Setka przekroczona, dzień zaliczony. Hotel świecił pustkami, dlatego bez problemu dostaliśmy ładny pokój. Nocleg kosztował nas 35 marek od osoby. Formalności meldunkowe nieco się przedłużały. Dziewczyna w recepcji przeglądała nasze paszporty, wpisywała coś tam na długim arkuszu, pytała nawet, w którym miejscu przekroczyliśmy granicę Bośni. Nieco przypomniał mi się nasz wyjazd na Białoruś i podobne procedury w hotelu w Lidzie. W końcu zadowoliliśmy dziewczynę (cokolwiek miało by to znaczyć) i dostaliśmy klucz do pokoju. Gdy zdejmowałem sakwy okazało się, że zgubiłem gdzieś drugi haczyk mocujący je do bagażnika. Od tego momentu moje sakwy podróżowały ze mną właściwie tylko na nim położone. Mocowałem je dodatkowo kawałkami plastiku wyrwanymi z reklamówek, które skręcałem w mocne postronki i zaplątywałem w stalowe wsporniki. Sposób ten był na tyle skuteczny, że potem miałem kłopot, by zerwać te prowizoryczne sznurki.

Za oknem naszego pokoju znowu rozszalały się żywioły Upiekło nam się… Tym razem opadom towarzyszyły potężne grzmoty. W hotelu wykupiliśmy sobie śniadanie, ale po południu restauracja był w nim już nieczynna. Nie mieliśmy nic do jedzenia, a więc postanowiliśmy kolację zjeść gdzieś „na mieście”. Na razie wyjście na zewnątrz równało się natychmiastowemu przemoknięciu, a więc czekaliśmy cierpliwie w pokoju. Zażyliśmy kąpieli, porozwieszaliśmy na meblach przemoknięte ciuchy. Oczywiście Darek do łazienki poszedł pierwszy, bo wygrał to poprzedniego wieczora w karty. Dosyć szybko dotarliśmy do Busovačy, a więc cały wieczór był przed nami. Po osiemnastej przestało padać, a my – nieco już wygłodniali – poczłapaliśmy do centrum. Kawałek mieliśmy do przejścia, bowiem najbliższa knajpa była w odległości nieco ponad kilometra. Marsz zrobił dam dobrze, rozprostowaliśmy nogi, poćwiczyliśmy nieco mięśnie, które nie pracują podczas pedałowania. Wchłonięty gulasz z makaronem spowodował, że poczuliśmy się błogo. Wracając do hotelu nabyłem dwa piwka. Darek jakoś nie miał ochoty na wieczornego browara, zadowolił się wodą i drobnymi artykułami spożywczymi. Było zimno, pełno kałuż, a na niebie ciągle przewalały się chmury. W gardle poczułem kluchę. Jeszcze by tego brakowało, żebym się przeziębił. Korzystając z dobrego sygnału wi-fi, przed snem puściliśmy sobie nieśmiertelnego „Misia”. Rechotaliśmy przy kolejnych scenach, mimo że znaliśmy fabułę filmu na pamięć. Cóż, dobre rzeczy wytrzymują próbę czasu, chłam szybko idzie w niepamięć. Było nam mało, odświeżyliśmy sobie zatem kilka skeczy Monty Pythona. Po tych seansach w dobrych humorach legliśmy na posłania.

Poranek był pochmurny, ale na szczęście nie padało. Przełknąłem ślinę i stwierdziłem, że moje gardło chyba ma się dobrze, zaczątki choroby wygoniłem w ciepłym łóżku. Na śniadanie zjedliśmy tradycyjny omlet. Nie było na co czekać, po ósmej wskoczyliśmy na rowery. Pogoda wydawała się niepewna. O upałach poprzednich dni nie było mowy. Chłodek był na tyle odczuwalny, że założyliśmy bluzy z długimi rękawami. Kilkanaście pierwszych kilometrów przebijaliśmy się przez nieciekawe zurbanizowane i uprzemysłowione okolice. Za Kaonikiem ruch wyraźnie się wzmógł. Pojawiły się wielkie ciężarówki, których kierowcy nie mieli wielkiego szacunku dla rowerzystów. Teren był urozmaicony, ale bez górskich fajerwerków. Zachciało mi się kawy i nawet zjechaliśmy do małego lokalu. Było w nim mnóstwo śniadających tubylców i widząc, że musielibyśmy czekać Bóg wie ile, daliśmy spokój. Darek wykorzystał przerwę do sprawdzenia stanu swego obuwia. Rowerowe kamasze nie wyglądały dobrze. Rwały się przy zaczepie SPD. Cóż było robić, Darek obiecał sobie, że zaraz po powrocie sprawi sobie nowe buty, a teraz miał nadzieję, iż te jakoś wytrzymają do końca. Gdy dojeżdżaliśmy do Travnika, na wzgórzu górującym nad miastem dostrzegliśmy zamczysko. Miałem świadomość jego istnienia, bo przed wyjazdem przeczytałem to i owo. Nie mieliśmy w planach zwiedzania tej starej tureckiej twierdzy, ale po krótkiej konsultacji, daliśmy się uwieść jej urokowi. Najpierw czekała nas dwustumetrowa wspinaczka wąską uliczką. Procent był straszliwy, ale całkiem sprawnie wdrapaliśmy się do góry. Starałem się jechać rytmicznie, bo wiedziałem, że gdybym stanął, to miałbym spore problemy z ponownym wystartowaniem. Rowery spięliśmy ze sobą przy jakiejś tablicy, a ostanie kilkadziesiąt metrów przeszliśmy już pieszo. Do zamku prowadziła kamienna droga, a głazy, które ją stanowiły, były śliskie, bo wypolerowały je podeszwy wielu wędrowców. Po kupieniu biletów, przeszliśmy na dziedziniec. Panowała tu młodzież, która wydawała z siebie dźwięki charakterystyczne dla kilkunastolatków na całym świecie: piski, krzyki, nawoływania, śmiechy. Pewnie wycieczki szkolne zaliczały plenerową lekcję historii. My z Darkiem też rzetelnie wzięliśmy się do zwiedzania. Weszliśmy na mury i obeszliśmy starą budowlę dookoła. Podziwialiśmy górską panoramę miasta. Travnik to mała i kompaktowa miejscowość. Z wysokości widzieliśmy ją jak makietę. Liczniejsze domki zbijały się w centrum, a na okolicznych zielonych wzgórzach dostrzec było można parę skupisk peryferyjnych. Dominowały dwa kolory: zielony wytworzony przez naturę oraz czerwonawy będący efektem pracy miejscowych dekarzy. W górę wystrzeliwały minarety oraz kościelne wieże. Minaretów było jednak znacznie więcej. Ciekawie wyglądały muzułmańskie cmentarze: białe chaotycznie rozmieszczone tablice nagrobne na zielonym kobiercu (trawniku!) łąk. Z zamkowego wzgórza dostrzegliśmy, że nasza dotychczasowa droga wyraźnie wznosiła się. Nam w trakcie jazdy wydawało się, że było prawie płasko. Chyba nasza forma ulegała poprawie. Gdy doszliśmy do pewnego fragmentu murów, w dole mogliśmy ujrzeć nasze dzielne rowery. Wypoczywały jak konie na popasie. Nikt ich do tej pory nie gwizdnął, zatem była szansa na dalsze testowanie wzrostu naszej tężyzny fizycznej. Zwiedzanie zakończyliśmy w małym muzeum, w których prezentowano kolekcję dawnego uzbrojenia oraz strojów. Na podzamczu była mała knajpka. Postanowiliśmy na chwilę przysiąść pod parasolami i zamówić kawę. Dostaliśmy mocny aromatyczny napój, który smakował pierwszorzędnie. Podano go w pięknym metalowym tygielku, bogato zdobionym na styl turecki. Było przedpołudnie. Zrobiło się cieplej, ale nie upalnie. Popijając kawę przeanalizowaliśmy naszą dalszą trasę. Za parę kilometrów czekał nas trawers przez góry. My i nasze rumaki odpoczęliśmy sobie kapkę, zatem z ochotą podjęliśmy dalszy wspólny trud. Travnik skończył się szybko.



Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Odp: Bałkańskie banialuki 2019
« 14 Sty 2020, 19:55 »
cd.

Umiarkowany ruch samochodowy na drodze wylotowej z miasta prawie ustał, gdy za miejscowością Turbe skręciliśmy ku górom. Po przecięciu paru wiosek, wkroczyliśmy na obszar zupełnie niecywilizowany. Tylko asfalt drogi świadczył, że kiedyś dotarł tutaj człowiek. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby naraz na szosie pojawiło się stadko niedźwiedzi. Podjazd nie był katorżniczy, na moje oko stromizna nie przekraczała 5-7 procent. Wokół był las i dźwięki natury. Trochę wysforowałem się do przodu, ale Darek trzymał się w zasięgu spojrzenia. Po półtoragodzinnej wspinaczce dotarliśmy do przełęczy. Byliśmy na wysokości około 900 mnpm. Zdjęte w dole bluzy znowu przykryły nasze grzbiety. Żałowałem, że w tym rejonie Gór Dynarskich nie stosowano żadnych oznaczeń dotyczących podjazdów. Zwłaszcza brak tabliczek z nazwami przełęczy odbierał dużą przyjemność ich zdobycia, należy bowiem podkreślić, że z Darkiem jesteśmy kolekcjonerami tego typu pamiątek z podróży. Szybko przy tym wyjaśniam, że nie zrywamy tych tabliczek i nie pakujemy ich do sakw, tylko pstrykamy z nimi fotki. Niech inni rowerzyści też coś mają! Po powrocie do domu analizowałem różne mapy i relacje, nigdzie nie znajdując interesujących mnie danych. Zatem nasze bałkańskie zdobycze pozostaną bezimienne. Nastała pora na piękny zjazd. Spadanie w dół pobudziło wydzielanie endorfin. W zeszłym sezonie byliśmy z Darkiem w Alpach. W tych potężnych górach obawiałem się szybkiej jazdy, bo w pamięci miałem wypadek, któremu uległem niecały rok wcześniej podczas jazdy na rowerze. Wtedy kierowca samochodu wymusił pierwszeństwo i nieźle mnie stuknął. W Alpach było sporo aut i to właśnie one, a nie sama prędkość, wywoływały we mnie obawę. Potem powoli wyzwalałem się z tej traumy, a zjazdy znowu sprawiały mi radość. Na Bałkanach już się nie bałem…

Gnanie w dół nie miało końca. Dziwiłem się, że niezbyt długa wspinaczka i stosunkowo nieduża wysokość, którą osiągnęliśmy, zaowocowały takim wspaniałym zjazdem. Cyferki na liczniku przeskakiwały w zawrotnym tempie, twarz owiewał przyjemny wiaterek, endorfin przybywało. Ciągle przejeżdżaliśmy przez odludne śródleśne obszary, czasem pokazywał się jakiś samotny domek, niekiedy leniwie minął nas samochód. W pewnym momencie dobiliśmy go górskiego strumienia, który przez spory odcinek był naszym towarzyszem. Przystanęliśmy parę razy, daliśmy popracować migawce w aparacie, sami przyglądaliśmy się widokom. Rzeczka nosiła nazwę Ugar i była podobna do Upy, która spływa w czeskich Karkonoszach z Przełęczy Okraj. Jej woda o niebieskawym odcieniu z hukiem waliła o wielkie kamienie ułożone na dnie. Strumień zaprowadził nas do przyjemnej knajpki, która ukazała nam się w najbardziej odpowiednim momencie, bowiem brzuchy domagały się już strawy. Nasza restauracja nazywała się „Kanjon” i była przytulnym miejscem zagubionym gdzieś w głuszy. Zgodnie ze swoją nazwą uczepiona była brzegu skały, którą w dole prawdopodobnie rzeźbił strumień. Knajpa miała taras widokowy, a w niewielkiej odległości znajdowała się platforma, na którą prowadziły drewniane schody. Rowery zostawiliśmy na dole, a sami wdrapaliśmy się na wieżyczkę. Z wysokości kilkunastu metrów roztaczała się przyjemna panorama na góry, drogę oraz naszą knajpę, nie widać było natomiast dna kanionu, taki był głęboki. Ludzi było sporo, a więc liczyliśmy, że dostaniemy coś dobrego do jedzenia. Wybraliśmy słuszne michy makaronu. Danie to ma same zalety: jest w miarę smaczne, pożywne, nie trzeba długo czekać oraz kosztuje stosunkowo niewiele. Jego wadą, jak właściwie każdej potrawy, jest to, że ciągle spożywane może się w końcu znudzić. Na marginesie zresztą należy zaznaczyć, iż ceny w Bośni były przyjazne dla naszych kieszeni. Pobrane w bankomacie w Srebrenicy marki nie wyfruwały szybko z naszych kieszeni. Nie było dojmującego upału, a więc Darek nie wzdrygał się przed wspólnym wychyleniem po kuflu piwa. Obiad wypadł we właściwym miejscu, bowiem za chwilę mieliśmy okazję wytracać kalorie przyswojone z makaronu oraz promile z piwa. Po kilku kilometrach kolejnego podjazdu oraz paru zawijasach szosy dojechaliśmy do miasta Kneževo. W tej sennej mieścinie uzupełniliśmy zapasy płynów oraz drobnych przekąsek. Licznik wskazywał trochę poniżej 100 km, a do etapowej Banja Luki brakowało może ze trzydzieści. Za Kneževem był mały odcinek zjazdowy, za którym na naszej drodze pokazał się grzbiet górski. Jeszcze tylko jedno pasemko i dojedziemy do celu, rzekł Darek. No i miał rację. „Pasemko” nie było wymagające. Darek, którego rowerowa forma zaczęła rozkwitać, mocniej nacisnął na pedały i pognał do przodu. Dla mnie jakoś nie było pośpiechu, zostałem sam pośród lasu i powoli pokonywałem dystans.

Szybko podjazd się skończył, a droga delikatnie poczęła upadać. Z rowerowego punktu widzenia te ostatnie kilometry do Banja Luki zapamiętałem jako najprzyjemniejszą część naszej wyprawy. Oto jechałem nową trasą, w obcym kraju, pedały nie sprawiały oporu, pogoda nie straszyła ekstremalnym słońcem czy wiatrem. Było spokojnie i cicho, tylko mój rower miło pobrzękiwał szelestem pracującego łańcucha. Droga prowadziła przez najbardziej ulubione przeze mnie tereny: lasy na przemian wymieniały się z małymi wioskami. Ich mieszkańcy na chwilę odrywali się od swoich zajęć i spoglądali na mnie ze zdziwieniem, czasem uśmiechali się lub machali rękami, a ja też pozdrawiałem ich uniesioną dłonią. Rozpędzonego Darka nie miałem szans dogonić, nawet się o to nie starałem. Czekał na mnie przy wielkiej tablicy z napisem „Banja Luka”. Nieco się zdziwiłem, bo według naszych wcześniejszych kalkulacji, stolica Republiki Serbskiej (w ramach Bośni i Hercegowiny) powinna być nieco dalej. Jak się okazało, byliśmy na dalekich przedmieściach tej całkiem dużej aglomeracji. Dotarliśmy do rzeki Vrbas, wzdłuż której prowadziły dwie drogi do centrum Banja Luki: bardziej ruchliwa przy jej lewym brzegu oraz po prawej stronie – zdecydowanie przyjaźniejsza dla rowerzystów. Zgodnie ze swoją naturą chwilkę poświęciłem rzece, przypatrując się jej z uwagą. Całkiem dynamicznie toczyła swoje wody, a w promieniach późnego popołudnia jej kolor mienił się zielenią. Łatwo zgadnąć, że wybraliśmy drogę po prawicy Vrbasa. Jadąc peryferyjnymi dzielnicami miasta, przełączyliśmy tryb naszego poruszania się ze swobodnego na uważniejszy, rozglądaliśmy się za noclegiem. Moteli nie brakowało, już w drugim, do którego zawitaliśmy, udało nam się dopiąć swego celu. Nazywał się „Alibi”. Był położony nad samą rzeką, a odznaczał się prostotą, ale też schludnością. Cena za nocleg ze śniadaniem też nie porażała, bowiem zażądano od nas po 34,5 marki. Kiedyś wymyśliłem swoistą klasyfikację miejsc noclegowych pod względem jakości. Oczywiście jest to zabawa, a moja opinia może być zupełnie różna od zdania kogoś innego. Takie tam moje banialuki. W skrócie opowiem na czym polega. Otóż wyróżniłem dziesięć kategorii związanych z parametrami charakteryzującymi takie przybytki. Są to m.in. lokalizacja (bliskość atrakcji lub sklepów), klimatyzacja lub ogrzewanie, stopień wygody łóżka, dostępność mediów, stan łazienki, kwestia hałasu, komfort przestrzenny, jakość obsługi. System oceny jest zerojedynkowy, przy czym jedynka oznacza moje usatysfakcjonowanie, a zero jego brak. Suma punktów stanowi zatem ostateczną ocenę danego hotelu. Podróżując razem z Darkiem punktację ustalamy wspólnie, ale najczęściej wtedy każdy z nas od razu podaje liczbę z zakresu od 0 do 10, bez roztrząsania szczegółów. Aby noty nasze „ocalić od zapomnienia”, wpisuję je do rowerowego kajecika. Motel „Alibi” dostał „ósemkę”. Nasz pokój miał łoże małżeńskie, ale nie stanowiło to wielkiego problemu. Wielokrotnie z Darkiem spaliśmy w takich warunkach, i, że tak powiem, bez żadnych konsekwencji. Kolację zjedliśmy w naszym motelu, w dole hipnotycznie szumiał Vrbas. Przy piwie prowadziliśmy ciekawą dyskusję o muzyce i kinematografii. Po raz kolejny reklamowałem mu swój ulubiony obraz, który uważam za najlepszy film wszech czasów, a mianowicie czeskie dzieło „Palacz zwłok”. Darek przeprowadził rozmowę telefoniczną ze swoją żoną Anią. Znowu dyscyplinowała go i wypominała mu, że lekkomyślnie wypuścił się w rejony, gdzie było za gorąco. Aby zneutralizować wszelkie stresy, na dobranoc obejrzeliśmy kilka skeczy Monty Pythona. Pomogło: usnęliśmy szybko, a spaliśmy błogo.

Rano na śniadaniu zobaczyliśmy, że oprócz naszych rowerów spiętych przy płocie, były jeszcze dwa inne. Dwoje sakwiarzy także zanocowało w „Alibi”. Kiedy zapakowali swoje sakwy na bagażniki, mimowolnie jęknąłem. Sporo tego było. Przez moment rozmawialiśmy. Była to para: Szkot i Finka. Na rozkładzie mieli chyba cały świat, a teraz wybierali się przez Węgry, Słowację i Polskę do Finlandii. Nasze wyczyny przy tym zbledły. Cóż, nie każdy może sobie na to pozwolić. Trzeba pracować, by z czegoś żyć. Wielomiesięczne wyprawy są luksusem, na który mnie i Darka nigdy nie będzie stać. Podniosłem rower Szkota. Ważył chyba ze czterdzieści kilo. Życzyliśmy sobie wzajemnie powodzenia. Oni wyruszyli w swoją długą trasę, a my krótszą – na razie na śniadanie. W miarę szybko zebraliśmy się i my. Do centrum miasta dotarliśmy po dziesięciu minutach. Banja Luka to miasto przenikających się kultur. W promieniu pół kilometra znajdują się tu meczet, cerkiew i kościół katolicki, wymowne symbole tej różnorodności. Odwiedziliśmy wszystkie te świątynie, przy czym oczywiście ograniczyliśmy się do podziwiania ich wyglądu z zewnątrz, bo przecież na wyprawie rowerowej należy jednak głównie jechać, a nie podziwiać zabytki. My przynajmniej na to nie mieliśmy czasu, bo nasz harmonogram był napięty. Darek w większych miastach lubi dotrzeć do czegoś co nazywa „deptakiem”. Czasem faktycznie jest to reprezentacyjna aleja, czasem coś, co może za to uchodzić, a czasem to, co sami tak nazwiemy. W Banja Luce deptak był pierwsza klasa. Gdy zaspokoiliśmy swoje chęci poznawcze, poszukaliśmy drogi wylotowej z miasta w interesującym nas kierunku, czyli na północny zachód. Nawigacja bezbłędnie wyprowadziła nas na kipiącą od ruchu dwupasmówkę. Wcześniej prawie wywaliłem się na równej drodze, bo moje sakwy postanowiły obrócić się o dziewięćdziesiąt stopni w prawo. Związałem je mocniej i miałem nadzieję, że jakoś dojadę do celu. Szalony pęd samochodów lekko mnie trwożył. Cóż było robić, zacisnąłem zęby i wbiłem się w ten żywioł. Przez trzy kilometry walczyłem o przeżycie. Ciężarówki mijały mnie o włos. Zastanawiałem się, czy był to efekt zupełnego ignorowania mnie jako uczestnika ruchu, czy taka wprawa kierowców. Z utęsknieniem wypatrywałem ronda, wraz z którym mieliśmy skręcić w lewo i opuścić tę piekielną arterię. Skręt nie przyniósł ulgi, nadal ocieraliśmy się o gorące blachy samochodów. Po kolejnych kilku kilometrach uspokoiło się na szczęście. W końcu jechaliśmy zupełnie przyjemną drogą, a monstrualna motoryzacja gdzieś rozjechała się na boki. Krajobraz nadal był urozmaicony. Co prawda nasza droga była w miarę płaska, ale po prawej stronie rysowały się kolejne pasma, które na nas czekały. Gdy stanęliśmy na krótki popas, z naprzeciwka pokazały się sylwetki dwóch rowerzystów. Niebawem do nas dojechali i ucięliśmy sobie krótką pogawędkę w języku „słowiańskim”. Należy przyznać, że rozumieliśmy się całkiem dobrze. Albo tak nam się wydawało… Byli to Bośniacy, starsi panowie, z których jeden wcale nie miał obuwia. Wyjaśnił, że na bosaka jedzie mu się znacznie lepiej niż w kamaszach. Wypytali nas o szczegóły naszej bałkańskiej wyprawy, a sami rzekli, że kierują się do Banja Luki. Pożegnaliśmy się wylewnie i każda para ruszyła w swoją stronę. Przed nami było większe miasto, Prijedor. W planach przedwyjazdowych miała być to miejscowość etapowa. Byliśmy zadowoleni, że ciągle o kilkadziesiąt kilometrów wyprzedzamy nasze założenia. Dawało to więcej szans na zmieszczenie się w wąskim limicie czasowym naszego przedsięwzięcia.

Za Prijedorem wkraczaliśmy w obszar dziki. Zaplanowaliśmy zatem, że w mieście tym spożyjemy obiad, bo Bóg wie, co było dalej. Okazja nadarzyła się wcześniej, może 10 kilometrów przed nim. Wypatrzyliśmy lokalną oberżę i postanowiliśmy już w niej raczyć się posiłkiem. Było parę kwadransów po południu, zatem pora całkiem odpowiednia na przeżuwanie. Wybór dań nie był wielki. Zamówiliśmy grillowane mięso. To, co dostaliśmy, przerosło nasze oczekiwania. Potężne kawały rąbanej wieprzowiny wylądowały nam przed oczami. Gdy ze smakiem pochłanialiśmy mięsiwo, a nawet obgryzaliśmy kostki, na drodze zobaczyliśmy dwoje rowerzystów. To nasi znajomi z „Alibi” dzielnie kręcili ku Prijedorowi. Para szkocko-skandynawska sprawnie posuwała się do przodu. Ich objuczone rowery przypominały wielbłądy w karawanie. Szybko zniknęli nam z oczu i więcej ich nie widzieliśmy. Po naładowaniu cielesnych baterii kaloriami i my ruszyliśmy w dalszą drogę. Miasto Prijedor nie wzbudziło naszego zainteresowania. Nie było w nim nic, co zapamiętałem. Może tylko osiedla, fabryki i spiętrzenie linii kolejowych, ale tym nie warto zanudzać. Parę kilometrów za Prijedorem zbaczaliśmy z głównej drogi na prawo, ku dziczy. Dotychczasowe płaskości raptownie zniknęły. Już pierwsze metry bocznej drogi pokazały, że łatwo nie będzie. Kilkunastoprocentowy podjazd dał nam popalić. Przebijaliśmy się niby przez las, ale było parno, a my łapaliśmy powietrze jak ryby wyjęte z wody. Podjazd skończył się raptownie, a droga pomknęła w dół. Tak oto wjechaliśmy w obszar interwałów. Krótkie odcinki podjazdowe wypruwały flaki, a takież same szusowania w dół nie dawały żadnego odpoczynku. W końcu miałem wrażenie, że cały czas muszę brnąć do góry. Niedługo okazało się, że czekają nas nowe atrakcje. Ni stąd ni zowąd skończył się asfalt. Przystanęliśmy nawet sprawdzając, czy aby nie zgubiliśmy drogi. Gdzie tam! Nasza trasa prowadziła przez szutry. Jako stary asfalciarz nie przepadam za sypką nawierzchnią. Męczy mnie i denerwuje. Sprawia, że rower pokrywa się brudem i łatwo można złapać gumę. Darek ma bardziej filozoficzne podejście do tego tematu. Mówi, cóż, pojawiły się szutry, a więc trzeba je przejechać. Zatem ruszyliśmy. Z początku było nawet nieźle. Małe kamyki utwardzały grunt i rower szedł jak po utwardzonym. Sielanka skończyła się szybko. Znowu pokonywaliśmy interwały, a szutry przeszły w regularny piach. Gorsze były zjazdy, bo rower wymykał się spod kontroli. Koła kopały się w miękkiej nawierzchni i w każdej chwili groziła wywrotka. W końcu doszło do tego, że długimi odcinkami należało rower prowadzić. Mijaliśmy jakieś małe osady, kilka domków na krzyż. Ludzie gdzieś się pochowali, za to pełno było psów. Agresywne kundle na takim zadupiu mogły sprawić sporo kłopotów. Na szczęście psiaki nie za bardzo się nami interesowały. Na jednym z podjazdów moje przednie koło nagle ugrzęzło w piachu. Nie miałem szansy opanować roweru. Byłem wpięty w pedały, a czasu było za mało by wyzwolić nogę i postawić ją na gruncie. Wywaliłem się z hukiem na lewą stronę. Podniosłem się szybko i zbadałem ciało. Zakończyło się na drobnych otarciach, bo upadłem na miękkie podłoże. Hm, do czegoś jednak przydają się szutry. Nasza przeprawa przez nie ciągnęła się przez 10 kilometrów. Kilka razy dojeżdżaliśmy do drogi asfaltowej, ale – dziwne zjawisko! – były to odnogi prowadzące do bocznych wiosek, gdy tymczasem główna arteria ciągle miała miękkie podłoże. Bośnia żegnała nas zatem dzikością. W końcu szutry się skończyły, a my wjechaliśmy na asfalt, co przyjąłem z ulgą. Twardą nawierzchnią dotarliśmy do ostatniej bośniackiej miejscowości na naszej trasie, Kostajnicy, która leży nad graniczną rzeką Uną. Za nią już była Chorwacja i senna Hrvatska Kostajnica. Jedynym miejscem pulsującym życiem było bezpośrednie pobliże granicy. Były tu sklepy i knajpki, a ludzie myśleli o swoich przemytniczych interesach. Dla nas w tym momencie interesem była wymiana marek bośniackich na kuny. Przy granicy nie było kantoru, zatem zrobiliśmy małą rundę po mieście w jego poszukiwaniu. Nic nie znalazłszy wróciliśmy pod granicę. Spytaliśmy kogoś o wymianę pieniędzy, a on wyjaśnił, że można to zrobić w każdym sklepie. Faktycznie, nie było z tym problemu. Mając chorwacką walutę z większą dozą pewności wkraczaliśmy na teren unii europejskiej. Na moście granicznym oraz przy wznoszącym się obok niego małym zameczku, na którym powiewała flaga chorwacka, zrobiliśmy sesję fotograficzną. Una to spora rzeka. Przez krótką chwilę podziwiałem jej nizinny nurt. Woda niespiesznie i z odwiecznym determinizmem pokonywała kolejne metry, a drobne fale błyszczały w popołudniowym słońcu. Hrvatska Kostajnica wydawała się wyludniona. Podjechaliśmy pod hotel, w którym planowaliśmy nocleg. Wyglądał jakby był opuszczony, a mnie przypomniał się film „Lśnienie”. Darek wszedł do środka, a ja pilnowałem rowerów. Po przeciwnej stronie ulicy była kawiarenka. Wyszedł z niej mężczyzna, podszedł do mnie i coś zaczął mówić po chorwacku. Po chwili dotarło do mnie, że chyba krytykuje hotel i proponuje nocleg w innym miejscu. Po trzech minutach z hotelu wyszedł Darek z nosem na kwintę. Zaśpiewali mu jakąś kosmiczną cenę, sporo ponad dwieście kun od osoby. Jak unia, to unia. Nie było innej rady, nastawiliśmy ucha naganiaczowi. Oferował przenocowanie za 100 kun w apartamencie Denadija. Wyjaśnił jak do niego trafić i powiedział, że sam już tam jedzie samochodem. Żwawo i my ruszyliśmy na rowerach. Nie zrozumieliśmy się chyba za bardzo, bo zamiast od razu skręcić ku rzece, myśmy pokręcili ku wylotowi miasta. Przez kilometr z okładem męczyliśmy się na tęgim podjeździe, nim doszło do nas, że coś było nie tak. Sprawdziliśmy w telefonie nasze położenie. Oczywiście, zła droga. Cicho klnąc pod nosem puściłem się w dół. Nasze lokum było może ze trzy kilometry od centrum miasta, na odludziu, przy rzece. Może kiedyś było miejscem kwitnącym, teraz wyraźnie podupadało. Byliśmy jedynymi gośćmi, a nasz gospodarz psioczył na Unię i z rozrzewnieniem wspominał czasy komunistyczne. Nie za bardzo mu przytakiwaliśmy. Zrzuciliśmy sakwy i na lekko wyruszyliśmy na kolację oraz po zakupy. Po stronie chorwackiej, jak wspominałem, nie mieliśmy czego szukać, nie było żadnej gastronomii w zasięgu wzroku. Zatem postanowiliśmy z powrotem machnąć się do Bośni. Darek z uśmiechem podstawił swój paszport do stemplowania, ja do kontroli okazałem dowód. Nie mieliśmy już marek, ale nie było z tym problemu, bo euro też miało wzięcie. Wśród knajpianego gwaru ze smakiem spożyliśmy kotlet świniowy. W naszym apartamencie nie było możliwości zamówienia sobie śniadania, a więc już w Chorwacji kupiliśmy produkty na poranny posiłek. Z reklamówkami przymocowanymi na bagażnika i wiszącymi na kierownicy pokonaliśmy ostatni w tym dniu rowerowy odcinek. W sklepie nabyliśmy również po małej flaszce czegoś mocniejszego. Zawartość wypiliśmy przed snem, zgodnie ze swoją tradycją, wznieśliśmy przy tym toast za kolejny udany dzień w siodle. Za Zagrzeb!

Wstaliśmy wypoczęci i chętni na nowe rowerowe doznania. Śniadanie zjedliśmy z apetytem. O omlecie mogliśmy zapomnieć, ale pieczywo z rybką i serami, zakąszone świeżymi warzywkami też było niczego sobie. Aura zatrzymała się na przyzwoitym średnim poziomie: dzień zapowiadał się słonecznie, ale bez ekstremalnych temperatur. Około godziny dziewiątej ruszyliśmy do boju. Mocny podjazd na rogatkach miasta pokonywaliśmy po raz drugi, tym razem już nie na darmo, bo zgodnie z planem i naszym kierunkiem. Za nim teren się wyraźnie wyłagodził. Pruliśmy szybko po płaskim, a ja z ciekawością przypatrywałem się Chorwacji, której dotąd nie widziałem. W kraju tym byłem parokrotnie, ale głównie przy morzu. Jeśli odbijałem od niego na rowerze, to na odległości kilkudziesięciu kilometrów, a potem wracałem nad Adriatyk. Chociaż jak to dobrze przeanalizować, to dwa razy zdarzyło mi się połączyć Chorwację z Bośnią na ciut dłuższych wycieczkach jednodniowych. Raz dotarłem do Mostaru, a raz do Knina. No ale to było ładnych parę lat temu, przy okazji rodzinnego wyjazdu na wakacje, który udało mi się połączyć z rowerową pasją. W okolicach, przez które teraz przejeżdżaliśmy, nigdy wcześniej nie byłem. Po kilku kilometrach łatwej jazdy zaczęły się interwały. Znaki pokazywały, że nachylenie stromizn dochodzić będzie do 10 procent. Zdarza się, że takie drogowe informacje nieco zawyżają prawdziwe parametry podjazdu. Tym razem tak nie było, wydawało mi się, że nawet musieliśmy się zmagać z trudniejszym wyzwaniem. Krajobraz przypominał nasze Góry Świętokrzyskie. Przecinaliśmy leśne zagajniki, małe wioski z podmurowanymi domkami i drewnianymi stodołami, mijaliśmy przystanki autobusowe kryte eternitem. Wydawało się, że jeśli wytężyłoby się wzrok, to na niebie można byłoby dostrzec lecącego bociana. Tylko pomarańczowe tablice z nazwami miejscowości zdradzały, gdzie naprawdę jesteśmy. Droga o idealnej nawierzchni nie kipiała ruchem samochodowym. Jechało się przyjemnie i beztrosko. Szczerze wyznam, że nie pamiętam, czy w tamtym momencie sprawdzałem słuszność mojej hipotezy, którą wysłowiłem na początku niniejszej relacji. Ale to nieważne! Nic nie zakłócało mojego sielskiego nastroju. Może tylko rodząca się świadomość, że powoli zbliżaliśmy się do końca naszej wyprawy. Hopek było kilka, a po dwudziestu kilometrach znowu jazda odbywała się po powierzchni równej jak stół. Za miasteczkiem Petrinja sforsowaliśmy rzekę o wdzięcznej nazwie Kupa. Nie było wyjścia, na moście przystanęliśmy, a ja oczy musiałem nacieszyć płynącą wodą. Kupa nie olśniewała, była spokojną nizinną rzeką, ale dla mnie i tak miała swój urok. Zbliżaliśmy się do Zagrzebia, ni stąd ni zowąd zaczęło przybywać aut. Umiarkowana dotąd ciepłota powietrza zaczęła powoli zmierzać ku stanowi potocznie określanemu jako upał. W mieście Lekenik wypatrzyliśmy pizzerię. Aby zyskać siły na rowerowy przejazd przez stolicę Chorwacji postanowiliśmy nieco odsapnąć i mimo dość wczesnej pory – zjeść obiad. Pizza była niedroga i smaczna. Do ciał wlaliśmy nieco chłodu wraz z piwem Karlovačko. Na naszych wyjazdach zawsze staramy się próbować wyroby miejscowych browarów. Pod parasolami na przyjemnych siedziskach spędziliśmy z godzinkę.

Ruszyliśmy bez entuzjazmu. Docieraliśmy do trzeciego głównego celu naszej wycieczki, ale przejazdy przez wielkie miasta nigdy nie były naszym żywiołem. No ale skoro był Plan, to należało go zrealizować. Już od miasta Velika Gorica znaleźliśmy się w obrębie aglomeracji zagrzebskiej. Do stolicy Chorwacji dojechaliśmy przyjemnymi ścieżkami rowerowymi. Właściwie nie lubię jeździć tego typu arteriami, wolę normalne drogi z samochodami, bo wtedy przynajmniej wiem, że dokądś dojadę. Na rogatkach Zagrzebia nie mieliśmy jednak wyboru. Gdybyśmy wdarli się na dwupasmówkę, to auta zdałyby z nas skalpy. Kierowaliśmy się do centrum, ku katedrze, a Sawę przekroczyliśmy małym mostem, który – jak później doczytałem – nosił nazwę „Mostu Wolności”. Tak jak dla Darka liczą się miejskie deptaki, tak dla mnie tę samą rolę odgrywają katedry. Po zobaczeniu takiego monumentu właściwie mogę zakończyć zwiedzanie miasta. Ciekawe, bo nie decydują o tym jakieś przesłanki religijne, których we mnie nie ma, ale ich nadzwyczajne i - że tak powiem - obiektywne dostojeństwo oraz majestat. Wielka zagrzebska katedra była z dala widoczna i jak wspomniałem stanowiła dla nas swoistą latarnię morską, ku której dążyliśmy. I oto stała się rzecz dziwna! Gdy zjechaliśmy z mostu na Sawie i pogrążyliśmy się zwartej miejskiej zabudowie, kościół gdzieś zniknął. Kilka razy przystawaliśmy, by sprawdzić swoje położenie, raz nawet pobłądziliśmy i zdziwieni stanęliśmy na końcu ślepej drogi przy głównym dworcu kolejowym. Współczesna technika nawigacyjna jednak potrafi pomóc człowiekowi w takiej sytuacji. Po krótkiej chwili dotarliśmy do placu bana Jospia Jelasiča, ścisłego centrum miasta, a później do katedry. Tłumy turystów przewalały się w różnych kierunkach, a wśród nich dominowały osoby śniade i skośnookie. Przez moment obserwowałem te masy i doszedłem do wniosku, że mitologia starożytnych Greków chyba nie do końca wytrzymuje destrukcyjny upływ czasu. Że niby tylko na początku był chaos? Pod katedrą zadzierałem głowę do góry i podziwiałem jej strzeliste wieże. Niestety jedna z nich była remontowana, ale zgrabnie zasłonięto ją płachtą, na której odmalowano jej żywy obraz. Po krótkiej dyskusji z moim kompanem uzgodniliśmy, że tym razem poświęcimy nieco czasu i zwiedzimy katedrę też w środku. Wierzyliśmy ludzkiej uczciwości, ale z daleko idącej ostrożności rowerów nie pozostawiliśmy bez opieki, dlatego do katedry wchodziliśmy pojedynczo. Oczywiście warto było, ale szczerze mówiąc nie zapamiętałem tam nic, co mógłbym teraz opisać. Za to zewnętrzne zdobienia były zaiste piękne! Przecudny portyk z marmurowymi rzeźbami Boga-Ojca, świętych i aniołów, okolony filigranowymi motywami roślinnymi, nawiązywał do najlepszych renesansowych wzorów. Wokół jednej odsłoniętej wyniosłej wieżycy nadbudowano kilkanaście mniejszych, co przypominało konstrukcję paryskich świątyń Notre Dame lub Sacre Coeur.

Przy zagrzebskiej katedrze uznaliśmy, że zwiedzanie miasta mamy już za sobą. Każdy z nas dostał to, co chciał: Darek deptak, a ja katedrę. Zrobiliśmy małe zakupy w markecie, na które składały się głównie płyny, a potem wyznaczyliśmy sobie drogę wylotową z Zagrzebia. Już wcześniej ustaliliśmy, że nie będziemy szukać noclegu w mieście stołecznym. Ceny z pewnością były znacznie wyższe niż te poza metropolią. Zatem teraz przyświecał nam cel wygrzebania się z Zagrzebia. Podobnie jak w Sarajewie mieliśmy do przejechania caluśkie miasto. Podążaliśmy dokładnie na zachód. W pobliżu centrum odważnie wskoczyliśmy na ulice. Powoli brnęliśmy do przodu, bo co chwila napotykaliśmy na światła, ludzi beztrosko wdzierających się na jezdnię, a sprawy nie ułatwiały też głębokie tramwajowe torowiska. Gdy znaleźliśmy się na wylotowej dwupasmówce, najpierw wskoczyliśmy na chodnik, ale po stwierdzeniu, że ruch nie był ekstremalny, śmiało włączyliśmy się między samochody. Nasza droga była oddzielona torami kolejowymi od równoległej arterii, na której chcieliśmy się znaleźć. Przez bardzo długi odcinek nie było możliwości przeskoczenia na drugą stronę. Stanęliśmy, aby sprawdzić, kiedy wreszcie będzie można to zrobić. Jakoś nie mogliśmy wyszukać zjazdu, ale Darek na szczęście wypatrzył sposób na sforsowanie tych torów. Oto po drugiej stronie naszej dwupasmówki była mała stacja kolejowa, jedna z wielu podobnych do siebie, które minęliśmy wcześniej. Przecież ludzie jakoś muszą się tam dostawać. Faktycznie na poziomie chodnika była kabina windy. Razem z rowerami zjechaliśmy nią w dół, przeszliśmy przez zagrzebską peryferyjną stacyjkę i wyłoniliśmy się na interesującej nas drodze. Do miasteczka Samobor, w którym chcieliśmy przenocować dzieliło nas może z 10 kilometrów. Początkowo posuwaliśmy się spokojnymi ulicami, po raz drugi przeskoczyliśmy przez Sawę, lecz po jakimś czasie ruch wokół nas zaczął tężeć. Zachodzące słońce patrzyło nam prosto w oczy. Było jaskrawe i nieprzyjemne. Na wąskiej drodze kolejne samochody wyprzedzały nas bez pardonu, z częstotliwością co dwie-trzy sekundy, a ich kierowcy jakoś nie przejmowali się, że z drugiej strony brnie podobny sznur pojazdów. Czasem na nas trąbili, a ja wtedy wygrażałem im pięścią. Na szczęście do jakiś gorszących scen nie doszło. Z ulgą zatrzymaliśmy się przy tabliczce „Samobor”. Gdy pstrykaliśmy pamiątkowe zdjęcia, podjechał do nas kolarz. Chwilę porozmawialiśmy. Był to miejscowy rowerzysta. Nie miał za dużo bagażu, ale wybierał się do Szwajcarii. My opowiedzieliśmy mu o swojej dotychczasowej trasie i zamierzeniach, po czym pożegnaliśmy się życząc sobie udanej jazdy i powodzenia.

W pierwszym hotelu, do którego zajechaliśmy, zażądano od nas kwoty, która wydała nam się mocno wygórowana, ale już w drugim zakończyliśmy jazdę. Położony był przy niewielkim potoczku, nazywał się „Lavica”, a za 17,5 euro od osoby dostaliśmy ładny pokój wraz ze śniadaniem. Wieczorem wybraliśmy się na spacer po mieście. Po stołecznym zgiełku z przyjemnością wałęsaliśmy się wąskimi uliczkami. W rynku natknęliśmy się na studnię miejską datowaną na rok 1242, w jednym brukowanym zaułku oczom naszym ukazał się salon gier na automatach, który ja ze względu na sprawy zawodowe zlustrowałem z dużą ciekawością. W końcu wylądowaliśmy w knajpie na kolacji. Słuszna miska makaronu poprawiła nasze humory. Wracając do hotelu wstąpiliśmy na lody gałkowe. Płaciłem w euro, a niemiłym zgrzytem było to, że dziewczyna dość ordynarnie próbowała oszukać mnie na przeliczeniu waluty. Przed pójściem na spoczynek uświadomiliśmy sobie jedną rzecz, która nas niezwykle rozbawiła. Oto tak rozciągniętą i długą Chorwację przejechaliśmy na linii północ-południe w jeden dzień. Śmialiśmy się z tego jak z dobrego dowcipu. Samobor leży bowiem parę kilometrów od Słowenii, a my przecież startowaliśmy spod bośniackiej rubieży.
W mojej opinii wraz z przekroczeniem granicy słoweńskiej opuściliśmy Bałkany. Ich prawdziwy duch pozostał w Serbii i Bośni, bo nawet Chorwacja powoli przestaje nim trącić. Poprzez owego ducha rozumiem poczucie niczym nieskrępowanej wolności i beztroskiej radości jazdy. To jedno z ostatnich miejsc w Europie, gdzie czuje się wielką swobodę, a duszna i przygnębiająca cywilizacja nie ma władzy. Po prawdzie, z geograficznego punktu widzenia, kawałek Słowenii przynależy do tego półwyspu, choć oczywiście ścisłej jego granicy wyznaczyć się nie da i różne są w tym temacie zdania.

Dzień zapowiadał się słonecznie. Po przejechaniu czterech kilometrów, znaleźliśmy się w Breganie, na granicy. Minęliśmy kilka samochodów stojących przed nami w kolejce do odprawy i po krótkiej kontroli mogliśmy oddychać powietrzem nowego kraju. Słowenia przywitała nas spokojnymi bocznymi drogami. Po przecięciu kilku sennych miejscowości dostaliśmy się w pobliże autostrady, która szła równolegle do naszej trasy. Przez cały dzień plątaliśmy się przy tej głównej arterii, raz z prawej, raz z lewej, to z dołu, to z góry. Kierowaliśmy się na Lublanę, a autostrada też tam zmierzała. Początkowe kilometry wiodły po terenie płaskim, wzdłuż dwóch rzek: Sawy i jej dopływu o nazwie Krka. Kręcąc przy jednej z nich, w pewnym momencie zobaczyliśmy most, który był przegrodzony wysoką siatką i zamknięty dla ruchu. Ta niedostępność nieco przyciągała. Najpierw Darek przeszedł po kamiennej balustradzie i przeskoczył na drugą stronę, potem ja zachęcony jego sukcesem przelazłem przez przeszkodę. Most nie był zbyt długi, a jego kratownicowa konstrukcja nieco przypominała te na Drinie, oglądane przez nas parę dni wcześniej. Długo myślałem, że w dole płynęła Sawa, jednak niedawno, gdy szczegółowo oglądałem naszą trasę, okazało się, że była Krka – może 500 metrów od ujścia do swej większej koleżanki. Pod płytką warstwą wody prześwitywało brązowe dno. Rzeka ładnie opalizowała, a nadbrzeżne drzewa przeglądały się w jej lustrze. Zdecydowanie, dla tego widoku warto było nielegalnie przedostać się na zamknięty most. Zwróciliśmy uwagę, że kierowcy samochodów też przestali być „bałkańscy”, jakby się ucywilizowali, wyprzedzali ostrożnie i tylko w sytuacji, kiedy mieli na to dostatecznie dużo miejsca. Co jakiś czas przy drodze widzieliśmy wielkie tablice nakazujące zachowanie ostrożności w stosunku do rowerzystów. A więc ta cywilizacja nie była aż taka zła! Już wizyta w pierwszym wiejskim sklepie uświadomiła nam, że będzie drożej niż do tej pory. Ceny były na polskim poziomie lub trochę wyższe. Piszę to z poczucia reporterskiego obowiązku, a nie z jakiegoś wrodzonego skąpstwa i nawyku ciągłego narzekania na drożyznę. Będąc na wakacjach raczej nie liczę pieniędzy, a po powrocie do domu też nie robię podsumowań. Wydaje mi się, że jestem przez to zdrowszy i ograniczam możliwość zapadnięcia na wrzody żołądka. No ale to było takie wtrącenie, banialuka, myśl poboczna. Słoweńska prowincja była upstrzona wieloma miejscowościami, jedna się kończyła, a druga zaczynała. Zabudowa nie była wszakże zwarta, dominowało dużo otwartych przestrzeni, w przeważającej większości wypełniały je orne pola i łąki, lasy natomiast występowały gdzieniegdzie jako samotne wyspy ciemniejszej zieleni. W okolicach Novo mesta po raz drugi przecięliśmy Krkę, tym razem obserwowaliśmy w jej nurcie bogatą florę wodną i leniwie pływające łabędzie. Pożegnaliśmy się tutaj z płaskościami i wjechaliśmy w znacznie trudniejszy oraz urozmaicony teren. Już pokonując pierwszy podjazd Darek wypatrzył strzałkę wskazującą restaurację. Mnie prawdę mówiąc jeszcze jeść się nie chciało, ale dałem się przekonać. Aby do niej dotrzeć musieliśmy skręcić z głównej drogi ku wiosce Hmeljčič. Drogowskaz oznajmiał, że za kilometr będzie można klapnąć przy stoliku. Po prawie trzech kilometrach dobrnęliśmy do lokalu. Zdegustowało mnie to drobne kłamstewko włodarza restauracji, ale nie przyszło mi do głowy, aby w ramach protestu pogniewać się i nic nie zamówić. Z przyjemnością ulokowaliśmy się na werandzie pod parasolem. Sympatyczny lokal w rustykalnym stylu świecił pustkami. Popołudniowy skwar nawet w cieniu dawał się we znaki, a tymczasem na niebie zaczęły się gromadzić obłoki. Ich kolor powoli ewoluował od bladego różu ku czerwieni. Dokładnie wiedzieliśmy, co to oznacza. Szykowała się burza, a w oddali słyszeliśmy już jej groźne pomruki. Staraliśmy się nie zwracać na to uwagi. Zamówiliśmy bogate mięsne danie oraz po kuflu piwa Laško. Przy obiedzie sprawdzaliśmy możliwe noclegi w okolicach Lublany. Na mapie wypatrzyliśmy pensjonat „Jelen”, który był już na północnych rogatkach miasta. Był to wariant optymistyczny, zakładał bowiem, że uda nam się zwiedzić Lublanę, a na drugi dzień już od razu mknąć ku Alpom.

Restaurację opuszczaliśmy czując za plecami burzowe fronty. Sfałdowanie terenu przybierało coraz bardziej ekstremalne postaci. Krótkie podjazdy wyczerpywały, a błyskawicznie pokonane zjazdy nie zapewniały chwili oddechu. Nasza forma się wyrównała. Trudny teren pokonywaliśmy razem. Szło to nam całkiem sprawnie. Po kilku kilometrach lunął na nas deszcz. Padało kilka minut, a my nic sobie z tego nie robiąc uparcie kręciliśmy dalej. Cały czas nasza droga plątała się przy autostradzie. Minęliśmy większe miejscowości: Trebnje, Škoflje, Ivanča Gorica i Višna Gora. W tej ostatniej znowu nas zlało. Deszcz był jednak nawet przyjemny. Ciepłe strugi wody przez moment sprawiały wrażenie miłego prysznicu. Według planu w Višnej Gorze wypadał nasz nocleg. Specjalnie za nim się nie rozglądaliśmy, tylko pociągnęliśmy ku stolicy Słowenii. W miasteczku tym czekały na nas dwa rzeźnickie podjazdy. Znaki wskazywały, że będzie 18 procent. Z pewnością tyle było, znowu wrzuciłem dawno nieaktywowane przełożenie 1-1 i w pocie czoła wdrapywałem się do góry. W kolejnej mieścinie - Grosuplje - postanowiliśmy zakończyć jazdę. Byliśmy trochę zmęczeni, nadchodził wieczór, a nasze morale nieco podupadło. Do Lublany było z 15 kilometrów. W warzywniaku zrobiliśmy drobne zakupy, a jego miły właściciel poinstruował nas jak trafić do hotelu „Kongo”. Rzeczywiście, za Grosuplje był ten przybytek. Jego lokalizacja przy autostradzie dawała do myślenia. Nie, hotel nie był „na godziny”, był całkiem w porządku, zastanawialiśmy się tylko nad ceną. Darek jak zwykle poszedł na rekonesans, a ja pilnowałem rowerów. Mina mojego towarzysza po wyjściu z recepcji mówiła wszystko. „Kongo” było nie dla nas, dwuosobowy pokój kosztował 160 euro. Nawet przez chwilę zastanawiałem się, czy nie machnąć ręką na cenę i zakończyć jazdę, ale Darek najwyraźniej nie chciał wywalić tyle kasy. Cóż było robić, podążyliśmy do Lublany. Pedałowaliśmy w ostrym tempie i szybko zbliżaliśmy się do celu. W podstołecznym mieście Lavrica wypatrzyliśmy kolejny hotel. Byłem pewny, że bez problemu uda nam się tu zahaczyć, ale spotkało mnie rozczarowanie. Darek dowiedział się, że są nikłe szanse na nocleg w Lublanie, bo ponoć wszystko było zajęte przez Chińczyków. Powoli zaczęliśmy żałować, że nie zostaliśmy w „Kongo”. Mój kompan to - w przeciwieństwie do mnie - siła spokoju. Grzecznie zapytał o hasło do hotelowego wi-fi i systematycznie jął przetrząsać internet. W końcu na bookingu coś znalazł i od razu zarezerwował. Nasza kwatera nazywała się „Sunflawer”, mieściła się blisko centrum Lublany, a nocleg kosztował tylko 23 euro od osoby. Gdy mi o tym zameldował, moja dusza sceptyka jakoś nie mogła w to uwierzyć. Było około dziewiętnastej, zatem kierowani nawigacją żywo ruszyliśmy do miejsca, które nam wskazywała. Stolica Słowenii nie wyglądała na metropolię. Stare i zaniedbane budynki przypominały wyglądem dzielnice jakiegoś górnośląskiego miasta. Jechaliśmy bocznymi uliczkami, które zaczęły tworzyć gęstą siatkę. Darek co chwilę przystawał i sprawdzał kierunek. Gdy już byliśmy prawie na miejscu, jakoś nie mogliśmy odnaleźć naszej kwatery. Kilka razy krążyliśmy tymi samymi zaułkami, a pod podany adres nie udało nam się trafić. Trochę już zdenerwowani w końcu dotarliśmy na miejsce. Nasz domek był niepozorny, piętrowy, wciśnięty w inne podobne, słoneczników nie stwierdziliśmy… Nie było gospodarza, klucze do wejścia i naszego pokoju znajdowały się w skrzynce, którą otworzyliśmy po otrzymaniu kodu. Pokój nie zachwycał, był niezbyt czysty, a gdy weszliśmy do środka, jego dotychczasowi lokatorzy – pająki – szybko czmychnęły w jakieś swoje kryjówki. Grzechem byłoby jednak grymasić, cieszyliśmy się, że mamy dach nad głową. Godzina robiła się późna, szybko rzuciliśmy bagaże, rowery przypięliśmy do jakiejś stałej konstrukcji, a sami poszliśmy na zakupy. Do sklepu dotarliśmy minutkę przed jego zamknięciem. Nabraliśmy produktów na śniadanie i po dwa piwka. Wracając do „domu”, wdepnęliśmy do knajpki. Odczuwaliśmy głód, zatem zamówiliśmy obfitą kolację. Kelner zaproponował jakąś miejscową sałatkę, zgodziliśmy się, a do tego dobraliśmy coś w rodzaju pierożków. Sałatka była kiepska, za to danie główne zjedliśmy ze smakiem. Przy naszym lokum stały trzy motory z włoskimi rejestracjami, w „Sunflower” nie byliśmy już sami. Dla dyspozycji gości oddana była tylko jedna łazienka, co nastręczało pewnych trudności. Włosi trochę się tłuki, ale w końcu poszli spać. Na zakończenie dnia odprawiłem swój rytuał, a mianowicie w rowerowym zeszyciku wpisałem parametry jazdy, wyszło nam blisko 130 kilometrów. Wspólnie z Darkiem dokonaliśmy oceny noclegu. Ja chciałem dać trójkę, ale Darek przekonał mnie by podwyższyć ją o jeden punkt. Obawiając się nocnych hałasów wynikających z włoskiego temperamentu, do uszu wetknąłem sobie zatyczki. Zasypiając pomyślałem o tych pająkach. Czy aby nie wyłażą ze swoich kryjówek?

Śniadanie przyrządziliśmy sobie sami. Łazienka była ciągle zajęta, co było mocno irytujące. Iluż było w końcu tych Włochów? Szykowanie do wyjazdu szło nam opornie. Dopiero po dziewiątej byliśmy gotowi. Gdy opuszczaliśmy naszą kwaterę, Italiańców już nie było. Naszymi pozostawionymi pod domem rowerami nikt się nie zainteresował, zatem mogliśmy kontynuować naszą peregrynację. Poprzedniego dnia nawet nie liznęliśmy Lublany, a więc teraz zarządziliśmy małe zwiedzanie. Dojechaliśmy do rynku. Wyglądał ładnie, miał wybrukowaną nawierzchnię, wokół wznosiły się zadbane budynki, mały ratusz wyróżniał się wysoką wieżą zegarową, a całość przecinała niewielka zielona rzeczka Lublanica. Na pobliskiej górze wśród zieleni przycupnął zamek. Widzieliśmy jego zarysy, przez chwilę zastanawialiśmy się, czy tam nie wdrapać się i obejrzeć go dokładniej. Zdecydowaliśmy, że nie. Rano turystów było niewielu, sklepy z pamiątkami świeciły pustkami. Kultywuję tradycję wysyłania widokówek do znajomych i rodziny, a tutaj miałem możliwość ich kupienia. Znaczki pocztowe można było kupić tylko na poczcie, a jej znalezienie zajęło mi trochę czasu. Jedną kartkę wysyłam sam do siebie. Dzięki temu lekko zbzikowanemu zwyczajowi mam ich sporą kolekcję i prawdę mówiąc są one dla mnie chyba najlepszymi pamiątkami z wyjazdów. Dotarliśmy do lublańskiej barokowej katedry, ale już nie wchodziliśmy do środka. Zadowoliliśmy się obejrzeniem dwóch spiżowych drzwi z bogatymi rzeźbieniami. Na deser zostawiliśmy sobie symbol miasta, most na Lublanicy, który strzeżony jest przez cztery wielkie metalowe smoki umieszczone w jego narożnikach. Zadowoleni z wypełnienia całego planu zwiedzania, ruszyliśmy na północny zachód, ku wylotowi z Lublany. Opuszczaliśmy ostatnią, czwartą stolicę na naszej trasie. Generalne zadanie wyprawy wypełniliśmy. Miasto w przeciwieństwie do wrażeń z poprzedniego dnia, przypominało w tym rejonie sporą metropolię. Jechaliśmy chodnikami i ścieżkami rowerowymi wzdłuż ruchliwej arterii. Co chwila musieliśmy stawać na światłach i uważać na samochody wyjeżdżające z boku. Mimowolnie ścigaliśmy się z miejscowymi cyklistami, którzy chyba zmówili się i koniecznie pragnęli zostawić nas z tyłu. Szło nam dobrze, nie dawaliśmy się, a ja tylko co jakiś czas rzucałem krótkie spojrzenia na moje sakwy, czy aby trzymają się dalej na bagażniku, bo podskakiwałem razem z rowerem na krawężnikach. W pewnej chwili po prawej stronie mignął nam pensjonat „Jelen”, ten, w którym planowaliśmy przenocować. Był nieczynny i zamknięty na cztery spusty. Wyjeżdżaliśmy z Lublany w zgiełku, przypiekani ostrymi słonecznymi promieniami. Miasto pożegnało nas tabliczką „Ljubljana”, z którą pstryknęliśmy fotkę, bowiem w poprzednim dniu nie mieliśmy okazji tego zrobić. Kierowaliśmy się na Kranj. Nie ujechaliśmy za wiele, gdy przed oczami stanął nam znak „zakaz jazdy na rowerze”. Nieco było to dziwne, bo kategoria drogi, którą się poruszaliśmy odpowiadała naszej wojewódzkiej. Odbyliśmy krótką naradę, zastanawiając się czy po prostu nie zignorować tego znaku i śmiało walić dalej. Zwyciężyła jednak rozwaga i niechęć do kontaktów z miejscową policją. Bałkany się skończyły, zaczęła się cywilizacja. Parę metrów dalej wypatrzyliśmy wszakże oznaczenia trasy dla rowerzystów do interesującej nas miejscowości. Jak się później okazało, nie była to ścieżka rowerowa, tylko połączenie normalnych dróg marginalnych z niewielkimi odcinkami szutrowymi. Na mapie w telefonie sprawdziliśmy spodziewany jej przebieg. Trasa lawirowała i z pewnością była dłuższa niż główna arteria, ale nam to nie przeszkadzało. Już na początku dotarliśmy do bardzo ciekawego obiektu. Między wsiami Medno i Vikrče zbudowano drewniany most na Sawie. Rzekę tę mieliśmy możliwość zobaczyć kolejny raz, od Belgradu była naszą wierną towarzyszką. Wąski zadaszony most służył pieszym i cyklistom, samochody po prostu by się na nim nie zmieściły. Jechaliśmy ostrożnie po sprężynujących deskach, a w prześwitach między nimi w dole widać było wolno płynącą wodę. Na środku zatrzymaliśmy się, by nacieszyć oczy ładnym widokiem. Mijaliśmy zadbane i uporządkowane wioski, między którymi oglądaliśmy niekończące się pola kukurydziane. Po kilku wzniesieniach trasa wypłaszczyła się, Darek przyszedł już do pełnej formy i gnał do przodu. Mnie się nie chciało i zostałem za nim. Patrzyłem na prawo i lewo pragnąc zapamiętać widoki, których pewnie więcej nie dane będzie mi oglądać. W oddali po raz pierwszy zamajaczyły potężne alpejskie grzbiety. Tam właśnie będziemy kończyć naszą wyprawę, pomyślałem.

Nad górami drgała mgiełka, a barwa nieba poczynała paskudnieć. Tylko u nas może cały dzień się chmurzyć bez efektów w postaci opadów, tam były one pewne, co najwyżej mogły się odwlec o godzinę-dwie. Mój kompan czekał na mnie przy tabliczce „Kranj”. W mieście zrobiliśmy pętlę, raz ostro zjeżdżając, potem bujając się na podjeździe. Dwa razy przeskoczyliśmy przez Sawę, która była tutaj bardziej żywa i dynamiczna. Gdzieś w głowie kołatało mi się, że Kranj znany jest ze skoczni narciarskiej, ale nikt z nas nie pałał chęcią jej zobaczenia. Z miasta wydostaliśmy się ścieżką rowerową, która raptownie się skończyła. Naszym celem było teraz miasto Bled i jezioro o tej samej nazwie. Już na etapie planowania trasy Darek zaznaczył, że koniecznie chciałby tam dotrzeć, dlatego na jego życzenie zmieniłem pierwotnie zakładaną naszą marszrutę tak, by zahaczyć o Bled. Była tam kiedyś żona Darka i bardzo jej się tam podobało. Niebawem dopadły nas opady. Zrobiło się zimno i nieprzyjemnie. Na grzbiet zarzuciliśmy nasze kurteczki, ale nie ochroniły nas przed przemoknięciem. Deszcz chwilami ustępował, dając złudną nadzieję, że już sobie odpuścił, by po chwili znowu chlusnąć bez pardonu. Przedgórze alpejskie objawiało się coraz trudniejszym terenem. Płaskie obszary już się skończyły, a my w pocie czoła pokonywaliśmy podjazd za podjazdem. Minęliśmy kolejne miejscowości: m in. Polica, Naklo, Dobro Polje, Radovljica i Lesce. Widziałem je przez perspektywę spadających kropel. Gdy dojeżdżaliśmy do Bledu, rozpętało się istne wodne piekło. Nam już nie za bardzo zależało, a więc w tych grubych strugach dojechaliśmy do miasta, robiąc tylko małą przerwę na fotkę z tabliczką „Bled”. Na moment wyjęty aparat błyskawicznie przemókł, ale na szczęście nic mu się nie stało. Planowaliśmy znaleźć knajpę, aby tam się schronić i przy okazji zjeść obiad. Widzieliśmy jak ludzie w popłochu szukali jakiegokolwiek zadaszenia w postaci markizy, okapu czy po prostu chowali się do sklepów i barów. Dodatkowej motywacji dostarczały im pioruny, które z potężnym hukiem waliły gdzieś niedaleko. W takich warunkach zjechaliśmy do samego jeziora. Była tam ekskluzywna restauracja z zadaszonym tarasem widokowym, pod którym przycupnęły całe ludzkie rzesze. I my znaleźliśmy tam miejsce, a nasze rowery niestety już nie. Hektolitry wody lały się na nie bez opamiętania. Z braku lepszego zajęcia, przyjrzałem się jezioru, które kilkanaście metrów dalej falowało o brzeg. Zachmurzone niebo dawało mu ciemny kolor, przez co pewnie traciło na atrakcyjności. W pogodny dzień musiało urzekać głębokim błękitem, teraz otoczone wilgotnym oparem prezentowało się smętnie. Na drugim brzegu uczepiony wyniosłej skały stał słynny blejski zamek. Wcześniej zastanawialiśmy się, czy do niego podjechać, teraz było jasne, że sobie odpuścimy. Silne opady trwały z pół godziny, potem deszcz powoli się kończył. Gdy całkiem ustał, ludzie znowu wylegli na otwarte przestrzenie. My postanowiliśmy coś przekąsić w restauracji, która dała nam schronienie. Gdy przejrzeliśmy menu, musieliśmy zrezygnować, bo ceny były na poziomie 20 euro. Bled to miejscowość turystyczna, zatem bez problemu wyszukaliśmy inną knajpę. Miska gorącego makaronu poprawiła nasze morale. Co prawda przestało padać, ale niebo nie chciało się przetrzeć, cały czas miało ołowiany kolor, w każdej chwili grożąc następną porcją opadów. Zaczęło mnie kusić, aby zakończyć już jazdę i zamelinować się w jakimś hotelu. Na liczniku było mizerne 60 kilometrów i gdybyśmy się na to zdecydowali, były małe szanse za planowe dotarcie do Villach. Wstydząc się tej myśli, nie podzieliłem się nią z Darkiem. Przez okno naszej knajpy obserwowaliśmy pogodę. Nie padało. Bez entuzjazmu wsiedliśmy na rowery.

Zaczęło się ostro, już w samym Bledzie czekał nas morderczy kilkunastoprocentowy podjazd. Gdy wąskimi uliczkami z jęzorem do pasa, powolutku brnęliśmy do góry, pojawiły się pierwsze krople. Szpetnie zakląłem pod nosem, ale kręciłem dalej. Za miastem nachylenie drogi złagodniało, za to deszcz przybrał na sile. Zniechęcony uciekłem pod wiatę przystanku autobusowego, a Darek równo szedł do przodu nic sobie nie robiąc z ulewy. Po pięciu minutach stwierdziłem, że nie ma sensu czekać, bo nic to nie pomoże. Za wsią Krnica wjechaliśmy na teren Triglavskiego Parku Narodowego. Droga prowadziła lekko pod górę, przez gęsty las, nowy asfalt połyskiwał od kałuż. Jak później sprawdziłem na mapie, do Triglava – symbolicznej góry Słowenii dzieliło nas w linii prostej mniej niż 10 kilometrów. Darek znowu poszusował do przodu, a mnie dopadło jakieś wielkie zmęczenie. Najchętniej rzuciłbym rower w krzaki i odpoczął sobie z godzinę. Wiedziałem, że przecież tego nie zrobię i wlokłem się na ostatnich nogach. Deszcz przechodził, jego ostatnia faza – mżawka – trwała paręnaście minut, wreszcie przestało siąpić. Darek czekał na mnie w miejscu, gdzie przerzedzał się las i zaczynała jakaś malutka wioska. Widać było, że się wcale nie zmęczył. Omówiliśmy kwestię noclegu. Nalegałem na to, żeby jazdę zakończyć w pierwszej większej miejscowości, Mojstarnie, a on proponował jechać dalej. „Może dociągniemy już do Villach?”, spytałem z przekąsem. Byłem trochę złośliwy, ale miałem już serdecznie dość. Na karkołomnym zjeździe do Mojstrany poczułem, ze mój tylny hamulec słabnie w oczach. Jego zużycie wybitnie przyspieszyła jazda w deszczu, klocki wytarły się tak, że już nie było co podciągać. W Mojstaranie nie napatoczył się żaden hotel, zatem postanowiliśmy jeszcze trochę podjechać w kierunku Kranjskiej Gory. Wskoczyliśmy na główną drogę, gdzieś poniżej co prawda biegła ścieżka rowerowa, ale zgodnie stwierdziliśmy, że damy sobie z nią spokój. Ruch samochodowy nie był duży, a więc komfortowo pokonywaliśmy końcowe 10 kilometrów przedostatniego etapu, minimalnie szliśmy przy tym w górę, bowiem stromizna nie przekraczała 3-4 procent. Po ustaniu opadów nieco odżyłem i nawet utrzymywałem tempo Darka. Trochę się obawiałem, czy łatwo uda nam się znaleźć nocleg, bądź co bądź byliśmy w najbardziej turystycznej części Słowenii.

W pierwszym miejscu, które sprawdziliśmy, nie było wolnych miejsc, ale obsługująca go pani skierowała nas do hotelu „Rute”, w następnej miejscowości, która nosiła dziwną nazwę - Gozd Martuljek. Paręset metrów przed tą miejscowością jeszcze raz przecięliśmy Sawę. Trochę żałuję, że się nie zatrzymaliśmy. Był to mały górski potoczek w pobliżu swojego źródła. Sawa przeprowadziła nas przez całe Bałkany…W Gozd Martuljek zakończyliśmy jazdę. Za nocleg ze śniadaniem zapłaciliśmy prawie 30 euro od osoby, był to zatem nasz najdroższy hotel podczas całej wyprawy. Zakwaterowano nas w bocznym budynku, który z wyglądu przypominał stare leciwe domostwo. Dostaliśmy obszerny, wygodny i czysty pokój, a jego nowoczesny styl kontrastował z rustykalnością samego budynku. Przebraliśmy się w suche ubrania, a mokre rzeczy rozwiesiliśmy przewiewnie w szafie i na krzesłach, żeby utraciły wilgoć. Była godzina dwudziesta. Na kolację poszliśmy do restauracji oddalonej o sto metrów. Gdy nie padało, robiło się cieplej. Siedliśmy na tarasie i zamówiliśmy lazanię. Było sporo gości, którzy raczej więcej pili niż jedli, zatem panował gwar. Żeby nie wyjść na odludków, też poprosiliśmy o piwo. Danie było pyszne, a mnie ogarnął lekki smuteczek. Jutro był ostatni dzień jazdy. Nasz hotel oraz knajpa patrzyły na nagie alpejskie szczyty, między którymi zalegały spore śnieżne łachy. Końcowym akordem wyprawy miało być wtargnięcie w te wysokie góry. Na razie jednak wygodnie siedzieliśmy w fotelach i przeżuwaliśmy ciepłą strawę. „Za Vršič!”, brzmiał nasz toast wzniesiony kuflem piwa. W rowerowym zeszyciku skrupulatnie zanotowałem dane: do stu kilometrów zabrakło czterech, a ja nawet nie pomyślałem, żeby dokręcić. Później wypisałem widokówki kupione w Lublanie. Wspólnie oceniliśmy hotel „Rute” wystawiając mu „siódemkę”. Sprawdziliśmy pogodę na kolejny dzień. Nie była optymistyczna, miało mocno padać. Przed samym snem dla poprawy humoru zafundowaliśmy sobie parę skeczy Monty Pythona.

Pierwszą rzeczą po pobudce było zlustrowanie aury. Dzień był mglisty i wyglądał na chłodny, ale bez deszczu. Szybko rozprawiliśmy się ze śniadaniem, a przy jedzeniu towarzyszył nam szelest polskiej mowy. Nasi rodacy dotrą wszędzie! Założyłem najmniej używany strój rowerowy, bo już w nim chciałem pociągami wracać do Polski. Pozostałe były mocno przepocone i wydawały niemiły zapach. Przydało się też spodnie wdzianko z długim rękawem, bo poranek był rześki. W linii prostej do Villach, w którym musieliśmy się zameldować około osiemnastej, dzieliło nas ze 40 kilometrów. Bułka z masłem! Ocierając się o Alpy zaplanowaliśmy wszakże wjazd na przynajmniej jedną przełęcz. Wybór padł na Vršič, który mieliśmy „zrobić” z Krajnskiej Gory „na ślepo” i wrócić tą samą drogą w dół. Dane podjazdu sprawdziliśmy rzecz jasna wcześniej. Vršič budził szacunek. Z poziomu nieco ponad 800 m należało wdrapać się na 1611 mnpm na dystansie niecałych dziesięciu kilometrów. Średnia ponad osiem procent, sporo. No ale nie na takie górki się wjeżdżało, byliśmy pełni optymizmu i wierzyliśmy w swoje możliwości. Ledwo wystartowaliśmy spod hotelu, już byliśmy w Krajnskiej Gorze. Miasto ma charakter sportowego kurortu, organizowane są tutaj nawet puchary świata w narciarstwie alpejskim. Takie słoweńskie Zakopane. Prawdę mówiąc spodziewałem się czegoś większego. Kilka krzyżujących się dróg, parę knajp i hoteli i wszystko. W sklepie kupiliśmy napoje, a ja wziąłem też puszkę piwa, by machnąć mały toast na przełęczy. Przy okazji znalazłem skrzynkę pocztową i w świat puściłem swoje widokówki. Jechaliśmy z sakwami, które planowaliśmy porzucić w jakimś ustronnym miejscu, by do góry wspinać się na lekko. Podjazd rozpoczął się od słabych procentów, pierwsze dwa kilometry machnęliśmy jakby od niechcenia. Zdawałem sobie sprawę, że przez to następne odcinki będą znacznie trudniejsze. Za tabliczką informującą, że droga na przełęcz była otwarta, wyszukaliśmy odpowiednią miejscówkę na ukrycie sakw. Wrzuciliśmy je w chaszcze pod drzewem, ze sobą zabierając tylko dokumenty, pieniądze, telefony i aparat fotograficzny. Darek miał w tym dniu pod swoją opieką aparat. Z obawy przed deszczem zawinął go w folię, a potem przytwierdził do bagażnika. Uwolnieni od balastu, ostro ruszyliśmy ku Vršičowi. Wzorem francuskich i włoskich alpejskich przełęczy, na drodze przygotowano dla kolarzy informacje o podjeździe. Od Kranjskiej Gory były 24 kolejno ponumerowane serpentyny, a na tabliczkach z tymi numerami podawano też bieżącą wysokość. Cały podjazd jest asfaltowy, za wyjątkiem owych serpentyn, które wyłożone są kostką, ponoć dla wzmocnienia skarp. Gdy wyjechaliśmy poza miejscowość, żarty się skończyły. Droga wystrzeliła ku górze. Nachylenie dochodziło do dziesięciu procent, a w kulminacjach może i do piętnastu. Na początku nieco wyprzedziłem Darka, jechałem kilkadziesiąt metrów z przodu, ale on jednostajnym tempem podążał za mną. Kryzys poprzedniego dnia wydawał się przełamany. Wyprzedziła nas para na kolarzówkach, ale widać było, że też ciężko im idzie. Robiło się coraz zimniej, a co gorsza zaczął kropić deszcz. Wstecznie odliczałem kilometry do przełęczy. Dwa razy przystanęliśmy, by zrobić zdjęcia, bo na zjeździe nie byłoby na to szans. Gdy od Vršiča dzieliło nas 5 kilometrów, deszcz wzmógł się i w końcu lało jak z cebra. Szosowcy zrezygnowali i pogalopowali w dół. Siąpawica oziębiała ciało i paraliżowała umysł. Może też odpuścić sobie i wrócić do Krajnskiej Gory? Na razie jednak brnęliśmy do przodu. Moje morale upadało, a Darek już był z przodu. Po paruset metrach dogoniłem go. Stał przy skarpie, która dawała niewielką osłonę od deszczu. W tym momencie byłem gotowy zawracać. Mój kompan uświadomił mi jednak, że pozostał może z kilometr i zachęcił do dalszej jazdy. On ruszył, a ja jeszcze przez sekundkę próbowałem chronić się od tych strumieni lodowatej wody.

Ostatnie metry pokonałem siłą woli, dygocąc z zimna. Na przełęczy błyskawicznie zrobiliśmy po zdjęciu z tabliczką. Już mi nie zależało na aparacie. Moje fotka wyszła dobrze, a Darka – nieostro z wielkimi kroplami wody, które skapnęły na obiektyw. Teraz patrząc na to zdjęcie wydaje mi się ono najlepszą pamiątką z Vršiča. Na termometrze w liczniku odczytałem, że były cztery stopnie. W drugim dniu jazdy, w Serbii, to samo urządzenie pokazało ponad 45 kresek. Ładna rozpiętość! W kieszonce z tyłu wiozłem puszkę z piwem. Postanowiłem jej nie zwozić, wypiłem dwa łyki, a resztę wyrzuciłem. Darek już pojechał w dół. Wiedząc że zjazd w takich warunkach był bardzo niebezpieczny, postarałem się maksymalnie wyostrzyć swe zmysły. Wiele razy byłem w podobnych sytuacjach i zawsze mówiłem sobie tylko jedno: z każdym metrem niżej, będzie cieplej. Trzymając się tej myśli, obrałem kierunek powrotny. Już pierwsze metry pokazały, że jazda będzie karkołomna. Po pierwszym naciśnięciu na klamkę tylnego hamulca usłyszałem zgrzyt tarcia metalu o metal. Klocki wytarły się do końca. Coś tam łapało, ale dosłownie czułem jak frezowana była obręcz koła. Postanowiłem go nie używać, a prędkość wytracać używając tylko przodu. Uwierzcie, nie było to łatwe zadanie. Zalane wodą okulary zdjąłem jako zupełnie nieprzydatne, a ciężkie mokre kule waliły prosto do oczu. Przypomniałem sobie zeszłoroczną przygodę w Alpach, kiedy to w podobnych warunkach wysiadły mi oba hamulce. Wtedy cudem uniknąłem wywrotki. Ze wszystkich sił koncentrowałem się na zjeździe, na następnym zakręcie, na najbliższych metrach. Mocniejsze naciśnięcie lewej manetki mogło zakończyć się katastrofą, dlatego starałem się nie nabierać dużej prędkości, tylko stale delikatnie ją redukować. Ręka skostniała mi od zimna i ciągłego napierania na klamkę, nawet w nogi, które przecież nie pracowały, poczynały łapać mnie skurcze. Najgorsze były serpentyny z kostkową nawierzchnią, było na nich ślisko jak na lodowisku. Z ręką na sercu, bardziej namęczyłem się tym zjazdem niż wcześniejszą wspinaczką. W połowie drogi minąłem desperata na rowerze, który uparcie brnął na przełęcz. Z radością powitałem wypłaszczenie przed Kranjską Gorą. Przy miejscu ukrycia naszych sakw, pod drzewkiem, stał Darek. O dziwo, rzeczy pozostały suche. Chronione przez gruby materiał oraz foliowe reklamówki nie dopuściły do siebie deszczu. Szybko założyliśmy je na bagażniki i w strugach wody dotarliśmy do miasta. Schroniliśmy się w jakiejś wiacie. Z ulgą ściągałem ciężkie napęczniałe wodą ubrania. Pod wiatą dołączyła do nas para polskich turystów-piechurów, oni też psioczyli na pogodę („a jeszcze wczoraj świeciło słońce”) i zakładali grubszą odzież.

Niedawno minęło południe. Świat wyglądał źle i ponuro. Deszcz lał tak jakby nigdy nie miał się skończyć i nic nie robił sobie z naszych błagalnych spojrzeń ku niebu. W tej sytuacji decyzja mogła być tylko jedna. Szukamy knajpy, aby w niej przeczekać pluchę. Kranjska Gora wyglądała jak tymczasowe prowizoryczne miasteczko wzniesione na potrzeby kręcenia spaghetti-westernu, z tym że podczas przerwy w tym kręceniu. Ludzie zniknęli, a wszystko wyglądało na wymarłe. W pierwszej napotkanej knajpie zakończyliśmy na razie rowerową karierę. Wehikuły nasze umieściliśmy pod zadaszeniem, a sami zasiedliśmy przy stoliku, oczywiście wewnątrz lokalu. Było tam przyjemnie ciepło, a oprócz nas jego gośćmi byli głównie austriaccy cykliści w liczbie około dziesięciu. Zamówiliśmy makaron i ciepłe napoje. Czekając na posiłek, przeanalizowaliśmy nasze położenie. Było rzeczą absolutnie priorytetową, by przed osiemnastą zjawić się na dworcu w Villach. Mieliśmy stąd wykupione bilety na konkretne pociągi przez Austrię i Czechy. Spóźnienie się na pierwszy, spowodowałoby, że cały misternie ułożony plan powrotu runąłby jak domek z kart. Najkrótsza droga do Villach prowadziła przez przełęcz Korensko i mierzyła raptem około 25 kilometrów. Wariant ten niweczył pierwotny plan naszej jazdy, który zakładał zahaczenie o Italię. Wątpliwa stawała się także kwestia odwiedzenia Planicy, a dla mnie miał to być jeden ze sztandarowych punktów naszego programu. Wszelkie rozstrzygnięcia zależały od pogody. W przypadku braku jej poprawy zdecydowaliśmy, że tak czy owak startujemy o czternastej i walimy na to Korensko. Z nadzieją wyglądaliśmy przez okienko. Deszcz padał nie w formie pojedynczych kropel, lecz ciągłych wodnych linii. Zjedliśmy swój makaron, wypiliśmy po kolejnej porcji ciepłych napojów, w końcu poprosiliśmy o piwo. Stan aury pozostawał na stałym kiepskim poziomie. Przekonywałem Darka, byśmy jednak zawinęli do Planicy, wydłużało to naszą drogę o 6-7 kilometrów. W takim deszczu nie miałoby to już żadnego znaczenia. Darek nie chciał o tym słyszeć i nastawiał się na szybki szpurt do Villach bez kręcenia się po bokach. Parę minut po drugiej opuściliśmy knajpę. W miarę suche ubrania znowu zaczęły łapać zimną wodę. I cóż się stało? Po kilku minutach przestało padać! Stało się to tak niespodziewanie, że z niedowierzaniem patrzyliśmy w górę. Niebo cały czas było spowite szarym całunem, ale już z niego nie ciekło. Gdy mijaliśmy rozjazd na Korensko, Darek nawet się nie zawahał, lecz pociągnął ku Włochom. Za kilka kilometrów dotarliśmy do skrętu ku Planicy, oczywiście grzechem byłoby pominąć takie ciekawe miejsce. Trzy kilometry umiarkowanego podjazdu doprowadziły nas do słynnego kompleksu skoczni narciarskich. Szczerze mówiąc nieco zwiodłem się na Velikance, myślałem, że będzie większa. Zeskoki skoczni pokryte były igelitem, a jego zielony kolor dziwnie kontrastował z moim wyobrażeniem o zimie. Było pusto i głucho, jakoś nie mogłem zobaczyć tutaj tych tysięcy kibiców, którzy cieszyli się z triumfów Małysza i Stocha. Parę chwil wczuwaliśmy się w atmosferę Planicy, z uwagą też patrzyliśmy na nieboskłon. Trwał tam dziwny stan chwiejnej równowagi, ale ciągle nie padało. Ruszyliśmy więc ku Italii!

Włochy to kraj słońca. I ono też przywitało nas na granicy. Już nie było kontroli, kolejek, wymiany walut, było Schengen. Darek jakoś przełknął, że jego paszport nie wzbogacił się o kolejną pieczątkę. Droga prowadziła już w dół. Próbnie nacisnąłem klamkę tylnego hamulca. Rozległ się nieprzyjemny dźwięk rżniętego metalu. Kompanowi powiedziałem, że z uwagi na problemy techniczne nie będę się rozpędzał. On dziarsko wyskoczył do przodu, a ja uważnie podreptałem za nim. Przy górskiej drodze pojawiały się małe domki, a restauracje kusiły turystów do zajrzenia do środka. Czułem jak ubranie na mnie schnie. Uczucie pozbywania się wilgoci i zimna dawało niewysłowioną przyjemność. Ubiór mój pewnie wydawał też niezbyt miły zapach, co mnie nieco deprymowało w obliczu konieczności używania go do dalszej podróży wśród ludzi. Cóż, świeży kostium zamókł mi na Vršiču i nie nadawał się do użytku. Jedyną większą miejscowością w kraju miłośników makaronów (na marginesie, nie piszę tego złośliwie, sam stałem się koneserem tych potraw), do której dotarliśmy, było Tarvisio. My ochrzciliśmy je sympatyczniej, „Tiramisiu”. Zgodnie z naszym zwyczajem, Darek oczekiwał na mnie przy tabliczce z nazwą miejscowości. Włosi mają piękny zwyczaj, że przy tej okazji podają także wysokość. Dzięki temu dowiedziałem się, że pomimo długiego zjazdu, byliśmy na poziomicy 754 mnpm, czyli mniej więcej tyle, ile ma Przełęcz Walimska w Górach Sowich, niezgorszy podjazd w mojej okolicy. W samym Tarvisio pokonaliśmy ostatnie wzniesienie na naszej wyprawie. Liczyło kilkaset metrów i było całkiem krzepkie. Ostatnie 30 kilometrów to już jazda w dół. Przystanęliśmy na granicy włosko-austriackiej, by zrobić fotkę na symbolicznym trójstyku rubieży wskazanych wyżej państw oraz Słowenii. Od tego prawdziwego dzieliło nas z osiem kilometrów. Podczas rozmów planowaliśmy nawet tam dotrzeć, ale niestety teraz nie było na to czasu. Minęła szesnasta, a pociąg pewnie by na nas nie poczekał. Austria to kraj, którego nie lubię. Kilka razy poruszałem się tam na rowerze i zawsze źle się czułem. Złudne wrażenie przyjaznego podejścia do rowerzystów od razu pryska, gdy okaże się, że wcale nie chodzi o ich przyjemność jazdy, tylko o wygodę kierowców. Najlepszym dowodem na to są absurdalnie poprowadzone ścieżki rowerowe, chodnikami, objeżdżające centra miejscowości, z nakazem ustąpienia pierwszeństwa wszystkim wyjeżdżającym bokiem – nawet z prywatnych posesji. Kierowcy tak są wyczuleni na tym punkcie, że nawet na pustej drodze trąbią na biednego cyklistę, który ośmielił się wjechać na ich teren. Poza tym warto zwrócić uwagę, że to państwo policyjne, a każdy kontakt z przedstawicielem „władzy” nie należy do sympatycznych. Mając to na uwadze staraliśmy się przestrzegać przepisów i nie kusić losu. Te paręnaście kilometrów przecież można było jakoś wytrzymać.

Do Villach dotarliśmy około godziny przed czasem. Przy tabliczce z nazwą tego miasta symbolicznie zakończyliśmy wyprawę. Pstryknęliśmy wspólną pamiątkową fotkę, na której oprócz nas ujęliśmy dwóch pozostałych bohaterów wyjazdu: nasze rowery. Pokręciliśmy się po centrum, chwilę poświęciliśmy ostatniej rzece – Drawie, by w końcu wylądować na głównym dworcu kolejowym. W barze kupiliśmy po dwie wielkie bułki z kotletami oraz po flaszce piwa. Na peronie wystawiliśmy twarze ku słońcu. Jedliśmy bułki, a ja dokarmiałem ptaki: starałem się rzucać wróblom, a pomijać w swoim rozdawnictwie gołębie. Obserwowaliśmy jak podstawia się pociąg do słoweńskiego Kranja, a więc w przypadku jakichś perturbacji na trasie była możliwość szybszego jej zakończenia. My oczekiwaliśmy połączenia do Salzburga, pierwszego na naszej długiej trasie powrotnej. Koleje austriackie słyną ze swojej punktualności, zatem dokładnie o czasie wchodziliśmy do wagonu. Mieliśmy wyznaczone miejsca, ale przenieśliśmy się do restauracji. Popijaliśmy piwko i przez okno oglądaliśmy krajobrazy. W przeciwieństwie do austriackiej mentalności, Alpy prezentowały się wspaniale. Szczególnie okolice Bad Gastein mogły budzić zachwyt. Może kiedyś wybrać się tam na rower? W Salzburgu na przesiadkę mieliśmy 20 minut, ale nasz pociąg do Linzu niespodziewanie zaliczał opóźnienie. Gdy wreszcie podstawił się na peronie, okazało się, że będziemy mieć okazję przejażdżki międzypaństwowym połączeniem, bo pociąg przemieszczał się na trasie Zurych-Wiedeń. Zapamiętałem tę możliwość, bo może w przyszłości przyjdzie mi podróżować ze Szwajcarii. W Linzu byliśmy przed północą. W McDonaldzie zjedliśmy spóźnioną kolację, a ja przy stoliku wpisałem dane ostatniego przejazdu do swojego kajecika. Obserwowaliśmy też jak rozwydrzona austriacka młodzież głośno manifestuje swoją obecność, a inni pasażerowie starają się obchodzić jej zgromadzenie wielkim półkolem. Bezstresowe wychowanie, szacunek tylko do siebie i nikogo więcej. Dworzec w Linzu to spory obiekt. W końcu ulokowaliśmy się w cichej poczekalni i na posadzce ułożyli do snu. Wepchnąłem zatyczki do uszu i bez problemu pożegnałem się ze stanem jawy. Spaliśmy do samego rana i dopiero koło piątej obudził nas jakiś pan w mundurze. Należy przyznać, że zrobił to taktownie i nawet się do niczego nie przyczepiał. Dobrze się składało, bo niedługo odchodził nasz pociąg do Czeskich Budziejowic. Po dwugodzinnej podróży byliśmy już w tym mieście. Na razie cały nasz powrót przebiegał planowo i gładko. Podskórnie czułem, że to się może niebawem skończyć. Faktycznie, czeskie koleje przygotowały niespodziankę.

Do Pragi wyruszyliśmy planowo, zdążyliśmy w Czeskich Budziejowicach na szybko zjeść śniadanie i już byliśmy w wagonie. W pewnym momencie przechodzący konduktor coś rzekł w swoim języku, my nie za bardzo to zrozumieliśmy, z pewnym niepokojem zauważyliśmy tylko, że zrobił się jakiś rejwach. Na wyświetlaczu pokazał się napis „autobusova doprava” i już wiedziałem, co się święci. Pociąg stanął na stacji, a wszyscy ludzie wyszli na zewnątrz. My wytarabaniliśmy się również taszcząc nasze wehikuły. Czekała nas jazda zastępczą komunikacją autobusową. U nas w takim przypadku nie ma możliwości wzięcia rowerów, ale Czesi poradzili sobie z tym problemem, bo oprócz autobusów mających przyjąć pasażerów, przy stacji stał też busik, do którego ładowano rowery. Niepokój wkradł się w moje serce, bo w Pradze miałem około pół godziny na przesiadkę. W czeskiej stolicy był kres naszej wspólnej podróży, ja trzema jeszcze pociągami miałem podciągnąć do polskiej granicy, a mój kompan już jednym – bezpośrednio do Warszawy. Darek nie musiał się martwić, bo jego vlak odjeżdżał znacznie później, a więc nie było obaw o to, że mu ucieknie. Patrzyłem jak przesiadka się ślamazarzy, ludzie niespiesznie zajmowali miejsca w autobusach, układali bagaże i wesoło gaworzyli. Ze mnie uciekała nadzieja na planowe dotarcie do Pragi. Cóż, było robić? Wpakowaliśmy rowery na pakę dostawczaka, a sami klapnęliśmy z tyłu autobusu. Nasze stroje poczęły wydawać przykry zapach, a bliskość współpasażerów potęgowała we mnie ostrość zmysłu powonienia. Czesi jednak nie zwracali na nas uwagi. Albo tak nam się wydawało. Autobusem przejechaliśmy ze trzydzieści kilometrów. Ciśnienie powoli zaczynało mi się podnosić, a skrajne wartości przyjęło, gdy tkwiliśmy w korku. Darek mnie pocieszał i mówił, że jeszcze jest szansa. Na stacji kolejowej w miejscowości, której nazwy nie pamiętał, stał drugi skład. Tym razem nawet sprawnie poszło zajmowanie miejsc w pociągu. Do pierwszego peryferyjnego praskiego dworca dotarliśmy, gdy miałem jeszcze pół godziny. A może się uda?! Praga to duże miasto, mijaliśmy kolejne przystanki, czasu ubywało, a jakoś nie było widać „hlavnej stanicy”. Razem z rowerem zająłem miejsce przy drzwiach. Zawczasu pożegnałem się z Darkiem i byłem w pełnej gotowości do błyskawicznej akcji przesiadkowej. Wreszcie! Dworzec główny! Wyskoczyłem na peron, krótki rzut oka na tablicę z odjazdami wystarczył, by dowiedzieć się, skąd startuje mój pociąg do Hradca Kralove. Kątem oka śledziłem też czas, cztery minuty zapasu. Zdążę! Mój skład leniwie stał na swoim peronie. Okazało się, że rower należało umieścić w wagonie bagażowym. Po minucie lekko rozdygotany siedziałem na swoim miejscu. Vlak ruszył co do minuty. Gdy nieco ochłonąłem, wysłałem do Darka sms-a, by pochwalić się, że jednak zdążyłem i jeszcze raz podziękować mu za dziesięć dni jazdy. Po godzinie odpisał mi, że też spokojnie odnalazł swój pociąg i dokupił bilet na przewóz roweru. Biletu tego nie mógł wcześniej nabyć przez internet i ciut się denerwował, czy aby go nie wyproszą z wagonu razem z jego dwukołowcem…

Czeskie koleje potrafią zapewnić niezapomniane chwile! Przekonałem się o tym na kolejnych przesiadkach. Najpierw w Hradec Kralove nie mogłem doprosić się o otwarcie wagonu bagażowego, a miałem 12 minut zapasu. Potem pociąg relacji Hradec Kralove-Starkoč trochę się opóźnił, a w tej ostatniej miejscowości też było tylko kilka chwil do odjazdu ostatniego mojego składu. Wreszcie siedziałem w szynobusie i zastanawiałem się jak to się wszystko udało. Podróż kolejową zakończyłem w Mezimesti, które oddalone jest od polskiej granicy o dwa kilometry, a od domu dzieliło mnie 50 km. Stąd trafiłbym już z zawiązanymi oczami. Na granicy zjadłem jeszcze czeski obiad i niespiesznie pokręciłem do Świdnicy. Na ostatnim zjeździe do domu znowu zgrzytał mój tylny hamulec.

Jako epilog opowiem dalsze losy mojego hamulca. Jest to historia dość ciekawa i pouczająca. Po powrocie z Bałkanów porzuciłem swojego Starego Zdechlaka i przesiadłem się na kolarzówkę. Stał on zapomniany w kącie, aż wreszcie ruszyło mnie sumienie i postanowiłem wymienić w nim klocki hamulcowe. Nie jest to robota zbyt trudna, ale mnie jakoś nie szło. Za Boga nie mogłem ich tak ustawić, by nie obcierały obręczy koła. W końcu postanowiłem się przejechać na rowerze licząc na to, że klocki się same ułożą. Jednak jakiś Dobry Duch mnie ustrzegł od tego. W Wałbrzychu mam kolegę, który zawodowo serwisuje rowery. Pomyślałem, że oprócz hamulca sprawdzi mi resztę. Pracuję w Wałbrzychu, a więc nie było problemu, by któregoś dnia zawieźć mu Zdechlaka do przeglądu. I co się stało? Gdy prowadziłem go chodnikiem do samochodu, nagle rozległ się straszny huk. Wszyscy ludzie przechodzący obok aż podskoczyli ze strachu. Na początku nie wiedziałem, o co chodzi, ale po spojrzeniu na tylne koło, zamarłem. Obręcz dosłownie eksplodowała, metal rozerwał się na kilka równoległych szczap. Co ciekawe, opona pozostała nienaruszona. Wyobraźnię mam nienajgorszą i w jednej sekundzie uświadomiłem sobie, co by się mogło stać, gdyby ta detonacja nastąpiła podczas mojej jazdy na Zdechlaku. Klocki hamulcowe tak zryły obrzeże koła, że wisiało ono dosłownie na ostatniej milimetrowej może warstwie. Ustawiając klocki nawet tego nie dostrzegłem, bo obręcz była bardzo równo sfrezowana na całej szerokości. Jak to mawiali w średniowieczu? Memento mori…

Styczniowy wieczór jest w sam raz na kończenie relacji z letniego rowerowego wyjazdu. Pisząc ten raport, jeszcze raz przejechałem się po północnych Bałkanach. Teraz już wszystko ułożone i skatalogowane. Pewnie czasem będę wracał do tych wydarzeń, ale myślami już jestem przy nowym sezonie. Cóż on przyniesie? Może znowu wyjazd na te dzikie nieucywilizowane obszary, za którymi tęsknię najwięcej. Darek chyba też podziela tę moją nostalgię. A więc jest nas już dwóch. Dziękuję za uwagę.
« Ostatnia zmiana: 14 Sty 2020, 20:50 RODDOS »



 









Organizujemy










Partnerzy





Patronat




Objęliśmy patronat medialny nad wyprawami:











CDN ....
Mobilna wersja forum