Nagle bohaterski zespół kawalerzystów w sile około paruset koni wyłonił się w galopie z zarośli. Nacierali oni, mając w środku rozwinięty sztandar... Wszystkie niemieckie karabiny maszynowe umilkły, a tylko działa strzelały. Ich ogień stworzył zaporę ogniową na przestrzeni 300 metrów przed liniami niemieckimi. Polscy kawalerzyści nacierali całym pędem, jak na średniowiecznych obrazach! Na czele wszystkich galopował dowódca z podniesioną szablą. Widać było, jak malała odległość pomiędzy grupą polskich kawalerzystów a ścianą niemieckiego ognia. Szaleństwem było kontynuować tę szarżę na spotkanie śmierci. A jednak Polacy przeszli.
Ciesz się ciesz tym brakiem wąsa
Tarska nad Wisła jest fajna ale w czasie wegetacji roślin czasem trzeba niezłe się przebijać.Wrzuć jakąś mapkę twojej trasy.
Słynna szarża. Pod Wólką Weglową. Przebił się do oblężonej Warszawy nie tylko Pułk Ułanów Jazłowieckich, ale w jego śladzie inne pododdziały Armii Poznań. Ciekawe, że ten pułk miał szczęście do chwały bojowej. Za kampanię 1939 r i powyższą szarżę, właściwie nie było wiadomo jakie odznaczenie dać Pułkowi, bo sztandar pułkowy miał już wstęgę Virtuti Militari z wojny polsko - bolszewickiej. Dostali prawo do noszenia osobnej, biało czerwonej wstęgi przy sztandarze za męstwo w 1939 r.
„Z trupów ludzi i koni tworzą się wysokie wały, przez które skaczą następni jeźdźcy..."To fragment opisu nieznanej z nazwy bitwy kampanii wrześniowej, gdzie podobno polscy ułani dzielnie szarżowali na niemieckie czołgi. W ten sposób komunistyczna propaganda tępiła „kozietulszczyznę”. Wystarczy jednak wspomnieć, że nigdy w czasie całej kampanii wrześniowej kawaleria nie szarżowała na czołgi. Bohdan Królikowski w swojej książce pt. „Ułańska jesień”, najpełniej prezentującej historię kawalerii polskiej w II Rzeczpospolitej pisze: „Slogan podchwycono po wojnie, rozdmuchano, by sanacyjne wojsko wykpić, zohydzić w oczach społeczeństwa. I choć nie było ni jednej takiej szarży (nawet kapral nie dałby do niej rozkazu), slogan wżarł się w społeczną świadomość”. Pewnym symbolem stała się bitwa pod Krojantami, której fałszywy obraz utrwalił Andrzej Wajda w „Lotnej”. W filmie mamy scenę, w której polska kawaleria próbuje mierzyć się z dywizją pancerną. Szczególnie żałosny jest obraz, przedstawiający bezradnego ułana plasującego szablą lufę niemieckiego czołgu. Niestety w świadomości polskiego społeczeństwa utrwalił się taki obraz kampanii wrześniowej. A co tak naprawdę zdarzyło się w okolicy Chojnic 1 września 1939 roku?O świcie na polskie linie obrony uderzyła niemiecka 20. Dywizja Pancerna. Natarcie było skierowane na Chojnice. Na południe od miasta znajdowały się stanowiska 18. Pułku Ułanów Pomorskich. Kawaleria, posiadająca niewielki potencjał bojowy w walce „okopowej” i szyku pieszym, do popołudnia wykonała trzy odskoki. Nie tylko ona zresztą. Po południu do pułkownika Kazimierza Mastalerza, dowódcy pułku, dotarł rozkaz od dowódcy Grupy Operacyjnej „Czersk”, generała Stanisława Grzmota-Skotnickiego. Nakazywał on, by pułk „za wszelką cenę powstrzymał ruch Niemców, czym prędzej przechodząc do akcji zaczepnej”. Pułkownik Mastalerz - uznając za niemożliwe czołowe kontruderzenie - rozkazał, by dwa szwadrony, wzmocnione dwoma plutonami, obeszły skrzydło nieprzyjaciela. Plan ten wydał się na tyle nieprawdopodobny, że młody oficer, który przywiózł rozkaz, zaprotestował. Pułkownik Mastalerz miał mu ponoć odpowiedzieć: „Za młody pan, młodzieńcze, żeby mnie uczyć, jak się wykonuje niewykonalne rozkazy”. Na czele wspomnianych dwóch szwadronów wyruszył mjrStanisław Malecki. O tym, co działo się później, pisali już uczestnicy tych wydarzeń:„Z lizjery lasu w odległości około 300 - 400 metrów ukazał się oczom oddział piechoty nieprzyjaciela w sile około baonu w luźnym ugrupowaniu. Wydaje się, że oddział ten nie miał żadnego ubezpieczenia ani też obserwacji skrzydeł i tyłów”.Dano rozkaz do szarży na odpoczywającą piechotę niemiecką. Dalej:„Niemcy prawie oporu nie stawiali. Cięliśmy ich szablami. Usłaliśmy polanę ciałami Niemców. Wszystko to działo się w ciągu kilkunastu minut. [...] Wtedy właśnie, na lewo od szwadronu Świeściaka, zobaczyliśmy pędzący poczet dowódcy pułku. [...] Nagle z pokładu transporterów stojących z boku, między drzewami, rozległ się terkot cekaemu i seria pocisków skosiła poczet dowódcy pułku”.Wycofano się. Pułk poniósł niewielkie straty – 25 osób, czyli około 10 procent biorących udział w szarży. Czołgów tam nie było, 20. Dywizja Pancerna nawet nimi nie dysponowała. Niestety wśród zabitych byli wszyscy dowódcy atakującego oddziału, co wśród podkomendnych wywołało poczucie olbrzymiej klęski. Jeden z nich, który zaginął w trakcie potyczki, odnalazł się dopiero w Rumunii. Opowiadał potem o szalonej szarży na czołgi, z której tylko on jeden ocalał. Ta wstrząsająca wersja nie mogła być w żaden sposób sprawdzona, ale utkwiła w świadomości internowanych żołnierzy.Sama szarża udała się. Odniosła, poza rozbiciem niemieckiego baonu, także pewien efekt psychologiczny, o którym wspomina w swoich pamiętnikach niemiecki generał Hans Guderian: „Zastałem ludzi z mego sztabu w hełmach bojowych, w trakcie ustawiania działka przeciwpancernego na stanowisku bojowym. Na moje pytanie, co ich do tego skłoniło, otrzymałem odpowiedź, że każdej chwili pojawić się może polska kawaleria, która rozpoczęła natarcie”.Potem krwawych bitew i ułańskich szarż tylko przybywało. Dbała o to komunistyczna propaganda, wspierana przez oświecone kręgi inteligencji. Wśród nich mamy Andrzeja Wajdę, który nie licząc się z historyczna prawdą, dołożył do filmu „Lotna” groteskową scenę, bo akurat pasowała mu do wizji scenariusza. Podobnie w mit września brnął Jerzy Waldorf z upodobaniem opisujący ostatnią szarżę 11. Pułku Ułanów, który rzekomo zaatakował jednostki pancerne Wehrmahtu. (Zob. Stolica, „Malowane dzieci na Krakowskim Przedmieściu”, 1960 nr 37). Waldorf nie służył w tymże pułku i tylko powielał niesprawdzoną plotkę, bowiem 11. Pułk już w pierwszych dniach września został rozproszony i nie mógł szarżować na niemieckie czołgi. Zresztą jak wiele innych polskich jednostek kawaleryjskich zaskoczonych tempem ofensywy niemieckiej we wrześniu 1939 roku.
Szczególnie dobrze sprawowały się nasze 35mm Boforsa
Na skalę i jakość porażki wrześniowej złożyły się trzy czynniki 1) taktyka 2) jakość dowodzenia 3) przewaga technologiczna. Z czego dwa pierwsze miały większy wpływ na końcowy efekt niż ten trzeci.
Bardzo ciężko to oceniać, z militarnego punktu widzenia należało się bronić na linii Wisły i Narwi, wtedy polskie wojska były dużo bardziej skoncentrowane, a przeprawa przez wielkie rzeki pod polskim ogniem kosztowałaby Niemców dużo większe straty i mogłoby to zmienić oblicze wojny. Ale było tez ogromne ryzyko, że Niemcy wejdą do Wielkopolski, na Pomorze, na Śląsk - i skończą ofensywę, a my stracimy mnóstwo kluczowych terenów. Tego się bardzo bano, bo to był bardzo prawdopodobny scenariusz, dlatego podjęto strategiczną decyzję o obronie na granicach.
Skuteczne powstrzymanie Niemców na założonej linii obronnej przy dostępnych środkach i całkowitym chaosie w dowodzeniu Wielkimi Jednostkami, a właściwie koordynacji ich działań i braku komunikacji ze Sztabem NW było zdaje się niemożliwe. Do tego co często podkreślane - nasi wyżsi dowódcy bardzo często mieli braki w wykształceniu i rozumieniu współczesnego pola walki, a wynikało to w sporej części z polityki personalnej naszych marszałków, ot choćby stawianiu "linii" ponad innych i kurczowe, chorobliwe wręcz, skupianie wszystkiego w swoich rękach.
A z alternatywnej historii, to może trzeba było jak później Węgrzy, Rumuni, Słowacy uderzyć na Sowietów wspólnie z Niemcami? W '39 lub 40' siły Niemieckie + życzliwa bierność tzw. zachodu + nasze 40 dywizji, których do walki z Sowietami nie trzeba specjalnie motywować, pewnie załatwiłoby temat.