Ponieważ Piękny Wschód, na który obaj z bratem się zapisaliśmy, został przełożony na lipiec, postanowiliśmy jednak uskutecznić coś w rodzaju prywatnego ultra. A jako, że obaj jesteśmy niepoprawnymi katolami, ustaliliśmy, że połączymy sport z pielgrzymowaniem - w zeszłym roku udało się tak zrobić ponad 300km jednego dnia (do Częstochowy), w tym roku pora na 500km, tak, jak było w planach. Żeby wciąż był wschód (i to piękny), wybraliśmy sanktuarium na wschodzie Polski - padło na Świętą Wodę na obrzeżach Białegostoku - z tym, że jedziemy w obie strony.
Traska opracowana, przejrzana na google street view, wrzucona jeszcze na komoota, żeby sprawdzić nawierzchnie - w okolicach Białegostoku mamy jakieś 2km szutru, ale chyba da radę. Pierwotnie trasę ustalaliśmy w momencie, gdy jazda na rowerze była nieco niedookreślona prawnie (czy przejażdżka 500km mogłaby zostać uznana za realizację niezbędnych potrzeb życiowych?
), więc zależało nam na tym, by nie wjeżdżać do miast raczej. Potem te obostrzenia zostały zluzowane w tym zakresie, ale stwierdziliśmy, że nie będziemy już tego zmieniać - ten odcinek na GSV nie wygląda źle, damy radę. Trasa ogólnie nie powinna być ciężka, nie ma dużo przewyższeń (koło 2000m), w sam raz dla początkujących ultrasów. Brat (wiadomo, młodszy
) jest mocniejszy to jemu może pozostawi niedosyt, ale ja jakoś, jak to się eufemistycznie określa, "nie mogę znaleźć formy"
No, ale Piękny Wschód raczej też wśród ultramaratonów uchodzi za taki raczej dla mniej zaawansowanych, więc wszystko gra.
Pierwotnie zamierzaliśmy wyjechać rano w sobotę 25 kwietnia, ale przesunęliśmy dzień wcześniej. W czwartek wieczorem melduję się zatem ze sprzętem u brata w Łomiankach, w piątek wstajemy o 1:15, coś na ząb, picie, ostatnie przygotowanie, o 2:10 ruszamy. No, prawie, okazuje się, że bratu mocowanie lemondki zablokowało zmianę przerzutek
Mamy zatem trochę obsuwu, ale gdzieś tam o 2:30 faktycznie jesteśmy już w trasie.
Pogoda niezła, nie wieje, chociaż jest rześko, koło 5 stopni. Jedziemy do Warszawy, do Mostu Północnego, na drugą stronę Wisły, potem przez Białołękę, "chyłkiem, jak złodzieje o zmroku wymykamy się z miasta". Nieporęt (omijając tłuściutkiego szczura żerującego na jezdni), Białobrzegi, Załubice - po drodze mija nas jakiś patrol policji, ale nie interesuje się nami zupełnie. Jedziemy nieco poniżej 30km/h, trzeba wszak szanować siły. Po jakichś dwóch godzinach robimy krótką przerwę na siku - adrenalina działa
Powoli robi się szaro, znad Bugu dobiega żurawi klangor.
Ruszamy. Jedzie się dobrze, chociaż marzną mi palce lewej dłoni (za słabe rękawiczki jednak wziąłem). Ochraniacze przeciwwiatrowe na buty robią robotę, w nogi nie marznę (a często mam problem z marznącymi dłońmi i stopami właśnie). Chyba dobrze, że pożyczyłem te ochraniacze od brata, zamiast swoich zimowych, neoprenowych - w tych byłoby jednak zbyt ciepło. Robi się jasno, chwilę jedziemy drogą techniczną wzdłuż S8, a potem odbijamy nieco bardziej na północ.
Po piątej przejeżdżamy Bug w Wyszkowie - teraz jedziemy "pomiędzy dobrem a Narwią, pomiędzy Bugiem a złem", jak śpiewał inny klasyk. Cały czas płasko, jak stół - ach, to Mazowsze
Teraz jedziemy po prawej (orograficznie) stronie Bugu, drogi zupełnie lokalne, praktycznie zero ruchu samochodowego - super. Przed Brokiem nieco dłuższy postój, małe conieco na ząb. Kurczę, zimno trochę na tych postojach - nie zatrzymujemy się na żadnych stacjach (bo i tak ich tu nie ma po drodze, zresztą, w środku siedzieć nie wolno), więc ciepełko uchodzi z nas szybko. Ale słońce coraz wyżej, za chwilę to zimno przestanie to być problemem.
Mijamy zaraz samo prześliczne miasteczko Brok i teraz jedziemy wzdłuż rzeczki o tej samej nazwie. Jest cały czas płasko. Czyżew - to już woj. podlaskie - odbijamy nieco bardziej na północ (dotychczas jechaliśmy na północny wschód raczej). Gdzieś tam dalej znów postój na siku i krótki odpoczynek. Ruszamy dalej - następny postój chcielibyśmy mieć na jakiejś stacji benzynowej albo przy sklepie typu Żabka, żeby coś ciepłego można było zakupić. W okolicach Tykocina niby coś tam jest. Na razie jedziemy. Robi się nieco bardziej pagórkowato, ale bez przesady. Słońce coraz przyjemniej przygrzewa, wiatrówki i ochraniacze już wcześniej zrzuciliśmy, ale jedziemy "na długo" jednak. W Jeżewie przekraczamy S8 - no, faktycznie jest Orlen, ale dostępny zasadniczo z ekspresówki, jedziemy zatem do Tykocina.
Po drodze tylko siku, bo w mieście to niewiadomo, czy będzie gdzie spokojnie oddać, co trzeba. Teraz wiatr trochę przeszkadza, do Tykocina jest ładny zjazd, ale ten wiatr jednak hamuje. Zatrzymujemy się w biedrze, jest 11:45, a my mamy ponad 215km za sobą. Uzupełniamy zapasy wody, kupujemy też coś podobnego do hot-dogów - w każdym razie jakieś (niegdyś ciepłe) pieczywo z parówką i bliżej nieokreślonym sosem w środku - może być. Siedzimy nieco dłużej. W samym Tykocinie planowany przeeejajazddd popopo bbbrrrukuku
Bruk jest także za mostem na Narwi, ciągnie się nieco dłużej, niż sądziliśmy. Ale zaraz potem ładna szoska, pięknie się płynie, choć słonko przygrzewa i rozleniwia nieco. Teraz jedziemy miejscami nawet na południe.
Dobrzyniewo (a w zasadzie kilka Dobrzyniew - Duże, Kościelne, Fabryczne) - to już w zasadzie aglomeracja białostocka. Za chwilę Leńce, a za nimi planowany szuterek. Niestety, różowo nie jest - żwir jest dość luźny, a na dodatek dość konkretna tareczka. Jedziemy chyba z 10km/h, a jeszcze
zaliczamy ze dwa konkretniejsze podjazdy, choć krótkie. No, ale o ile wcześniej ogarniało nas lekkie znużenie, teraz adrenalinka znów skoczyła. Za chwilę wyjazd na szosę, uff: Jurowce, Wasilków i odbijamy na północ - jesteśmy już prawie na miejscu - ale trzeba trochę podjechać.
O 14:20 jesteśmy w Świętej Wodzie - a więc praktycznie 12h - a to nieco ponad połowa trasy, nieco ponad 260km. No cóż, raczej w 24h tego nie zrobimy. Trudno.
Krótka wizyta w kościele, ale za długo nie siedzimy. I tak musimy zrobić dłuższy postój na obiad - zamiawamy pizzę na dowóz, zjemy koło parku Lubomirskich już w samym Białymstoku (w zasadzie na jego obrzeżach), niedaleko Stawów Dojlidzkich. Z dowozem zgraliśmy się bardzo dobrze, czekamy nie więcej niż 10 minut. Duża 50cm pizza na dwóch - ale dwa kawałki zostają "na później". Jeszcze trochę odpoczynku
16:30 ruszamy. Trochę mieszania po opłotkach, a potem już równo na południe - przez Stanisławowo, ale za jakiś czas, niestety - remont drogi, zerwany asfalt, dość chamski szuter (choć twardy). No nic, kilka kilometrów małego nieplanowanego hardcore'u - trudno. Łapy dostają w kość, tyłek też. Wreszcie koniec - choć droga dalej licha, ale jednak asfaltowa. Chwilę odsapujemy, sprawdzamy opony - na mojej przedniej jakieś podejrzane nacięcie z boku. Trzeba to będzie w domu obadać od wewnątrz.
Tempo już nieco słabsze, pagórki, chociaż przecież zupełnie niewielkie, jakieś takie trudne się robią. Przekraczamy Narew - jest koło 18:10. Za godzinę robimy kolejny odpoczynek, mamy już koło 300km. "Odciski robią się na dłoniach, a w sercu wiary jakoś nie ma" - jak śpiewał cytowany już wcześniej klasyk. W serce wkrada się zwątpienie, czy aby te ponad 200km, które jeszcze zostały, są do zrobienia. Ale nic, kryzys na ultra, to zwykła rzecz, jakby zapewne powiedział Karlsson z dachu. Jedziemy
A tu za miejscowością Malesze znowu tzw. fubar - najpierw chamski bruk (z otoczaków), a potem równie chamski szuter. Jakoś nam umknął przy sprawdzaniu trasy w GSV. Szlag! Bieda, ale jechać trzeba. Samochodów, na szczęście, prawie nie ma, choć trafił się jeden pajac, który minął nas z dużą prędkością i okrył chmurą pyłu. No, ale wszystko, co złe ma swój koniec. Do Brańska dojeżdżamy o 19:45, przekraczamy Nurzec i zmierzamy nieco bardziej na zachód, w kierunku Ciechanowca. Robi się już ciemno, już wcześniej załączyliśmy lampki. Ochładza się też, jest pewnie około 10 stopni (wcześniej było pewnie nawet 20). Brat coraz więcej na prowadzeniu, jest mocny, się wie. No, i ma korzystniejszy pesel. Jakoś muszę sobie tę swoją słabiznę zracjonalizować.
Myślimy, gdzie by tu jakiś odpoczynek w ciepłym zrobić - wydaje się, że koło Nuru (Nura?) jest jakaś stacja. Takowa jednakowoż trafia się nieco wcześniej, przed Ciechanowcem - Lotos. Można kupić herbatkę, ale nie można jej wypić w środku. No, trudno. Długo zatem i dokładnie przygotowujemy sobie tę herbatkę, mieszamy precyzyjnie cukier.
Korzystamy też z toalety. Ale herbatkę wypijamy na zewnątrz - nie jest tak chłodno, jak na łąkach, czy w lesie.
Uff... trzeba ruszać. Jak mówi stare ułańskie powiedzenie - "sraki na kulbaki". Trzeba rozruszać zastałe mięśnie, które jakoś dziwnie wolno wchodzą na obroty. 22:30 - przejeżdżamy przez most w Nurze na Bugu. Dobrze, że zatrzymaliśmy się wcześniej, ta stacja tutaj to jakaś ściema. Chwilę przed 23:00 niespodziewany postój - przed Kosowem Lackim zatrzymuje mnie policja (którą wcześniej mijałem - dogonili mnie i zatrzymali). Brat akurat został w tyle (wyjątkowo!), bo coś tam poprawiał przy ładowarce GPSa. Czyżby chodziło o brak maseczki?
Nic z tych rzeczy - wysiadła mi tylna lampka. Tzn. bateria w niej. O zasłanianiu twarzy w ogóle nie ma mowy - panowie policjanci niby mają, ale tylko na usta
Spisują mnie (mandatem nie karają) - łącznie z marką roweru, hoho. Ja wymieniam lampkę. W międzyczasie dojeżdża brat. Pytają - dokąd jedziemy? Do Łomianek koło Warszawy, aha. A skąd? No też z Łomianek, tyle, że przez Białystok. Panowie wyrażają uznanie (trochę na wyrost, wszak jeszcze nie dojechaliśmy) i życzą bezpiecznej drogi. Za chwilę ruszają w drugą stronę za rowerzystą, który też nie ma tylnej lapmki
Ja już przezornie co jakiś czas patrzę za siebie, czy aby świeci. Wszak większość czasu jadę już z tyłu, niestety.
W samym Kosowie trochę źle pojechaliśmy, przez to ze 2km nadrabiamy (musimy się cofnąć znów do rondka). Potem dość nużąca trasa - jesteśmy już prawie dobę na siodełkach i trochę mnie morzy. Północ zastaje nas gdzieś za wsią Wrotnów. Gdzieś tam chwilę odpoczywamy i jemy pozostałe kawałki białostockiej pizzy. Jedziemy coraz wolniej, chociaż wiatr nie przeszkadza (ustał prawie zupełnie), utrzymujemy niewiele ponad 20km/h. A tu jeszcze 100km zostało do celu.
Znów brakuje stacji, a chciałoby się wypić jakiejś herbatki.
Za Jadowem kolejna chwila odpoczynku, głównie na siku, bo chcielibyśmy się zatrzymać gdzieś w porządniejszym miejscu, a nie w krzakach na poboczu. W miejscowości Miąse jest stacja - niestety, bez herbatki. Ale i tak musimy coś przekąsić, a pić już tylko na zimno. Zostało jeszcze nieco ponad 50km do celu, powinniśmy to zrobić na jeden raz. Jest już po 3:00, a więc jedziemy ponad dobę. Ostatni odcinek to już aglomeracja warszawska. Najpierw Wołomin - tu łapie nas mały deszcz - ale dosłownie na moment. Zaczyna się robić szaro. Coraz bardziej doskwiera mi tyłek, chyba sobie obtarłem conieco - siodełko może jest i lekkie, ale na dłuższe dystanse niezbyt wygodne. Wiercę się niemiłosiernie, staję w pedałach często. Dodatkowo, męczy mnie obręcz barkowa, coraz chętniej jadę w górnym chwycie, a nawet łapię za podkładki lemondki. A wtedy mocniej siadam na tyłku - kwadratura koła.
Brat narzeka, że coraz bardziej chce mu się spać
Ale nie jest źle, bliskość celu daje trochę kopa.
A tu, masz ci los - gdzieś tam znów droga w remoncie i odcinek bez asfaltu. Nie ma dla nas litości
Ale przynajmniej jest dość twardo i uprzedni deszczyk zwilżył nieco ten szuterek, więc nie kurzy. Znów nieplanowane opóźnienie.
Zielonka, Ząbki - to już praktycznie Warszawa. Robi się jasno, coraz większy ruch. W jednym miejscu jakiś idiota nas obtrąbia, nie wiadomo, za co (jedziemy poprawnie, legalnie). Przez Kondratowicza docieramy na Bródno - tam za Głębocką musimy kluczyć po parkigach, jakiś chodnikach, nawet odcinek po trylince się trafił - creme de la creme naszej trasy
Potem wzdłuż toruńskiej - to wjeżdżając na górę, to w dół - w końcu te podjazdy gdzieś musimy zrobić.
Most Grota, a potem już DDR wzdłuż Wisły - Buraków, przejazd na drugą stronę siódemki - i już przedostatnia prosta Zachodnią, a za chwilę jesteśmy. Jest dobrze po szóstej, ten ostatni odcinek poszedł zadziwiająco wolno
522km za nami. Teraz szybko spać, bo po południu ja muszę wrócić jeszcze do domu (samochodem).
U brata jeszcze jedno - pamiątkowe medale przygotowane przez rodzinę.
No, to dopiero klawa niespodzianka, warto było się namęczyć!
Wnioski:
- znużenie - nie było tak źle, był jakieś dwa kryzysy, ale niezbyt poważne, choć noc przed wyjazdem była krótka (poszliśmy spać przed 22, wstaliśmy chwilę po pierwszej
- czas - no mógłby być lepszy, miałem o sobie lepsze mniemanie Trzeba więcej ćwieczyć
- ogólne zmęczenie - po odespaniu kilku godzin żyję, trochę mnie bolą mięśnie gdzieniegdzie - znaczy, że mogłem dać więcej. No i wciąż chcę jeździć na rowerze, podejrzane
- Ruch samochodowy był bardzo mały, zwłaszcza w nocy. Ale jechaliśmy głównie lokalnymi drogami
A trasa, którą przejchaliśmy, jest tu:
https://ridewithgps.com/trips/47871444