Znane wszystkim tegoroczne perturbacje dotknęły i mnie. Zamiast kręcić po stepach Ukrainy, wzgórkach Mołdawii i zawitać do egzotycznego Naddniestrza, pozostało wodzenie palcem po mapach tych obszarów. Zakupionym w lutym za niewygórowaną cenę biletem na przelot do Odessy cieszyłem się niezbyt długo. Z każdym dniem wizja zdobycia Kamieńca Podolskiego stawała się coraz mniej realna. Turkom się kiedyś udało, mnie nie będzie to dane. Wirus atakował zaciekle. Albo przynajmniej tak się wydawało. Gdy w marcu zamknięto granice, nadzieja na wyjazd upadła ostatecznie. Jestem człowiekiem zapobiegliwym, zatem jeszcze zimową porą zaopatrzyłem się w karton na rower. Teraz patrzę na niego z pewnym smutkiem. Symbolizuje niezrealizowane marzenie. Karton ten do dziś zaśmieca mi pokój. Czeka na lepsze czasy. Taki sam los spotkał wyrobiony niedawno nowy paszport. Leży w ciemnej szufladzie nieskalany żadną graniczną pieczęcią.
Do ukraińskiego wyjazdu szykowaliśmy się w trójkę. Towarzyszyć miał mi mój kolega Darek, z którym od dekady wspólnie włóczymy się po Polsce i Europie oraz Łukasz, który postanowił wreszcie przyłączyć się do ekspedycji poza granicami kraju. Szczególnie ten ostatni był niepocieszony, gdy uświadomił sobie, że na swój debiut musi poczekać.
W kwietniu i maju wśród naszej trójki zapanował marazm i zniechęcenie. Nawet jazda po kraju wydawała się sprawą problematyczną. Zawieszone połączenia kolejowe, zamknięte hotele, atmosfera paraliżującego zagrożenia, wszystko to nie dawało wielkiej szansy na wyrwanie się poza obręb swojego miejsca zamieszkania. W drugiej połowie maja wirus zaczął odpuszczać. Jak tam dokładnie z nim było, tego nikt nie wie, no ale przynajmniej nasza władza zaczęła luzować obostrzenia. Dało to szansę na zorganizowanie czegoś zastępczego. Kolegom trasa była w zasadzie obojętna, mnie przyświecała słuszna idea dotarcia do nowych gmin. W międzyczasie dokooptowaliśmy czwartego do brydża, Pawła. Zapowiadała się jazda w małym peletoniku. Zaplanowanie trasy należało do mnie, po jej wytyczeniu oczywiście została poddana ogólnym konsultacjom. W tej pracy najistotniejszym elementem było uzgodnienie, ile będziemy mieć czasu do dyspozycji. Z tym zawsze jest pewien problem. Z reguły ja naciskam na jak największą liczbę dni do jazdy, koledzy ze względu na kwestie rodzinne (małe dzieci), są nieco ograniczeni. Poza tym ja mam sporo urlopu, bo aż 36 dni, zatem mogę nimi dość swobodnie szastać. W końcu uzgodniliśmy, że damy sobie pięć dni, od środy do niedzieli. Wymyśliłem przelot z gór do stolicy, ze startem w Krynicy. Koledzy przystali na to ochoczo. Teraz należało tylko wyznaczyć konkretny termin i zorientować się o możliwości dotarcia do miasta Nikifora. Darek i Łukasz mieszkają w Warszawie, Paweł w Olsztynie, ja na Dolnym Śląsku. Po sprawdzeniu połączeń kolejowych okazało się, że z Warszawy był całkiem znośny nocny pociąg z przesiadką w Krakowie, niestety mój dojazd był bardziej męczący, bo musiałbym całą noc spędzić na dworcu tymże Krakowie. Specjalnie mi się to nie uśmiechało i wykoncypowałem sobie prolog, który chciałem zaliczyć samotnie dzień wcześniej na trasie Tarnów-Krynica.
W ostatni dzień czerwca wstałem wczesnym rankiem i po leniwym przekręceniu kilometra dotarłem na dworzec w Świdnicy. Do boju przygotowałem rower szosowy, a cały swój bagaż umieściłem w plecaku. Od wielu lat stosuję ten wariant przewożenia klamotów i doszedłem do pewnej wprawy w takim ich doborze, by mieć wszystkie potrzebne rzeczy i jednocześnie nie dźwigać tych, które są zbędne. Bagaż waży z reguły 4-5 kilogramów i po początkowym okresie buntu pleców obciążonych dodatkowym brzemieniem, akceptują one w końcu te nadmiarowe kilogramy, aż wreszcie przestaje się je odczuwać i mknie się lekko jak skowronek. Lokalnymi pociągami dotarłem do Wrocławia, by po niedługim oczekiwaniu zająć miejsce w wagonie, który miał mnie zawieźć do Tarnowa. Podróżnych było niewielu, mój rower też samotnie dyndał na haku, innych miłośników dwóch kółek chcących przemieścić się na wschód Polski nie było. W czasie podróży dumałem sobie o możliwościach dzisiejszych czasów. Oto rano wsiadam sobie do komfortowego pociągu i już po południu ląduję kilkaset kilometrów dalej. Pamiętam dawne podróżowanie, kiedy samo wejście do wagonu nieraz było okupione dziką walką na łokcie i brzydkie słowa. W tych rozważaniach o „nowym wspaniałym świecie” rzecz jasna nie uwzględniłem takich atrakcji współczesności jak koronawirus. Mój pociąg jechał nieprzyzwoicie planowo, a ja zamiast wpatrywać się w ekran telefonu, jak robili to inni pasażerowie, z dziecinną ciekawością obserwowałem krajobraz za oknem.
Tarnów przywitał mnie słoneczną aurą i wrażeniem deja vu. Kiedyś tu już byłem, ale wtedy zamiast ciepłych promieni otaczał mnie półmrok wczesnego poranka.
Mój prolog liczyć miał sto kilometrów z małym okładem. Przejazd przez miasto poszedł mi sprawnie. Parę świateł i skrzyżowań i oto stanąłem na rogatkach Tarnowa. Tuż za nimi wdarłem się na teren nowej gminy, Skrzyszowa. Czułem pewne wyrzuty sumienia, że stało się to tak bezwysiłkowo. Nie trwały one długo, bo opanował mnie żywioł jazdy. Z przyjemnością odnotowałem zmianę miejskiego krajobrazu na wdzięczne obrazki spokojnych wiosek. Błogi nastrój nieco podupadł w kolejnej miejscowości. Trwały tam jakieś prace remontowe na drodze. Wylewano nowy asfalt, a ja kątem oka zauważyłem znak zakazu wjazdu. Widok spadł ten na mnie dość zaskakująco, bowiem wyłonił się tuż za zakrętem. Przez chwilę zastanawiałem się, czy zatrzymać się i zorientować lepiej w sytuacji, czy przeskoczyć na chodnik i nim podążyć dalej. To zawahanie się kosztowało mnie utratą równowagi i grzmotnięciem kolanem o szosę. Po prostu jak to czasem bywa, kiedy stopy są wpięte w pedały, ja uwolniłem lewą nogę, a rower przeważył mnie na prawo. Zakląłem nieco pod nosem nad własną nieudolnością, bo takie upadki dawno mi się nie przytrafiały. Są one właściwe raczej dla okresu początkowej nauki jazdy w pedałach spd niż dla takiego starego wyjadacza jak ja, który używa tego wynalazku od wielu lat. Obejrzałem nogę, skóra była rozdarta i leciała krew. Kolano jeszcze nie bolało, ale wiedziałem, że pojawienie się obrzęku i bolesności to tylko kwestia czasu. W moim zredukowanym bagażu nie było bandaży czy plastrów, zatem ranę obtarłem liśćmi. Pomyślałem, że głupio byłoby zakończyć jazdę już na samym jej początku, ale tak naprawdę takiej możliwości nie brałem pod uwagę. Korzystając z wymuszonego postoju zagadnąłem panów remontujących szosę o kierunek na Tuchów. Wiedziałem, że są dwie możliwości dotarcia do tego miasteczka, a mnie interesował szczególnie stan nawierzchni. Taką wiedzę najlepiej pozyskać od miejscowych. Gorąco radzili mi jechać prosto (czyli ku Łękawce), bowiem skręt w lewo (na Trzemesną) wiązał się z koniecznością pokonania „strasznych gór”, jak to określili. Po krótkim namyśle wybrałem trudniejsze wyzwanie. Poza tym droga ta wydawała się bardziej przyjazna ze względu spodziewany mniejszy ruch samochodowy. Panowie zapewnili mnie, że był na niej przyzwoity asfalt, a dla mnie i mojej kolarzówki taka informacja była najistotniejsza.
Faktycznie za paręset metrów rozpoczął się podjazd. Był całkiem solidny, a ja szybko luzowałem przełożenia. Droga wiodła przez las, a auta rzeczywiście były na niej rzadkimi gośćmi. Wspinaczka nie była długa, ale po zjechaniu w dół, okazało się, że czekają mnie kolejne hopki. Krótkie interwały są chyba najgorszym terenem dla rowerzysty. Po zakończeniu mozolnej wspinaczki nadchodzi błyskawiczny zjazd, na którym nawet nie można złapać oddechu, a potem znowu człowiek staje przed ścianą windującą w górę. I tak w koło Macieju. Moja forma, co tu kryć, nie była optymalna. Lata lecą, a nawet najlepsza taktyka i doświadczenie, nie są zbyt przydatne, gdy noga przestaje podawać, a płuca falują jak wzburzony ocean. No dobrze, nie było aż tak strasznie. Nieco przekoloryzowałem, jakoś się jechało. Gorsze miało dopiero nadejść. Tuchów tylko liznąłem od północy i od razu był mój skręt na lewo. Szybko dojechałem do Ryglic. Było popołudnie. Czułem nadmiar czasu do dyspozycji, przecież przełom czerwca i lipca to okres, kiedy dzień stanowi trzy czwarte doby. Przystanąłem pod sklepem, zakupiłem wielką butlę gazowanej wody, bo wcześniej rzuciłem okiem na czekającą mnie drogę i stwierdziłem, że bez picia daleko nie pociągnę. Asfalt strzelał mocno pod górę. Zapuściłem rękę do plecaka i odnalazłem w nim bułkę w srebrnej folii. Kanapkę zjadłem ją ze smakiem, pociągnąłem łyk wody i byłem gotowy do dalszej jazdy. Jakąś odległą płaszczyzną świadomości zanotowałem w głowie obraz ładnego ceglanego kościoła, który stanął przede mną. Na rowerowych wyjazdach rzadko zwiedzam obiekty, bo z reguły nie mam na to czasu. Wolę jechać. Tak było i tym razem. Ryglicki kościół zostawiłem zatem sobie na kiedy indziej. Jednocześnie zupełnie jasno uzmysłowiłem sobie, że tego „kiedy indziej” nie będzie. Cóż zrobić? Życie to ciągłe dokonywanie wyborów. Ja jeszcze ciągle stawiam na rower. Zrobiło się parno. Noga trochę mnie pobolewała, a na kolanie uformował się już zgrabny strupek. Stromizna była solidna. Bez ceregieli pożegnałem się z najwyższą tarczą oraz ze wskazaniami licznika powyżej 10 km/h. Pewną otuchą napawała mnie świadomość, że z przodu mogłem wciąż zrzucić z środkowej na najniższą tarczę. Jeszcze nie było takiej potrzeby. Podjazd miał kilka kilometrów. Wreszcie przed Żurową droga rzuciła się w dół. Tym razem i zjazd był dłuższy. Z radością zagłębiałem się w dziewicze dla mnie tereny. Na chwilę wdarłem się na Podkarpacie, by znowu zawitać do Małopolski. W Święcanach wyszukałem skrótu do Biecza. Skrót jak to skrót, przyniósł konieczność sforsowania kolejnej górki. Dróżka była wąziutka, ale za to ozdobiona nowiutkim asfaltem. Biecz to urocze miasteczko. Z głęboką wewnętrzną rozterką musiałem potraktować je po macoszemu. Nie przystanąłem, nie zrobiłem zdjęcia. Czekał mnie teraz kilkunastokilometrowy przejazd krajówką. Była pora popołudniowych powrotów z pracy. Ruch na drodze był spory. Z niechęcią wbiłem się między samochody, ale nie było innego wyjścia. Od mijających mnie ciężarówek buchał żar rozgrzanych blach i skondensowany zapach spalin. Niebawem znalazłem się na rogatkach Gorlic. Posuwałem się do przodu powoli, bo musiałem zatrzymywać się przy gęsto rozmieszczonej sygnalizacji świetlnej. Z utęsknieniem wypatrywałem końca miasta. Słońce stało w połowie horyzontu i rzetelnie wykonywało swoje obowiązki. W końcu zwarta zabudowa nieco się przerzedziła, auta też jakby straciły zainteresowanie moją drogą. Stanąłem przy sklepie. Uzupełniłem płyn w bidonie, a na miejscu łapczywie wygulgotałem zimną pepsi. Niegdyś pogardzałem tego rodzaju napojami, ale od czasu, kiedy pepsi wyleczyła mnie ze straszliwego zatrucia pokarmowego, którego nabawiłem się na rowerowym wyjeździe po zjedzeniu czegoś nieświeżego, traktuję ją z szacunkiem. Raz na jakiś czas możne sobie pozwolić na taką dawkę odświeżenia i bąbelków, choć pewnie zęby mogą ucierpieć. Zdjąłem plecak i ze zdziwieniem odkryłem, że jego część przylegająca do ciała była mokra od potu. W trakcie jazdy wcale tej wilgoci nie odczuwałem. Moje rzeczy były bezpieczne, bo osobno spakowałem je dodatkowo w foliowe torby. Co prawda bardziej z obawy, aby nie przemokły od deszczu, ale metoda okazała się dobra i w tym przypadku.
Za Gorlicami jeszcze parę kilometrów posuwałem się krajówką. Jechało się całkiem żwawo. Było raczej płasko, jeśli nie liczyć paru hopek, na które wskakiwało się siłą rozpędu bez konieczności redukcji biegów. Wypatrywałem swojego skrętu w lewo. Wreszcie dotarłem do Ropy i bez żalu zostawiłem ruchliwą arterię. Poczułem się swobodniej, nie musiałem już napinać uwagi na otaczającym mnie dotychczas ruchu samochodowym, bo ten jakby zamarł. Miejscowość szybko oddaliła się, a ja już wspinałem się ku Brunarom. Miejscami stromizna robiła wrażenie, a mój plecak przyjmował kolejne spore porcje wilgoci. Jechałem otwartym terenem, rzadko pojawiały się kępy drzew i krzaków. Trud podjazdu nie pozostał bez nagrody. Oto mogłem z coraz wyżej perspektywy spoglądać na odległe wzgórki. Ciemna zieleń lasów poprzecinana była jaśniejszymi wielokątami łąk. Nawierzchnia była w idealnym stanie. Nie wiedziałem tylko, czy wynikało to z niedawnego remontu drogi, czy z faktu, że mało kół szlifowało ten asfalt. Krynica wydawała się coraz bliżej. Powoli nadchodził wieczór. Na krótkim postoju ze smakiem pochłonąłem drugą kanapkę uszykowaną jeszcze w domu.
Moja trasa szykowała wszakże niespodziankę. Za Banicą stanąłem przed ścianą z nachyleniem w okolicach dwudziestu procent. Na wszelki wypadek sprawdziłem, czy to aby na pewno moja droga. Bez dwóch zdań, moja. Nawet nie próbowałem podjeżdżać, bo na moich przełożeniach byłoby to nierealne. Porzuciłem ambicje i podreptałem na pieszo. Okucia w butach dźwięcznie stukały o asfalt. Zdawało się, że przechadzka podziałała na mnie odprężająco. W trakcie chodzenia napięte mięśnie odpowiadające za trud kolarski chyba jakoś odginają się w drugą stronę, co powoduje błogie uczucie relaksu. Po ujściu trzystu metrów, góra się nade mną zlitowała, a jej procent wyraźnie podupadł. Cóż było robić, wdrapałem się na siodełko i pokręciłem dalej. Mimo że podjazd nie był już rzeźnicki, poczułem pierwsze objawy nadchodzącego skurczu. Mięśnie „kolarskie” widocznie zbuntowały się przed nową porcją wysiłku, chciały jeszcze odpoczywać. Stan „przedskurczowy” to nad wyraz niemiłe uczucie. W każdej chwili może pojawić się ból, który porazi jak uderzenie pioruna. Trudno wtedy zapanować nad rowerem i człowiek leci jak ścięte drzewo. Kiedyś skurcze pojawiały się u mnie na początku sezonu, ale teraz zjawisko to niestety coraz częściej mnie dotyka. No tak, przecież lata lecą. Nogę zagrożoną paroksyzmem wypiąłem z pedału i tak sobie leniwie obracałem korbą. Na zjeździe do Mochnaczki starałem się maksymalnie rozluźnić mięśnie. Do Krynicy planowałem dojechać skrótem. Najpierw kawałek krajówką, a potem – po skręcie w prawo – ostatnim już odcinkiem bocznej drogi. Gdy zobaczyłem kolejny ciężki podjazd, znowu kawałek podprowadziłem rower. Wolałem już nie ryzykować, bo gdyby coś mi się stało z tą nogą, to cała impreza wzięłaby w łeb, a ja zawiódłbym kolegów. Do miasta doprowadził mnie imponujący zjazd, najpierw wśród świerkowego lasu, potem już ulicami tego górskiego kurortu. Ostatnie dwa kilometry przejechałem oślepiany wściekłymi promieniami słońca. Praktycznie nic nie widziałem i musiałem ręką osłaniać oczy.
Nocleg miałem zaplanowany w pensjonacie „Safona”. Gdy się tam zjawiłem, przywitała mnie cisza i pustka. Nikogo nie było. Musiałem zatelefonować, by dać znać o swoim przybyciu. Po pięciu minutach pojawił się pan z obsługi, był w dobrym humorze, który wynikał ze spożycia środków dopingujących. Doszedłem do takiego wniosku, bo roztaczał wyraźny i jednoznaczny zapach trawionego piwa. Z ulgą zakwaterowałem się w swoim pokoju. Zakupy na kolację zrobiłem w najbliższym sklepie. Krynica sprawiała smutne wrażenie. Na pustych ulicach gdzieniegdzie widać było pojedyncze starsze osoby. Było cicho i schyłkowo. Gdzieś w tle buszował koronawirus. Jeszcze przed wyjazdem dokonałem małej analizy trasy. Mój samotny prolog miał mieć przewyższenie około 1500 m. Na dystansie nieco ponad 100 km nie była to jakaś astronomiczna wielkość. Okazało się jednak, że podjazdy skumulowały się w kilku miejscach, a najbardziej na końcu. To stanowiło o sporej trudności pierwszego dnia jazdy, a z perspektywy całego wyjazdu śmiało mogę rzec, że wręcz pod tym względem zdobył pierwsze miejsce. Wczesne wstawanie oraz trudy jazdy spowodowały, że sen przyszedł szybko – jak ciemność po wyłączeniu światła w zasłoniętym pokoju. Proces usypiania na chwilę zmącił dźwięk przychodzącego sms-a. Półprzytomnie odczytałem jego treść. To Darek meldował, że właśnie wraz z kompletem kolegów opuszczają Warszawę. Chciałem mu coś odpisać, ale zamknąłem oczy.
Dobrze przespana noc stanowi nie lada pokrzepienie dla organizmu. Śniadanie zjedzone we właściwej porze to też nieprzeceniona korzyść. W moim pensjonacie zażyłem obu tych przyjemności. Nie miałem się gdzie spieszyć, bowiem pociąg z kolegami kończył bieg w Krynicy tuż przed dziesiątą, a mnie od dworca dzieliły może ze dwa kilometry. Był wszakże pewien problem, otóż pociąg relacji Kraków-Krynica, którym mieli przybyć moi kompani, teoretycznie pozbawiony był możliwości przewozu rowerów. Urok osobisty kolarzy sprawił jednak, że konduktor pozwolił im wpakować rowery na końcu składu. Informację o tym dostałem sms-em. Tym razem już kulturalnie odpisałem. Wszystko toczyło się zgodnie z planem, a to zawsze wprowadza mnie w dobry humor. Po śniadaniu szybko spakowałem swój dobytek i podreptałem na stację. Byłem na niej sporo przed czasem. Usiadłem na ławeczce i ochoczo wystawiłem twarz ku słońcu. Dziś było ono moim przyjacielem, nie tak jak wczoraj pod wieczór, kiedy wypalało oczy. Dzień zapowiadał się piękny. Błękit nieba był głęboki i trwały. Skład na peron wtoczył się punktualnie. Trochę trwało zanim koledzy wytarabanili się z wagonu, ale przecież nie było się dokąd spieszyć, bo pociąg dalej nie jechał. Przywitaliśmy się jak należy, zrobiliśmy pamiątkową fotkę na stacji i zasadniczo byliśmy gotowi do jazdy. Rzuciłem okiem na rowery mych towarzyszy. Maszyny wyglądały imponująco. W przeciwieństwie do mnie, bagaż mieli upchnięty w sakwach. Aby uznać Krynicę za zaliczoną, postanowiliśmy podjechać na główny deptak miasta i obejrzeć domy zdrojowe. Jakoś nikt nie wyraził chęci skosztowania wód leczniczych… Darek pokrótce opisał mi ich podróż. Przebiegła sprawnie i bez nieprzyjemności. Nawet w pociągu kapkę sobie pospali. Ktoś rzucił propozycję, aby przed startem napić się jeszcze kawy. Wszyscy chętnie się zgodzili. Podjechaliśmy do „Żabki” i tam wzięliśmy po dużym kubku tego napoju. Było po jedenastej, gdy opuszczaliśmy Krynicę.
W dawnych czasach przejechałem na rowerze odcinek Krynica-Miszek nad Popradem. Teraz miałem go powtórzyć. Wtedy była inna rzeczywistość i inni towarzyszący mi ludzie. Prawdę mówiąc moja pamięć tamtych wydarzeń mocno wyblakła. Tym chętniej ruszyłem w drogę. Nasza czwórka miała ustalone zasady jazdy, które skrystalizowały się w zeszłym roku podczas naszego wspólnego wyjazdu na Mazury. Poruszaliśmy się zatem wachlarzem, a każdy po prowadzeniu pięciokilometrowej zmiany chował się na koniec grupki. W moim subiektywnym odczuciu taki sposób pokonywania dystansu sprawiał, że szybciej jakoś to szło. Nie trzeba być zbyt biegłym matematykiem, by wyliczyć, że w dwudziestu kilometrach mieściły się wszystkie cztery zmiany. Nasz peletonik samorzutnie ukształtował się w następującej kolejności: ja-Łukasz-Darek-Paweł. Chyba według wzrostu, od najniższego do najwyższego. Zarówno ta kolejność jak i przejeżdżane dystanse były przedmiotem ścisłej kontroli uczestników wycieczki. Porządek ten burzony był tylko w trudniejszym terenie, na wzniesieniach, gdzie każdy już kręcił według posiadanych sił. Pierwsze kilometry przejechały się jakby same. Było lekko w dół, a i wiatr nie stawał nam okoniem. Powoli gubiliśmy wysokość osiągniętą poprzedniego dnia: ja na rowerze, koledzy z wykorzystaniem kolei żelaznej. Od Muszyny nasza droga powtarzała szalone zawijasy Popradu. Z ciekawością przypatrywałem się rzece. Miała wysoki poziom i była nabrzmiała brunatną wodą od niedawnych intensywnych opadów. Na drugim brzegu była już Słowacja. Przy jednym zakolu przystanęliśmy. Na postoju każdy realizował swoje cele: Darek się posilał, Łukasz próbował się wysikać, ale opornie mu to szło, bowiem po raz pierwszy jechał w spodenkach na szelkach i chyba sprawił sobie zbyt ciasne galotki, tak więc żeby to uczynić musiał także zdejmować koszulkę, Paweł coś tam grzebał przy rowerze, a ja po prostu gapiłem się na wodę. O magnetyzmie rzek i ich hipnotycznym działaniu na mój umysł wspominałem wielokrotnie. Teraz może tylko zaznaczę, że Poprad z tego punktu widzenia trochę mnie rozczarował. Może dlatego, że widziałem go już parokrotnie, może dlatego, że te brunatne wody nie miały w sobie takiej mocy, by zeszklić mój wzrok i oczarować duszę.
Gdy ruszyliśmy dalej, każdy lider na swojej zmianie chciał udowodnić, że nie będzie maruderem w grupie i rzetelnie naciskał na pedały. Przy prowadzeniu Pawła zdarzył się mały podjazd, a wtedy przodownik tak docisnął, że reszta ledwo utrzymała mu się na kole. Był chłopak w formie!
Do Mniszka dotarliśmy nowym mostem, nie było go, kiedy poprzedni raz tamtędy jechałem, bagatela dwanaście lat temu. Wtedy odbiłem w głąb na Słowację, teraz w planach była dalsza jazda wzdłuż Popradu i obranie kierunku na Stary Sącz. Jakąś dziwną radość sprawił nam ten mikroskopijny wjazd do obcego kraju. Ujechaliśmy tam może z kilometr, ale za to frajda była nieziemska. Mimo tego podstępnego wirusa, który czaił się gdzieś w tle, daliśmy radę chociaż liznąć odmienności i inności. Do Polski wróciliśmy starą szosą wyniesioną na skarpie nadpopradzkiej. Jej żywot powoli kończy się, bowiem osuwa się do rzeki. Informowały o tym odpowiednie znaki drogowe. Może jednak ktoś się weźmie za zabezpieczenie tego odcinka, bowiem z wyniosłości roztacza się piękny widok na tę graniczną rzekę. Kilka kilometrów przemierzaliśmy krajówką, ale było znośnie, ruch był umiarkowany, a kierowcy uważni. W większej grupie jakoś pewniej jedzie się ruchliwymi odcinkami, samotny jeździec musi bardziej napinać zmysły. Główną arterię opuściliśmy odbijając ku Staremu Sączowi. Moi kompani w trakcie rowerowej jazdy ponad wszystko uwielbiają zjeść porządny obiad w knajpie. Dotyczy to zwłaszcza Darka i Łukasza. Bez ciepłej strawy stają się marudni i zrzędliwi. Przed porannym wyjazdem z miejsca zakwaterowania jedną z główniejszych kwestii bywa zwykle ustalenie lokalizacji „obiadowej”. Dla mnie też ważne jest posilenie się na trasie, ale wystarcza mi pęto kiełbasy i bułka. W przypadku wspólnego wyjazdu jednak dostosowuję się do kolegów. Drażni mnie tylko boleśnie starta czasu. Zamiast szybko coś przekąsić i lecieć dalej, oni celebrują ten moment, zamawiają kawki i desery, gaworzą niespiesznie. Taki obiad może trwać i półtorej godziny, a jego efektem jest gnanie na złamanie karku na koniec dnia, by zameldować się na kwaterze na granicy wieczora i nocy. Właśnie w Starym Sączu wypadła nam przerwa obiadowa. Na straszliwie wybrukowanym rynku Łukasz nieco dokładniej od pozostałych zapoznał się z jego fakturą. Grzmotnął kolanem o kamienie. Jako nowy użytkownik pedałów spd zapłacił małe frycowe za sprawienie sobie tego udogodnienia. Na szczęście nic poważnego się nie stało. Humor poprawił mu się, gdy po drugiej stronie rynku ujrzeliśmy restaurację. Gastronomia po fali strachu znanej pod hasłem „zostań w domu” była czynna od nowa, ale do końca nie było to pewne. Sprawdziliśmy zatem nasz lokal i okazało się, że pracował. Gości było niewielu, a my zajęliśmy miejsce na pięterku, na tarasie z widokiem na główny plac miasta. Na oku mieliśmy też rowery oparte poniżej o latarnię. Byliśmy na dawnym pograniczu polsko-madziarskim, a więc logiczne było zamówienie placka po węgiersku. Oczekiwanie na dania wypełniliśmy gaworzeniem oraz przepłukaniem gardła piwem. Tym ostatnim wzgardził Paweł i kazał sobie podać dzbanek wody. Placek nie był mistrzostwem sztuki kulinarnej, ale jednak był pożywny i dał zastrzyk energii. Ceremoniał obiadowy trwał do piętnastej. Z obciążonymi brzuchami i niejaką niechęcią wsiedliśmy na rowery.
Z miasta wydostaliśmy z pewnymi kłopotami, bowiem nasza droga była remontowana. Gdy czekaliśmy w sporym korku, stanął przy nas motocyklista i uprzejmie wyjaśnił, że możemy owe roboty objechać bocznymi ulicami. Zrobiliśmy zgodnie z jego sugestią i niebawem opuściliśmy Stary Sącz i dalej sforsowaliśmy Dunajec. W tym miejscu skończyła się lekkość jazdy związana z podążaniem wzdłuż rzeki, a rozpoczynała się praca żmudna i organiczna, czyli pokonywanie kolejnych pasemek i wybrzuszeń terenu. Zrazu nasza droga windowała się w górę bez gwałtownych szaleństw, podążaliśmy równo i miarowo, ustalone zmiany przebiegały bez zakłóceń. Było upalnie. W pewnym momencie któryś z nas krzyknął „magazin!”, czym sygnalizował potrzebę dokonania zakupów w sklepie. Kiedyś z Darkiem byliśmy na Białorusi i z tego dźwięcznego języka zapożyczyliśmy kilka haseł, których teraz chętnie używamy, gdy chcemy coś szybko zakomunikować. Pozostali koledzy też nolens volens przyswoili je sobie i nie mają kłopotów z ich zrozumieniem. Nabyliśmy głównie napoje. Dziwnie dobrze zapamiętałem, że na miejscu wypiłem butelkę mocno zmrożonej herbaty Lipton. Fala chłodu jak balsam rozlała się we wszystkich zakątkach mego ciała, a i duch okrzepł i był gotowy do dalszej jazdy. Było to ważne, gdyż wiadomo, że na płaskim jedzie się siłą mięśni, w górach – siłą woli. Jeszcze kilka kilometrów spokojnie zdobywaliśmy wysokość, ale niebawem podjazd spoważniał, a odbyło się to tak szybko i bezceremonialnie, że nie zdążyłem poluźnić sobie przełożenia. Nacisnąłem mocniej na pedały i znowu poczułem w mięśniach te dziwne dreszczyki, zwiastuny nadchodzącego skurczu. Stanąłem i zacząłem naciągać nogę. Jadący za mną Darek i Łukasz także przystanęli, za to Paweł bez cienia zadyszki oddalał się od nas w błyskawicznym tempie. Po chwili ruszyłem dalej. Stromizna miała kilkanaście procent. Rytmicznie zmieniałem biegi i końcu dobrnąłem do minimalnego naciągnięcia łańcucha. Z przodu było najniżej, z tyłu najwyżej. Powoli kręciłem i napiętymi zmysłami analizowałem stan swego podrażnionego mięśnia czworogłowego. Wydawało się, że wszystko było w porządku. Przyszło mi do głowy, że Paweł miał chyba rację zamawiając do obiadu dzbanek wody, a nie piwo. Wtedy lekko się z niego nabijaliśmy, ale teraz jego było na wierzchu. Dosłownie na wierzchu, bo pierwszy wdrapał się na górkę. Orka trwała może kilometr, może nieco więcej. Wreszcie i ja doczłapałem na szczyt, Paweł spokojnie siedział sobie w cieniu w wiacie autobusowego przystanku. Obejrzałem się do tyłu, droga była pusta. Przysiadłem się do Pawła. Powiedziałem mu o swoich przypadłościach ze skurczami. Poradził spożycie magnezu. W czasie swojej dwudziestoletniej rowerowej przygody nigdy nie zażywałem wspomagaczy, suplementów, ani innych używek (za wyjątkiem piwa), pomyślałem zatem, że może czas spróbować. Paweł „poczęstował” mnie jedną tabletką i zalecił rozpuszczenie jej w wodzie. Mój bidon był pusty, a więc pastylkę ogryzałem sobie na sucho. Była strasznie kwaśna i pieniła się w ustach. No, ale jeśli miała pomóc, to należało to ścierpieć. Tabletkę zjadłem prawie całą, zastanawiając się, czy zawarty w niej magnez mi pomoże. Minęło dwadzieścia minut, a kolegów nie było widać. Trochę zaczęliśmy się niepokoić, a po kolejnych dziesięciu – zadzwoniłem do Darka. Bez odzewu. Po chwili jednak w oddali pokazały się dwie sylwetki. Darek i Łukasz dzielnie pracowali i żwawo posuwali się ku nam. Chciałem ich obsztorcować za marudzenie, ale Łukasz wyjaśnił, że miał problemy z żołądkiem.
Do Limanowej prowadziła droga krajowa. O mały włos, a zakończyłbym tu swoją jazdę i to wcale nie z powodu niedomagania muskułów. Nasz kierunek na skrzyżowaniu był w lewo. Przystanąłem i oceniłem sytuację na drodze głównej. Z lewej strony nadjeżdżał samochód dostawczy, a prawa była wolna. Ciężarówka zwalniała i sygnalizowała skręt w swoją prawą stronę, czyli na kierunek, z którego my przyjechaliśmy. Uznałem zatem, że można wbić się na główną arterię. Wystartowałem i gdy byłem już w połowie pierwszego pasa krajówki, kątem oka dostrzegłem, że dostawczaka już nie ma, a na mnie z impetem wali samochód osobowy. Gdyby nie przyhamował, wyrżnąłby mnie jak ta lala. Nie zdążyłem zareagować, po prostu pojechałem dalej. Kierowca trąbił na mnie wściekły. Wcale mu się nie dziwię. Ja go nie widziałem za zarysem półciężarówki, on mnie pewnie też nie, a nawet jeżeli, to uznał, że przecież tak ordynarnie nie wymuszę pierwszeństwa. Zresztą wszystko tak szybko się odbyło, że zrozumiałem całe zagrożenie dopiero, gdy już byłem bezpieczny na drugim pasie drogi. Skoczyła mi adrenalina i zrobiło się gorąco. Tym razem nie od słońca, lecz od uderzenia krwi do mózgu.
Do Limanowej prowadził piękny zjazd, ale ja specjalnie się nim nie zachwycałem. Analizowałem w głowie niedawne wydarzenie i doszedłem do wniosku, że właściwie wszystko zrobiłem dobrze, a jednak doprowadziłem do sytuacji nad wyraz kryzysowej. Życie czasem przynosi takie paradoksy. Przypomniał mi się film „Pulp Fiction”. W jednej scenie bohaterowie unikają śmierci, gdy powinni na bank zginąć, bo gość strzela do nich z odległości trzech metrów, ale chybia, w drugiej facet zupełnie bezsensownie dostaje postrzał w głowę, bo samochód podskakuje na wyboju. Bilans wychodzi na zero. Pęd powietrza sprawił wszakże, że ciśnienie mi opadło. Wróciłem do żywych.
Limanową przejechaliśmy bez większego zainteresowania jej ewentualnymi atrakcjami. Szybko znaleźliśmy nasz kierunek ku Bochni. Tutaj mieliśmy zarezerwowany nocleg. Należało nieco podkręcić tempo, bowiem dzionek powoli przechodził do przeszłości, a przed nami było jeszcze około czterdziestu kilometrów urozmaiconego terenu. Zaczęło się od podjazdu. Znowu poczułem nadchodzenie tego nieszczęsnego skurczu. Magnez jednak nie pomógł. Przyhamowałem dość gwałtownie, a jadący za mną Łukasz prawie wpakował się na mnie. Zaklął pod nosem, ale właściwie sam był sobie winien, bo cały czas zajeżdżał mnie od prawej strony i w takiej sytuacji pozostawała mu ucieczka tylko na pobocze. Obyło się na szczęśliwie bez kontaktu i wywrotki. Wspinaczka trwała do wsi Rozdziele. Pomyślałem, że to całkiem trafna nazwa, bowiem rzeczywiście była ona na górce i dzieliła teren jakby na dwie części pod względem wysokości. Później nastąpił zadziwiająco długi i intensywny zjazd. Na długim odcinku droga była jednak remontowana i należało wykazać uwagę i używać klamek hamulców. Do celu doprowadziły nas mocne interwały. Rytm zmianowy został istotnie zaburzony, każdy jechał tyle, ile dała mu fabryka Jakoś na tych hopkach okrzepłem i nawet raz wysforowałem się do przodu. Koledzy w końcu mnie dopadli i dalej mieszaliśmy się jak ziarna w makutrze.
Warto tu parę zdań poświęcić moim towarzyszom. Zacznę od mojego najstarszego znajomego w tym gronie, Darka. Poznaliśmy się wiele lat temu podczas zorganizowanego wyjazdu rowerowego w Pireneje. Później już były tylko wyprawy szykowane przez nas samodzielnie. Prowadzę dość rozbudowane ciut dziwaczne statystyki. W jednej z nich obliczam sobie, jaki dystans przejechałem z kimś na rowerze. Darek w tym zestawieniu bezapelacyjnie wiedzie prym. We wspólnym znoju mamy pokonane prawie siedemnaście tysięcy kilometrów w różnych zakątkach kraju i Europy. Nie jest on takim zawziętym rowerzystą jak ja, oprócz naszych wyjazdów niezbyt często eksploatuje swój rower, bo ma mało czasu. Z większą pasją za to biega. W trakcie jazdy często się pożywia, poza obiadem, najlepiej dwudaniowym, w międzyczasie pałaszuje batony i banany. Nieco mu zazdroszczę, że to pochłaniane jedzenie wcale nie wypycha jego brzucha. U mnie z tym to już różnie bywa. Odcięcie go od bieżącego dopływu kalorii może spowodować nagły kolaps. Kiedyś byłem świadkiem czegoś takiego, ale to już zupełnie inna historia. Ma jedną cechę, którą cenię szczególnie. To słowność. W dzisiejszym świecie nie jest to coś częste i oczywiste. Łukasz ciągle jawi mi się jako osoba trochę zagadkowa. Nie jest tajemniczy lub skryty, przeciwnie chętnie opowiada o sobie, ale mimo wszystko wyczuwam jakąś barierę. Mieliśmy okazję pośmigać kilka razy po Polsce, a pierwszy był przelot na trasie Kutno-Warszawa. Na rowerze radził sobie dobrze. Prowadząc na zmianie widać było, że rwie do przodu jakby nie pozostawiając sobie żadnych rezerw. Kilka razy wydawało mi się, że mocno osłabł, bo gdzieś wlókł się z tyłu i strasznie bujało go na boki. Po chwili jednak wstępowały w niego nowe moce i bez problemu znowu silniej dociskał. Kilka razy próbował się załapać ze mną i Darkiem na dalszą wyprawę, ale zawsze coś mu stawało na przeszkodzie. W tym roku miał być jego pierwszy raz. Niestety wirus zniweczył te plany. Paweł w naszym gronie to najnowszy nabytek. Mam za mało danych, by próbować zrobić nawet skrótową jego charakterystykę. Opiszę za to pewną swoją impresję. Oglądałem kiedyś polski film fantastyczny na motywach opowiadania Stanisława Lema, „Test pilota Pirxa”. Nie było w nim nadzwyczajnych środków wizualnych, niekiedy męczyła namolna propaganda komunistyczna, ale po obrzuceniu tych wszystkich rzeczy, pozostawało całkiem zgrabne i sensownie naszkicowane jądro. Oto w świecie nieodległej przyszłości zbudowano roboty idealnie naśladujące ludzi, praktycznie nie do odróżnienia od swych biologicznych pierwowzorów, roboty nie podlegające zmęczeniu, obojętne na próżnię i promieniowanie, niewrażliwe na wirusy (nawet te w tle), o inteligencji nie gorszej od ludzkiej. Nazwano je nieliniowcami skończonymi (nie mylić z wynalazkiem naszej epoki, osobami niebinarnymi). Nasz bohater pilot Pirx dostał do wykonania trudne kosmiczne zadanie, a jego załoga miała się składać z ludzi i nieliniowców skończonych. Żeby było ciekawiej, Pirx nie wiedział, „kto jest urodzony z ojca i matki”, a to jest sztucznym tworem. Dalszy splot wydarzeń w tym opowiadaniu doprowadził do pewnego konfliktu, nie będę się już zagłębiał w tej dygresji, kto ciekawy, niech sobie obejrzy. W każdym razie ja na naszej wycieczce czułem się jak pilot Pirx po odkryciu owego nieliniowca. Oczywiście był nim Paweł. Na rowerze jechał cały czas w tej samej pozycji, bez znaczenia było, czy to w górę, czy w dół. Był wyprostowany jak struna, kręcił bez żadnych oznak wysiłku, nie wykonywał minimalnych nawet bocznych ruchów. Nie nosił okularów i rękawiczek. Za każdym razem, kiedy zerkałem na jego napęd, pchał na maksymalnym przełożeniu, potem, gdy zorientował się w prowadzonej przeze mnie obserwacji, dla niepoznaki co jakiś czas sobie luzował sobie o jeden trybik. Istny cyborg!
Końcówka pierwszego etapu, podobnie jak mój prolog, prowadziła pod słońce. Było jaskrawe i nieprzyjemne, miałem wrażenie posuwania się po omacku. Mam zresztą z tym pewien problem. Mój wzrok jest dość kiepski. Nie lubię po nocy ani prowadzić samochodu, ani przemieszczać się na rowerze. Cóż, nikt nie jest doskonały, chyba za wyjątkiem nieliniowca skończonego. W naszym gościńcu „Salton” zameldowaliśmy się w okolicach godziny dwudziestej. Bochnię właściwie tylko lekko napoczęliśmy, bowiem nasz przybytek położony był na południowych obrzeżach miasta. Paweł z Łukaszem podreptali jeszcze do sklepu po zakupy, a ja z Darkiem zasiedliśmy w hotelu do ciepłej kolacji. Kolegów poprosiliśmy tylko o nabycie piwka, nie było potrzeby robienia większych zapasów, bo śniadanie mieliśmy na miejscu. Wieczór upłynął nam na tarasie, z którego roztaczał się ładny widok na położone poniżej zabudowania Bochni.
Rano chmurzyło się, a widok za oknem nie budował wesołego nastroju. Poszliśmy na śniadanie. Wszyscy poprzedniego wieczora zamówiliśmy sobie podwójny zestaw, za wyjątkiem Łukasza. Widocznie noc wyciągnęła z niego siły witalne, bowiem i on w końcu poprosił o dokładkę. Wśród dwójki nowych kolegów szczepimy z Darkiem zbożny obyczaj, że oto po porannym jedzeniu należy zastosować sjestę, ostatnie słodkie lenistwo przed zwiększonym wysiłkiem. Trawa ona różnie, z reguły 10-15 minut z możliwością przedłużenia. Tak było i tym razem. W czasie leżakowania zaklepaliśmy sobie kolejny nocleg, miał być zgodnie z planem w Baranowie Sandomierskim. Znalazłem tam hotel przy pałacu za stosunkowo niewielką cenę, Darek natomiast wyszukał coś w stylu kwater robotniczych. Były może tańsze, ale spotkały się z ogólnym sprzeciwem. Tak więc stanęło na pałacu. Po skrystalizowaniu się celu jazdy, poczuliśmy się pewniej. Kiedy kładliśmy się do sjesty, jeszcze nie padało, ale gdy ponownie spojrzeliśmy przez okno, już był deszcz. Ze wszystkich rowerowych żywiołów tego nie znoszę najbardziej. Nie pomoże żadna wymyślna odzież i najnowsze tworzywa. Woda i tak znajdzie swoje prześwity i wleje się w ciało chłodząc je na kość. Po stokroć wolę już solidny przeciwny wiatr. No ale nasza ekspedycja nie była niestety koncertem życzeń, należało zmierzyć się z twardą (czyli mokrą) rzeczywistością. Sięgnęliśmy po przeciwdeszczowe wdzianka. Po ich założeniu wyglądaliśmy jak grupa trzech zawodników jednej drużyny, wśród których zagnieździł się obcy agent. Łukasz, Paweł i ja mieliśmy seledynowe pelerynki, a Darek – czarną. Wreszcie zebraliśmy się po dziewiątej. Do centrum miasta prowadził zjazd. Wśród tej wilgoci zaczął mi szwankować tylny hamulec. Łapał z wyraźnym opóźnieniem i było to dość niebezpieczne. Nasza droga wyprowadzała nas centralnie w kierunku północnym. Od razu za Bochnią skończyły się interwały, a trasa stała się płaska jak wyprasowana żelazkiem. Stało się to tak raptownie, że dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, że coś tu nie gra. Deszczyk kropił całkiem rześki, a ja próbowałem znaleźć jakieś pozytywy. Były! Nowe gminy witały mnie otwartymi mokrymi rękami! Niespodziewanie na naszej trajektorii pojawił się znak zakazu ruchu oraz informacja, że niebawem droga będzie zamknięta. Chwilę zastanawialiśmy się, czy gdzieś nie szukać objazdu, ale w końcu postanowiliśmy śmiało kręcić do przodu. Łukasz krótką przerwę wykorzystał do podregulowania klocków hamulcowych. Przyczyną całego zamieszania był remont mostu na jakiejś mizernej rzeczce. Poza niewykończoną nawierzchnią, most był całkiem do rzeczy. Zbliżyliśmy się do Wisły na mniej niż kilometr, ale nawet jej nie zobaczyliśmy, nasza droga odbijała na prawo. W Szczurowej zrobiliśmy mały postój pod sklepem. Dalej chcieliśmy skrótem jechać w kierunku Radłowa. Śmiało zjechaliśmy ku bocznym dróżkom, były wąskie, ale na czarno świeciły mokrym asfaltem. Deszcz słabł, a my cieszyliśmy się przyjemną włóczęgą. Ujechaliśmy może z 5-6 kilometrów i wynurzyliśmy się w jakiejś miejscowości. Były to Niedzieliska. Nie pamiętałem tej nazwy z naszej rozpiski i to mnie ciut zaniepokoiło. Gdy sprawdziliśmy swoje położenie, okazało się, że byliśmy znowu przed Szczurową, tylko teraz dla odmiany od południa. Nie było innej rady, musieliśmy znowu dymać do tej wsi. Szczególnie Łukaszowi spodobała się ta nazwa, od tej pory na każdą taką pomyłkę mówił z ironią „Szczurowa”.
Kiedy złapaliśmy nasz właściwy kierunek i po raz wtórny przyjrzeli się Szczurowej, popedałowaliśmy na wchód spokojną śródleśną drogą. Idąc za myślą klasyka, faktycznie była tam cywilizacja. Wsie były zadbane, a bydło pasące się na łąkach wyglądało na zadowolone. Oglądaliśmy sielską Małopolskę. Za moją namową nasza gromadka przycupnęła na moment na moście na Dunajcu. Było to przed Żabnem. Rzeka specjalnie mnie nie urzekła. Żeby jednak później mieć świadomość jej wyglądu, zrobiłem kilka zdjęć. Do Darka nawet zażartowałem, że rok temu mieliśmy Bośnię i Dunaj, a teraz trzeba się zadowolić Bochnią i Dunajcem. Wszystko z winy tego wirusa. W Dąbrowie Tarnowskiej wypadła przerwa obiadowa. Zatrzymaliśmy się w małym lokalu oferującym domowe posiłki. Czekając na jedzenie wdałem się z Łukaszem w dyskusję polityczną. Na marginesie należy zaznaczyć, że nasza czwórka pod tym względem była mocna podzielona, chyba jak cały nasz kraj. Do tej pory jednak jakoś unikaliśmy tych tematów. Taka podkręcana emocjami wymiana poglądów mogłaby się zakończyć przedwczesnym zakończeniem wspólnej jazdy. Omawialiśmy postawę prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego. Gdy już nasze głosy nieco się zaczęły podnosić, chyba obaj zrozumieliśmy, że to nie ma większego sensu. Zakończyliśmy zatem spór i zabraliśmy się za coś przyjemniejszego, jedzenie. W dalszej części naszej wycieczki, poza drobnymi uwagami, polityka już nie występowała. Po obiedzie uskarżający się na kłopoty żołądkowe Paweł wstąpił do apteki. We mnie zrodziło się podejrzenie, że symuluje, no bo przecież nieliniowce skończone nie mają żołądków.
Po deszczu nie było śladu. Wyszło lipcowe słońce. Nasze ciuchy ostatecznie powędrowały do bagażu. Moje gminne marudzenie spowodowało, że zamiast obrać kierunek na Warszawę, czyli na północ, myśmy uderzyli dokładnie w drugą stronę. Przemierzaliśmy nieuczęszczane podrzędne drogi, lecz wyłożone asfaltem. Z kolarzówką na szutrach nie się odniesie sukcesu. Zresztą nie ma we mnie żadnej chęci przebijania się przez leśne zarośla. Koledzy chyba podobnie nie pałają ochotą do tego typy wrażeń. Rytm jazdy wyznaczały zmiany. Posuwaliśmy się szybko i skutecznie. W skrajnym południowym położeniu dotarliśmy nie więcej niż 10 kilometrów od Tarnowa, czyli miasta, w którym zaczął się mój prolog. Zatoczyłem zatem pewne kółko. Gdy wdarliśmy się na obszar gminy Lisia Góra, odetchnąłem, nie mogłem jej pozostawić bez zaliczenia, bowiem byłaby brzydką białą wyspą wśród dużych obszarów już zdobytych. Mogliśmy już zatem powoli myśleć o zmianie kierunku. Chłopaki rozumieli moją obsesję i mimowolnie zaliczali te gminy wraz ze mną bez uskarżania się na swój los. Na skrzyżowaniu naszej odnogi oraz drogi wojewódzkiej najechaliśmy wprost na poważny wypadek. Zdruzgotany samochód był wbity do rowu, widzieliśmy ludzi, którzy próbowali pomóc i wyciągnąć ofiary z kabiny. Musiało się to stać parę chwil wcześniej, bo znad auta jeszcze unosiła się mgiełka. Uznaliśmy się na nic się nie przydamy i nie chcąc powiększać zbiegowiska, skręciliśmy w swoją stronę. W Szczucinie znowu dotarliśmy do Wisły, ale i tym razem nie dane było nam jej zobaczyć. Przed samym miasteczkiem przystanąłem, by pstryknąć fotkę z tabliczką, a moi kompani pociągnęli do centrum. W planach mieli zrobienie zakupów. Umówiliśmy się, że spotkamy się przy „magazinie”. Po chwili podążyłem za nimi, ale nigdzie ich nie dostrzegłem. Przysiadłem zatem na ławeczce pod kościołem na naszym kierunku wylotowym i spokojnie ich oczekiwałem. Upłynęło parę minut, a tu nikogo ani widu, ani słychu. Zadzwoniłem do Darka, ale nie odbierał. Gdzież się podziali?! Pomyślałem, że może jednak pojechali dalej sami. Nie pozostało mi nic innego, tylko ruszyć w pogoń. Ostro wyrwałem do przodu i wypatrywałem znajomych trzech sylwetek. Po przemierzeniu chyba z dziesięciu kilometrów, odezwał się mój telefon. Darek dopytywał się, gdzie jestem. No tak, zostali w tym Szczucinie, nawet widzieli mnie jak przejeżdżałem. A więc znowu przystanąłem na chwilkę. Po dużym kwadransie dostrzegłem ich zwartą grupkę żwawo posuwającą się do przodu, a po krótkim czasie już gnaliśmy razem. Nasza droga cały czas przebiegała w pobliżu prawego brzegu królowej polskich rzek, ale ciągle nie dopuszczała nas do siebie. Wkrótce pożegnaliśmy sielską Małopolskę i postawiliśmy stopy i rowerowe koła na Podkarpaciu. Kolejne gminy grzecznie zasilały moje konto. Zbliżaliśmy się do celu, czyli do Baranowa Sandomierskiego. Było późne popołudnie, ale od zmierzchu dzieliło nas jeszcze kilka godzin. Po lewej ręce mieliśmy wysoki ziemny wał. Licząc na to, że z niego będzie widok na Wisłę, stanęliśmy i wdrapaliśmy się na górę. Zawiedliśmy się, bo takiej panoramy nie było. Na końcówce etapu każdy pruł, jakby spieszył się na wyprzedaż samowarów do supermarketu. Na liczniku na stale zagościły wartości 30 km/h i więcej. W kwitnącej formie dotarliśmy do Baranowa.
Było to małe miasteczko, a nasz hotel znajdował się od strony naszego wjazdu. Był w kompleksie parkowo-pałacowym. Przy bramie zatrzymał nas strażnik, ale gdy wyjaśniliśmy mu, że mamy zabukowany nocleg, nie robił dalszych trudności. Łukasz postanowił zrobić pewien test. Poszedł do recepcji i spytał o cenę udając, że nie ma rezerwacji. Liczył na to, że uda się zbić cenę, bo podejrzewał Booking o naliczanie haraczy. Cóż, pani recepcjonistka wyliczyła dokładnie tę samą wartość, która widniała w naszej ofercie ustalonej rano przez internet. Paweł wyraźnie się ożywił, gdy dowiedział się, że przy hotel oferował spa i można było jeszcze z tego skorzystać. Ulokowani zostaliśmy w dwóch pokojach dwuosobowych: ja zamieszkałem z Darkiem, a Łukasz z Pawłem. Z Darkiem uzgodniliśmy, że szybko w pokoju zrzucimy bagaże i pójdziemy na zakupy. Do centrum miasteczka mieliśmy około kilometra. Szło się całkiem przyjemnie, było ciepło i spokojnie. W czasie marszu wybornie relaksowały się nogi. Wieczorem po kolacji odprawiłem swoje rowerowe rytuały: w specjalnym kajeciku zanotowałem dane dotyczące przebiegu trasy oraz parametrów naszej jazdy, poza tym korzystając z wymyślonego przez siebie algorytmu wspólnie z Darkiem oceniliśmy nasze lokum. Przejechaliśmy blisko 165 km, a punktacja hotelu była bliska ideału, wyniosła bowiem 8/10. Po spełnieniu tych obowiązków poczłapaliśmy do pokoju kolegów, by tam w błogiej atmosferze dokończyć dzień. Pawłowi nie udało się skorzystać z sauny. Przy piwie czas płynął leniwie, ale aniśmy się nie obejrzeli, zegary poczęły wskazywać poważną porę. O polityce nikt nie wspominał, bo i po co. Łukasz przyznał, że podczas naszego porannego rezerwowania noclegu zrozumiał, że będziemy mieszkać w pałacu baronów sandomierskich. Uśmialiśmy się z tego kapkę. O, jakże miło mi się spało w czystych pościelach!
Po dobrze spędzonej nocy, śniadanie też weszło nie najgorzej. Przed wyjazdem odwiedziliśmy położony nieopodal renesansowy zamek. Jego historia sięga XVI wieku. Rzadko kiedy odwiedzamy tego typu miejsca, bo po prostu szkoda nam czasu. Jak jechać, to jechać! Tym razem zabytkowy obiekt sam pchał się w łapy, a więc postanowiliśmy rzucić okiem. Był rzeczywiście urokliwy. Mnie najbardziej podobały się wewnętrzne krużganki. Dopiero koło dziesiątej ruszyliśmy w trasę. Na ten wyjazd zabrałem swój kostium reprezentacji Polski. Kupiłem go w 2006 roku i od tego czasu dzielnie mi towarzyszył w moich wycieczkach. Z biegiem czasu wypłowiał, popsuł się w nim zamek w bluzie i musiałem go wymienić, przetarł się i pojawiły się w nim liczne dziury. Żartowałem sobie że przez te ostatnie miałem lepszą wentylację. Miałem go na sobie w wielu ciekawych miejscach: na Col du Tourmalet w Pirenejach, w marokańskim Atlasie, dwa razy w Alpach, kilka razy na Bałkanach, wreszcie na najwyższym asfalcie Europy, Pico Veleta i w wielu, wielu innych. Przesiąkł rowerowym znojem. Dziś nastała jego ostatnia droga, postanowiłem w końcu się z nim rozstać.
Baranów Sandomierski to mała mieścina, nam jednak i tu udało się nieco pobłądzić. Dopadł nas „efekt Szczurowej”, ale szybko wróciliśmy na prawidłowe tory. Kiedyś kursował tutaj prom przez Wisłę, ale teraz chcąc się przedostać na drugi brzeg należało kawałek odbić na wschód ku mostowi na krajówce. Na jego środku przystanęliśmy. Wisła robiła wrażenie. Masy mętnej wody szerokie na trzysta może metrów leniwie brnęły do przody. Brzeg nieuregulowanego koryta porastały zwarte grupy drzew, w nurcie czasem tworzyły się bystrza i zawirowania. Przez moment hipnotyzował mnie urok żywiołu. Środkiem rzeki biegnie tu granica województw, zatem niebawem opuściliśmy Podkarpacie i powitaliśmy Świętokrzyskie. Drogą krajową posuwaliśmy się do pierwszego zjazdu w lewo, a dalej przebijaliśmy się przez zapomniane lokalne drożynki, na których przechodzień był czymś wyjątkowym. Dzień zapowiadał się słonecznie, na niebie pojedyncze chmurki stały praktycznie w miejscu. Nic nie zakłócało spokojnego rytmu jazdy. Teren zaczął się nieznacznie marszczyć, ale te drobne przeszkody braliśmy bez zmiany biegu. Przecięliśmy wieś Strzegom, a mnie się zrobiło swojsko, bo blisko mojej Świdnicy jest miasto o tej nazwie. Do Staszowa wjechaliśmy od strony Rytwian, by później podążyć na północny-zachód do Rakowa, po drodze mijając ortograficznego potworka: wieś i jezioro Chańcza. Procenty zaczęły wyraźnie rosnąć, także długości podjazdów nie były już bagatelne. Braliśmy je bez szemrania, nawet niezbyt burzyła się struktura naszych kolejnych pięciokilometrowych zmian, moje skurcze się nie odzywały. W słynnym Rakowie wypadało zrobić obiadowy pit stop. Gdy dotarliśmy do tego miasta, spotkał nas zawód. Wyglądało na opuszczone i porzucone na pastwę losu. Wyludniony rynek świecił pustkami. W końcu spotkaliśmy roznegliżowanego przysadzistego jegomościa, którego zagadnęliśmy o jakąś knajpę. Nie był zbyt rozmowny, „nie ma”, rzucił oschle i oddalił się ku swoim nieodgadnionym zajęciom. Brak lokalu okazał się czymś mało istotnym w obliczu nowego kłopotu. Oto coś się stało z rowerem Darka, a kwestia dotyczyła tylnego koła. Zrobiliśmy małe konsylium. Łukasz jak wytrwany chirurg wyjął nawet gumowe rękawiczki. Nawiasem mówiąc spodobał mi się ten patent, bo przy prozaicznej wymianie dętki gołymi rękami też można się wysmarować od stóp do głów. Obiecałem sobie, że również pomyślę o takich rękawiczkach, ale do dziś jakoś się nie udało. Ale wracajmy do koła Darka. Rower postawiliśmy na siodełku i kierownicy, tylne koło wprawiliśmy w ruch wirowy. Terkotało straszliwie i bujało się na boki. Nie trzeba było wielkiej wiedzy, by orzec, że wysypało się łożysko. Z niewielką nadzieją sprawdziliśmy, czy w Rakowie czasem nie ma jakiegoś rowerowego serwisu. Gdzie tam! Nocleg mieliśmy zarezerwowany w Skarżysko-Kamiennej, do której w prostej linii dzielił nas dystans ponad 60 kilometrów. Rzut oka na mapę wystarczył, by uświadomić sobie, że żadnego technicznego poratowania po drodze nie będzie. Tylko siąść i płakać. Brzuchy puste, rower rozklekotany, same nieszczęścia. Tymczasem niebo poczynało się zmieniać. Kolory na nim powoli robiły się coraz bardziej jaskrawe, róż stopniowo dryfował ku fioletowi, szła burza. Coś należało postanowić, siedzenie w tym ponurym Rakowie nie miało sensu. No dobra, Darek spróbował jechać dalej. Pojazd słuchał swego pana, mimo poważnej awarii posuwał się do przodu. Należało mieć na uwadze, że przy małej prędkości i nagłym zblokowaniu koła, raczej nic złego nie powinno się wydarzyć. Po prostu wystarczyłoby się wtedy zatrzymać. Co innego na zjeździe przy mocniejszym rozpędzeniu roweru, wtedy szansa obrony przed upadkiem byłaby minimalna.
Po paru kilometrach spadły na nas pierwsze ostrzegawcze krople. Później na moment opady ustały, ale wiedzieliśmy, że wyrok był już wydany. Gdy lunęła druga fala zatrzymałem się, by założyć kurtkę, a moi kompani pokręcili dalej. Uderzyła we mnie ściana wody, a widoczność skurczyła się po kilkudziesięciu metrów. Moja kurtka była mizerną ochroną, jechałem w szczerym polu bez widoku na jakiekolwiek schronienie. W takiej sytuacji trzeba pogodzić się z losem i wmawiać sobie, że jest zupełnie normalnie. Po ujechaniu kilometra zamajaczyły przede mną kontury wiaty przystanku autobusowego. Zaiste, piękny widok! Przez mgnienie zastanawiałem się, czy moi towarzysze schronili się tu przed nawałnicą, czy pomknęli w dal. Najpierw zobaczyłem ich rowery, potem ich samych. Siedzieli zbici w gromadkę jak kury na grzędzie. Szybciutko i ja stałem się kolejną kurą. Nasza ostoja była niewielka, deszcz zacinał i pryskał nam w twarze, przejeżdżające samochody systematycznie fundowały nam ogromne porcje wody, która wytryskiwała spod ich kół. Dodatkowy postój wykorzystywaliśmy na przeanalizowanie naszej sytuacji i ustalenie ciągu dalszego naszych poczynań. Najwięksi głodomorzy myśleli tylko o obiedzie i wyszukiwali na internecie najbliższych restauracji. Ja zastanawiałem się nad czymś innym. Już przy ustalaniu trasy zaznaczyłem chłopakom, że dla mnie najważniejszym punktem naszej wycieczki będzie wjazd na Święty Krzyż. To sztandarowy podjazd, który powinien zaliczyć każdy szanujący się rowerzysta. Parę lat temu przejeżdżałem bardzo blisko tego miejsca, ale wtedy nie udało mi się zdobyć Łysej Góry. Teraz też marnie to wyglądało. Spore opóźnienie, awaria roweru Darka, wszystko to nie dawało podstaw do optymizmu. Zwierzyłem się ze swoich rozterek kolegom. Ustaliliśmy, że decyzję podejmiemy później.
Burza to ciekawe zjawisko. Kiedy jesteśmy w centrum tego żywiołu, wydaje się, że nigdy się nie skończy, że to czarne niebo plujące wilgocią trwać będzie zawsze. No ale stopniowo gdzieś na końcu horyzontu zaczyna jaśnieć. Ta smuga nadziei przybliża się do obserwatora, zdobywa coraz większe obszary nieboskłonu. Deszcz staje się deszczykiem, potem mżawką, w końcu ustaje. Patrzymy wówczas ze zdziwieniem do góry. To koniec? Tak, to był koniec. Zmokłe kury opuściły swoją grzędę.
Szybko dotarliśmy do Łagowa. Darek na swoim kulawym pojeździe jakoś toczył się z nami. Gastronomia wyglądała tu kiepsko, zatem uzgodniliśmy, że jedziemy dalej. Tak oto stanęliśmy u podnóża Świętego Krzyża, we wsi Milanowska Wólka, przed nami pyszniła się piękna restauracja, „Świętokrzyski Dwór”. Toczyło się niej weselisko, ale miejsce dla strudzonych rowerzystów też się znalazło. Zdjąłem swoją kurtkę, a wtedy poczułem, że mój narodowy strój oprócz zapachu zadawnionego kolarskiego trudu, wydaje także całkiem nową intensywną woń bieżącego umęczenia zmieszanego z subtelną nutą deszczową. Zamówiliśmy obiad, a ja poradziłem Darkowi, by spróbował dzwonić już do serwisów rowerowych w Skarżysku-Kamiennej i tam szukać pomocy już następnego dnia. Dodzwonił się do kilku, ale nikt nie przejął się jego losem. Na tapetę wzięliśmy sprawę Świętego Krzyża. Ja już byłem gotowy sobie odpuścić, ale niespodziewanie kompani moi stwierdzili, że można spróbować. Było mocno po siedemnastej, a więc ostatni gwizdek na podjęcie decyzji. Zatem postanowione, jedziemy na Łysą Górę w trójkę, a Darek powolnym truchcikiem na rozklekotanym kole sam zmierza ku Skarżysku-Kamiennej. W Darkowych oczach dostrzegłem żal, Święty Krzyż był nie dla niego. Może kiedyś tu wróci.
Mocne postanowienie to połowa sukcesu. Darek rzucił się w dół, a my podreptaliśmy ku górze. Do szczytu mieliśmy około 12 kilometrów. Podjazd z początku nie był trudny, na drodze był boczny pas dla rowerzystów. Jak w Szwajcarii, pomyślałem. Świadomi celu żwawo zdobywaliśmy wysokość. W Hucie-Koszarach odbiliśmy na lewo. Droga pociągnęła nas zadziwiająco mocno w dół. No tak, później to wszystko trzeba będzie odrobić. Ostateczny podjazd miał może ze cztery kilometry. Był wymagający, ale nie wyrywał płuc. Po przekroczeniu bramy opisanej jako „Puszcza Jodłowa” i „Świętokrzyski Park Narodowy”, wjechaliśmy w obszar zwartej substancji leśnej. Po opadach wszędzie kapało od niedawnego deszczu. Paweł pognał pierwszy, ja za nim, a Łukasz były tuż za mną. Jechałem w kurtce, ale zgrzałem się i musiałem przystanąć, by ją zdjąć. Za chwilę minęliśmy wieżę nadajnika, dalej był krótki zjazd i wreszcie osiągnęliśmy Łysą Górę. Oglądałem dawne obiekty i artefakty z dużą czcią. Ponoć pierwsze opactwo zostało tam założone w XI wieku za czasów Bolesława Chrobrego. Sama nazwa Święty Krzyż pochodzi od tego, że przechowywana była tu relikwia z Krzyża Pańskiego, dała ona również nazwę regionowi i województwu. Dostojeństwa temu miejscu dodawał fakt, że niejednokrotnie stąpali tutaj polscy królowie, Jagiełło, Kazimierz Jagiellończyk i Zygmunt Stary. Na szczycie spędziliśmy około kwadransa, wreszcie około 18:30 pomknęliśmy w dół. Do celu było nieco powyżej 50 kilometrów. Do naszej restauracji dotarliśmy trochę inną trasą niż podczas ataku na Łysą Górę. Za Nową Słupią jeszcze raz obejrzałem się ku niedawno zdobytemu wzniesieniu. Łagodną kopuła górowało nad okolicą, a zalesiona połać sięgała poza zakres wzroku, wysoko ponad linię horyzontu wybijała się iglica nadajnika. Na długim odcinku droga prowadziła niemalże po płaskim. Jechaliśmy w dobrym rytmie, brak Darka zaburzał nieco kolejność zmian, ale szybko odnaleźliśmy się w nowym zestawieniu. W moim bidonie od jakiegoś czasu unosiły się tylko opary. Ostatni łyk pociągnąłem na podjeździe na Święty Krzyż. Pragnienie zaczęło mnie dręczyć. Mijaliśmy małe wioski, w których nie było „magazinów”. Wreszcie w Bodzentynie przystanęliśmy przy sklepie. Zeschnięty na wiór język i gorejące gardło od razu zwilżyłem chłodnym napojem, a bidon napełniłem sokiem pomarańczowym. Robiła się szarówka, a więc odpaliliśmy tylne światełka. Moje pałało mizernie, bowiem baterie były na wyczerpaniu. Profil trasy urozmaicił się, a my zawzięcie kręciliśmy, by uciec przed nocą. Dziękowałem losowi, że moje problemy ze skurczami się skończyły. Jadąc kątem oka obserwowałem pobocze. „Może ujrzę Darka siedzącego przy drzewie i jego rower rzucony do rowu?”, myślałem. Nie, Darka nie było. Chyba telepatycznie wyczuł moje zainteresowanie jego osobą, bo niebawem zadzwonił i meldował, że szczęśliwie dotarł do hotelu. Jeden problem z głowy. Nam brakowało kilkanaście kilometrów. Niebawem dotarliśmy do Suchedniowa, który praktycznie styka się ze Skarżyskiem-Kamienną. Do hotelu dobrnęliśmy około 21, po paru rundach dodatkowych po zmyleniu kierunku. Ciemność wymusiła zapalenie lampek i z przodu. Łukasz chwalił mój dobry przedni reflektor, krytykował ledwo jarzący z tyłu. Darek witał nas i widać było, że się już zadomowił. Gościł nas hotel „Komes”, a mieliśmy do dyspozycji pokój czteroosobowy. Rowery schowaliśmy w piwnicy, a sami udaliśmy się do przyhotelowej restauracji na zasłużoną kolację. Przy zimnym piwie i ciepłym posiłku omawialiśmy kwestie bieżące i odległe. Na pierwszy plan wysuwał się problem Darkowego roweru. To że dojechał na nim aż tak daleko budziło zdziwienie, ale absolutnie nie było żadnych szans, by kontynuował na nim jazdę do Warszawy. Namierzyliśmy rowerowe sklepy i serwisy w Skarżysku-Kamiennej i postanowiliśmy o poranku do nich zawitać. Innego wyjścia nie było. Może zlitują się nad cyklistą, któremu rozsypał się rower w trasie? Czas płynął przyjemnie. Czuliśmy się jak na wakacjach. Poczucie wolności mieszało się ze świadomością realizacji swoich marzeń. No, marzeń to może za duże słowo, bo powinniśmy być na stepach Ukrainy, ale zawsze czegoś oczekiwanego. Kolejny raz wyraziłem swego rodzaju podziw dla moich kompanów. Oto właściwie wcale nie jeżdżą na rowerach, a gdy przychodzi do takiej wycieczki, bez większego przygotowania walą spore dystanse w niezłym tempie. Cóż, młode wysportowane ciała szybko przestawiają się na wysiłek kolarski. Do łóżek walnęliśmy się niedługo przed północą.
Sobota zapowiadała się wyśmienicie. Pogoda wyglądała na ustabilizowaną na przyzwoitym letnim poziomie. Po śniadaniu przyszedł czas rozstania. Zamierzałem porzucić swój kostium w narodowych barwach. Jakoś nie byłem w stanie wywalić go po prostu do kosza, zatem położyłem go na półce. Darek rozumiał mój dylemat i nawet namawiał mnie, bym dał mu dalsze życie. Powiem szczerze, że przez ułamek sekundy analizowałem taką możliwość, ale jednak ustalony wcześniej wyrok został wykonany. Niby w plecaku miałem mniej bagażu, ale wcale nie czułem się lekko. Pierwszym celem nowo rozpoczętego dnia była naprawa roweru Darka. Tak się dziwnie złożyło, że całe skarżyskie zagłębie cyklistyczne zlokalizowane było przy dworcu kolejowym. Dość szybko tu dotarliśmy i zaczęła się nasza batalia. Przy pierwszym sklepie czyhaliśmy tuż przed jego otarciem. Fachowiec obejrzał koło i stwierdził, że nie można było na nim jechać. Nie docierało do niego, że Darek przekręcił na nim bagatela 60 kilometrów. Sugerował, że należy wymienić całe koło, bo zabawa w wstawianie nowego łożyska była pracochłonna i właściwie nikt tego nie robił. Darek już pogodził się z taką koniecznością, ale na nieszczęście sklep nie miał takiego koła. Zdziwiłem się, bowiem chodziło o zwykły popularny wymiar 28 cali. Były owszem, ale na hamulce tarczowe, na v-brake niestety nie. Dwa kolejne punkty serwisowe były po drugiej stronie dworca. Należało się tam przedostać wielkim mostem nad torami. Poszliśmy tam razem z Darkiem, a Łukasz i Paweł pozostali pilnując dobytku. Pierwszy z nich to był bardziej zwykły sklep, ale też nie miał odpowiedniego koła. Facet w drugim wyglądał na fachowca starej daty, na złotą rączkę. Nadzieja wlała się do naszych serc. Niby miał wszystko do wymiany łożyska, ale zaczął kwękać, że ma terminowe naprawy i sumie ostatecznie nas pogonił. Na nic zdały się błagalne tony, że jesteśmy na wyjeździe, że to sytuacja kryzysowa, że możemy zapłacić podwójnie. Zwykły robol bez cienia zrozumienia dla spraw rowerowych. Sytuacja stała się skrajnie zła. Darkowi groziło przedwczesne zakończenie jazdy. Z reguły wygrywa we mnie pesymista, zatem zobaczyłem już oczami wyobraźni, że żegnamy się z Darkiem, który na pobliskim dworcu wsiada do pociągu i ze łzami w oczach jedzie do Warszawy. Darek jest jednak pragmatyczny, nie płakał. Przysiadł na skwerku i coś tam zaczął grzebać w telefonie. Zapomniał o gnuśnych serwismenach ze Skarżyska-Kamiennej i poszukał czegoś w oddalonych o 20 kilometrów Starachowicach. Tak! Było tam odpowiednie koło i człowiek, który witał klientów z otwartymi rękami. Należało tam tylko dojechać. Sprawdziliśmy pociągi, ale kiepsko to wyglądało. No ale przy dworcu był postój taksówek. Spytaliśmy, ile kierowca by wziął za kurs do Starachowic i z powrotem. Na początku bąknął coś o setce. Łukasz jednak potargował się i zbił parę złotych. Zatem jedziemy do Starachowic! Darek funduje! Do taryfy wepchnęliśmy się w trójkę (nie wliczając wypiętego koła), Paweł pozostał przy rowerach. Po parunastu minutach byliśmy pod starachowickim serwisem. Pan z miejsca zajął się naszym problemem. Za koło wraz z przerzuceniem ogumienia zażyczył sobie niewiele ponad 100 złotych. Rzetelnych ludzi warto promować, a więc wspomnę, że mieliśmy przyjemność poznać fachowca z firmy „Rower Land” z ulicy Iłżeckiej. Po półgodzinie byliśmy już z powrotem przy dworcu w Skarżysku-Kamiennej. Darek szybko zamontował koło i je sprawdził. Szło jak żyletka! A więc w trasę dalej w czwórkę!
Perturbacje opisane wyżej sprawiły, że do drogi byliśmy gotowi po jedenastej. Wcześniej zweryfikowaliśmy swoje plany na ten dzień i zamiast zdążać do okolic Garwolina, gdzie miała być pierwotnie meta, na cel wzięliśmy Kozienice. Dzień uśmiechał się do nas słoneczkiem jakby wyciętym z malunku przedszkolaka. Zapanowała radosna atmosfera po przezwyciężeniu poważnego kryzysu. Darek harcował w najlepsze i próbował koło pod pełnym obciążeniem. Spisywało się pierwszorzędnie. Byliśmy praktycznie w tej części miasta, która wyprowadzała nas na właściwy kierunek. Dalej bocznymi drogami pokręciliśmy ku Wąchocku. Miasteczko to od lat jest przedmiotem niewybrednych dowcipów, w których w wątpliwość poddaje się inteligencję jego mieszkańców. W kawałach tych czasem przewija się sołtys, ale tu warto zwrócić uwagę, że nie ma tam takiej instytucji. Wąchockiem zarządza burmistrz (wszak to miasto). Przejeżdżając tamtędy, zastanawiałem się skąd się wzięła taka nagonka i zła sława owej mieściny. Chyba znikąd. Zupełny przypadek, tak jak później urobiona opinia o „Januszach” i „Grażynach”. Przyjemną zacienioną sosnami drogą dotarliśmy do Mirca. Jako aktywny „zaliczacz” gmin przed naszym wyjazdem opracowałem taki przebieg trasy, by zgarnąć ich jak najwięcej. W przedsięwzięciu tym chyba ważniejsze jest, aby nie pozostawiać samotnych niezaliczonych gmin na przetartym obszarze. Potem trzeba po nie ekstra wracać. Taki powrót może być za pięć lat. Biała plama na mapie jest jak wyrzut sumienia. Niestety mnie coś takiego się przydarzyło. Haniebnie zostawiłem gminę Mirów. Ustaliłem to dokładnie dopiero po powrocie do domu. Plułem sobie w brodę, bowiem jak się okazało jechaliśmy równolegle do jej granicy przez parę kilometrów, a w najwęższym miejscu dzieliło nas od niej może 200 metrów. Pod koniec wyjazdu zdarzył mi się podobny wypadek, ale o tym później. Tymczasem dobrnęliśmy do ostatniej granicy województw, Świętokrzyskiemu mówiliśmy goodbye, a Mazowszu „priwjet”. Zmierzaliśmy ku Iłży, gdzie głodomory wypatrywały już jakiejś knajpy. Na kilka kilometrów przed tym miastem Paweł zapomniał udawać człowieka. Prowadził zmianę i zdarzył się większy podjazd. Tak nacisnął na pedały, że pozostała trójka z jęzorami do pasa ledwo dotrzymywała mu koła. Licznik pokazywał 25-27 km/h. Gdy stanęliśmy przy tabliczce „Iłża”, by pstryknąć fotkę, dostał reprymendę i groźbę, że jak tak będzie gazował, to więcej z nami nie pojedzie.
Podzieliła nas kwestia obiadowa. Z Darkiem wybraliśmy lokal, w którym serwowano schabowego z frytkami, a Łukasz i Paweł, którym standard owego przybytku nie odpowiadał, wynaleźli jadłodajnię serwującą hamburgery. Daliśmy sobie godzinę na pofolgowanie żołądkom. W miarę punktualnie zebraliśmy się z powrotem. Do Zwolenia pokręciliśmy zgodnie, ciesząc się piękną letnią pogodą oraz szybko pokonywanym dystansem. W tym mieście rowerowo wylądowałem po raz trzeci, a po raz drugi wspólnie z Darkiem. W Zwoleniu zrobiliśmy postój na złapanie oddechu, wyrównanie bilansu płynów w organizmie oraz zakup drobnych przekąsek. Nasz mały piknik wypadł przy sklepie vis a vis komendy policji. Pijąc i przekąszając batony zastanawialiśmy się, czy brak maseczek wywoła jakąś reakcję władzy. Radiowozy owszem przejeżdżały obok, ale nikt się nami nie interesował. Niebawem czekał nas kolejny przystanek, w Czarnolesie. Nigdy tam dotąd nie zawitałem, a byłem ciekawy miejsca życia i twórczości Jana Kochanowskiego. Wioseczka to była malutka, a jej znaczną część obejmował park z dworkiem, w którym mieści się muzeum poety. Teren był ładnie utrzymany. Po brukowanych alejkach objechaliśmy park dookoła, zrobiliśmy parę zdjęć. Wściekle atakowały nas komary. Paweł nie był zainteresowany zwiedzaniem, czekał na nas przy budynku administracyjnym. Można było w nim napić się czegoś ciepłego z automatu. Wzięliśmy zatem czekoladę i kawę. Z Czarnolasu obraliśmy ostateczną trajektorię do Kozienic, z tym, że nie najkrótszą drogą, lecz przez Gniewoszów. Dzięki temu manewrowi zaliczyłem brakujące gminy: rzeczony Gniewoszów, Sieciechów i Garbatkę-Letnisko. Tym razem pomyłki w zbieraniu gmin nie było. Końcowe kilometry przemierzaliśmy najpierw drogą wojewódzką, potem krajówką, ruch nie był intensywny, nasze zmiany szły niezawodnie, a na długich odcinkach mknęliśmy powyżej 30 km/h. Przyjemne popołudnie nieco burzyło słońce, który kolejny raz o tej porze parzyło twarze i zaglądało nam bardzo głęboko w oczy.
Nocleg mieliśmy zarezerwowany w prywatnym apartamencie. Mieszkanie było przestronne i bardzo ładne. Nie kosztowało też majątku. Do dyspozycji była kuchnia oraz spory balkon. Nie chcąc tracić czasu, błyskawicznie się ulokowaliśmy, a potem potruchtaliśmy na zakupy do „Biedronki”. Wiedząc, że czeka nas ostatnia wieczerza, sprawunki poczyniliśmy obfite. Darek na okoliczność nabycia nowego koła oraz możności kontynuacji jazdy, zakupił flaszkę. Kolacja była bogata. W końcu zasiedliśmy na balkonie. Darek otworzył butelczynę. W lodówce chłodziły się piwa. Wieczór zapowiadał się interesująco. W takich sytuacjach nieważne od jakich tematów zaczęłaby się dyskusja, i tak w końcu podryfuje ku rowerowej przeszłości i przyszłości. Przypominaliśmy sobie ciekawsze epizody z naszych dotychczasowych wyjazdów oraz snuliśmy plany na te następne. Z początku były nieśmiałe i niepewne z uwagi na zdradzieckiego wirusa, potem – w miarę ubywania trunków – coraz bardziej egzotyczne i odważne. Czy coś się z tego uda zrealizować? Czas pokaże, trzeba być wszakże dobrej myśli. Do łóżek kładliśmy się w okolicach północy z mocnym postanowieniem wczesnego wstania, bo czekał nas ostatni dzień wspólnej jazdy, z finiszem w stolicy, a chcieliśmy się w niej zameldować niezbyt późnym popołudniem.
Plan dotarcia do Warszawy zakładał, że sforsujemy Wisłę promem w Świerżu Górnym i już po prawej stronie rzeki będziemy się posuwać do celu. Przy okazji już mlaskałem myśląc o kolejnych gminnych zdobyczach. Wstaliśmy całkiem karnie o oznaczonej godzinie, Paweł był pod tym względem najszybszy i już w kuchni mieszał jajecznicę. Jako człowiek zapobiegliwy, zadzwoniłem do przeprawy promowej i potwierdziłem normalne kursowanie łodzi. Była niedziela i różnie to mogło wyglądać. Panowie „flisacy” pracowali. Po dziewiątej byliśmy już na kołach. Chyba można tak powiedzieć o rowerzystach, skoro piechurzy są na nogach. Poranek zwiastował pogodny dzień. Pierwsze dziesięć kilometrów mieliśmy jechać krajówką, co prawda można było gdzieś pląsać po bocznych drogach, ale przecież w niedzielę nie ma zbyt dużego ruchu i nie ma sensu szukać szczęścia gdzieś po chaszczach. Przed nami była „szeroka jasna prosta”, a też niewiele czekało nas sensacji, jeśli chodziło o nachylenia. Moi kompani grzecznie posuwali się ścieżką rowerową, a ja szybko ją porzuciłem i wskoczyłem na krajówkę. Rozpocząłem śmiałą ucieczkę od peletoniku, bo jednak nie musiałem się zmagać z wylotami bocznych kozienickich ulic, co dawało mi przewagę. Uciekałem aż do skrętu na Świerże, moja przewaga dochodziła do pół kilometra, a dalej dałem się pochłonąć pościgowi. Po małym zmyleniu drogi w samej wiosce, w końcu szczęśliwie stanęliśmy nad brzegiem Wisły. Trzeba tu zaznaczyć, że kiedyś przeprawiałem się tym promem, a moi koledzy, byli lub obecni mieszkańcy Warszawy, nie mieli dotąd okazji. Tak na marginesie wymówienie nazwy „Świerże” mogłoby stanowić niezły test na znajomość polskiej dykcji dla obcokrajowca. Po drugiej stronie rzeki widzieliśmy mizerną łajbę, to był nasz prom. Wisła tworzyła tu rozlewiska i zakola. Prawdę mówiąc nie urzekała mnie i nie czarowała. Przy nabrzeżu zaczęło się gromadzić sporo ludzi. Sądząc po ich rozmowach i odświętnym odzieniu, można było dojść do wniosku, że wracają do domu po mszy. Koronawirus jakoś nikogo nie przerażał, bo pomimo sporego zagęszczenia, nikt nie używał maseczki. Wreszcie podpłynęła łajba. Było na niej miejsce na trzy samochody, a piesi i rowerzyści mogli upchnąć się gdzieś po bokach. Gdy prom ruszył i ukazał się obraz po lewej stronie, do reszty prysł obraz urokliwej rzeki. Oto wyłoniła się elektrownia Kozienice. Jej wielkie kominy pluły w niebo białymi dymami. Widok działał tak sugestywnie, że zacząłem ciężej oddychać. Wisła była szeroka i nabrzmiała wodą. Prom pomimo swego kiepskiego wyglądu nie podzielił losu Titanica, dowiózł bez szwanku nas na drugi brzeg. Może dlatego, że o tej porze na Wiśle nie ma gór lodowych.
Miło było postawić stopy na prawym brzegu. Do Maciejowic dojechaliśmy bez próby ucieczek żadnego z uczestników wyjazdu. Kierowaliśmy się na Garwolin, ale z pewną wariacją trasy, by wedrzeć się na teren gminy Górzno. Po dojechaniu do ekspresówki S-17 i jej strawersowaniu, Garwolin stanął przed nami otworem. Dalej poruszaliśmy się przy tejże drodze ekspresowej. W Garwolinie była ostatnia szansa na przyzwoity obiad. Oczywiście nie protestowałem przed takim rozwiązaniem, szczerze mówiąc też byłem głodny i z przyjemnością posadziłem kuper w restauracji „Diavolla”. Spożycie posiłku zajęło nam godzinkę. Nastąpiła pora rozliczeń finansowych. Na takim wyjeździe są sytuacje, że ktoś za kogoś innego płaci. Teraz nadszedł moment uregulowania tych długów. Dla mnie to zawsze jest chwila, kiedy uświadamiam sobie, że zbliżamy się do końca wycieczki. Trochę się wtedy zasmucam, ale zaraz w głowie rodzi mi się nadzieja na kolejny wyjazd. Przy obiedzie omówiliśmy szczegóły naszych końcowych zmagań. Uradziliśmy zatem, że na kilkanaście kilometrów się rozdzielimy. Ja za cel obrałem obszar gminy Wilga, koledzy bezpośrednio kierowali się na Otwock, a spotkać mieliśmy się w Osiecku. Zaraz za Garwolinem wjechałem w przyjemny zalesiony obszar. Czekało mnie spore kółko, bowiem pierwsza miejscowość należąca do Wilgi, Cyganówka, leżała mocno wychylona na południe. Poza tym okazało się, że najkrótsza trasa obejmuje też odcinki szutrowe, a więc dodatkowo nadrobiłem szukając asfaltu. Gdy w końcu wyłoniłem się w Cyganówce, na telefonie jeszcze raz zbadałem mapę. Praktycznie większą część drogi musiałbym powtórzyć, a jakoś tego nie lubię. Wypatrzyłem zatem inny wariant: postanowiłem krótki odcinek jechać krajówką, zahaczyć o samą Wilgę i dalej już poruszać się prosto na Otwock. Jako nowy punkt zborny dobrze nadawał się Dziecinów. Zadzwoniłem do Darka, by go powiadomić o zmianie, ale nie odbierał. Puściłem zatem wszystkim trzem kompanom maila, bo wiedziałem, że je odczytują na bieżąco. Ułożony w głowie plan rozpocząłem wcielać w życie. Na krajówce kilka samochodów mnie otrąbiło. Z początku nie wiedziałem, o co chodzi. Zobaczyłem w końcu, że równolegle do asfaltu biegnie leśna ścieżyna. Kierowcy dawali mi zapewne sygnały, bym nią się poruszał. Na kolarzówce było to nierealne, zatem nie zwracałem na to uwagi. Zresztą ów dukt nie posiadał żadnych oznaczeń i trudno było go uznać za ścieżkę rowerową. Dobrze się złożyło, że dotarłem do Wilgi, mój bidon był już pusty, a tu była otwarta jakaś knajpka. Przepłaciłem za napoje, ale nie było innego wyjścia, w niedzielę trudno było znaleźć otwarty sklep. W międzyczasie złapałem kontakt z kolegami, dotarła do nich moja wiadomości, ale oni też się podzielili: Łukasz jechał z Darkiem, a Paweł solo. Tak czy siak wszyscy kierowaliśmy się na Dziecinów. Na idealnie płaskiej drodze dystans umykał błyskawicznie. Wydawało mi się, że ostatni dotrę do umówionego skrzyżowania, ale gdy tam stanąłem, nikogo nie było. Rower oparłem o przydrożny słupek, a sam walnąłem się na ziemię. Po kilkunastu minutach wyłonił się Paweł, ale z innej strony niż go oczekiwałem. Rzekł, że już od jakiegoś czasu błąka się po okolicy i oddalił się w poszukiwaniu sklepu. Po chwilce – już ze spodziewanego kierunku - wyłonili się Darek i Łukasz. Ich twarze zlewał pot, chyba od tego słońca. Czwórka znowu była w komplecie.
Na nowo ustaliliśmy zmiany i ostro ruszyliśmy z kopyta, a wiatr też nie przeszkadzał, więc należało brać się do roboty. Do dworca Warszawa Wschodnia mieliśmy około 40 kilometrów, dwie szychty na łebka. Darek na telefonie pokazał mi przekrój trasy. Była płaska jak stolnica. Podążaliśmy na północ tylko lekko ocierając się o Karczew, Otwock i Józefów. Na długim odcinku arteria posiadała wygodny pas awaryjny, którym właśnie jechaliśmy. Wskazany był pewien pośpiech, bo Paweł chciał zdążyć na swój pociąg do Olsztyna. Im bliżej Warszawy, tym gęstniało od samochodów. Stolicę zdobyliśmy od strony Wawra. Przy tabliczce „Warszawa” pstryknęliśmy pamiątkową fotkę. Rajd się kończył. Teraz tylko należało się przedostać na dworzec. Jazda po dużym mieście nie była przyjemnością. Rolę przewodnika pełnił Darek. Choć też nie znał za dobrze tych rejonów, prowadził nas niezawodnie. Raz tylko przystanął i sprawdził trasę w telefonie. Los warszawskich cyklistów jest kiepski. Wypychani na chodniki i przypadkowe trakty opisywane jako „rowerowe ścieżki”, muszą uporać się z innymi użytkownikami tych ciągów, często zupełnie niezdyscyplinowanymi, z pieszymi, którzy notorycznie włażą pod koła, muszą uważać na boczne wyjazdy, z których nagle wyskakują samochody oraz na psy wałęsające się bez smyczy. Nie ma czego zazdrościć. Parę kilometrów takiej szarpaniny umęczyło mnie jak podjazd na alpejską przełęcz. Ostatnie kilkaset metrów kręciliśmy już śmiało wśród ulicznego ruchu. Po raz kolejny jazdę zakończyliśmy w małej knajpie na ulicy Kijowskiej, w pobliżu dworca. Lokal prowadzi starsza rezolutna Pani. Można napić się piwka, można zjeść zapiekankę i flaki. Darek, Łukasz i ja zasiedliśmy wygodnie i raczyliśmy się chłodnym browarem, Paweł pognał na stację kupić bilet. Wrócił do nas na moment, by się pożegnać. My w trójkę jeszcze z godzinkę zabawiliśmy w knajpie. Nieśmiało planowaliśmy coś na jesień. Wreszcie nadszedł czas, aby każdy ruszył w swoją stronę. Koledzy do domu, na Żoliborzu, a ja na stację. Podziękowaliśmy sobie za jazdę i uścisnęli dłonie.
Tu się zakończyła nasza wspólna przygoda. Ja miałem jeszcze tydzień urlopu, który zamierzałem wykorzystać na wizytę u swojej siostry, mieszkającej w pobliżu Piaseczna. Warszawa może nie jest przyjemna dla rowerzystów, ale za to ma świetną komunikację. Interesujące mnie pociągi w kierunku na Warkę i Radom odchodziły co godzinę. Do siostry dotarłem tuż po zapadnięciu zmroku. Czekała mnie obfita kolacja.
Korzystając z tej sposobności zrobiłem dwie wycieczki rowerowe, których głównym celem było zaliczenie podwarszawskich gmin od strony północno-wschodniej. Nie będę ich szczegółowo opisywał, bo obszary te z punktu widzenia kwestii rowerowych są nudne jak flaki z olejem. Cel swój osiągnąłem, raz wybrałem się do Piastowa, a raz do Mszczonowa.
Do domu wróciłem w następny poniedziałek. Bladym świtem opuściłem gościnny dom mojej siostry i pociągiem dotarłem do Warki. Stąd już lawirowałem łapiąc kolejne gminy. Były to tereny wokół Radomia. Tak się złożyło, że przejechałem to miasto całe ze wschodu na zachód. W mojej ocenie to jedno z brzydszych doznań w mojej rowerowej przygodzie. Radom jest duży i koszmarnie zaniedbany. Boczne uliczki starszą brzydotą i zatęchłą starością. Jak wcześniej wspomniałem i tu nie ustrzegłem się błędu. Podobnie jak Mirów na czwartym etapie, tu pozostawiłem nietkniętą gminę Gózd. Byłem od niej mniej niż kilometr. No ale cóż, niezaliczona. Czeka na swoją kolej. Ja natomiast na kolej dojechałem do Wieniawy. Na stacyjce miałem godzinę do pociągu. Kolegów już nie było, nie szukałem knajpy, zatem spokojnie posiliłem się kiełbasą i bułkami. Pieczywem dokarmiałem ptaki. Lokalna kolej dowiozła mnie z powrotem do Radomia. Do Wrocławia moje Intercity dowiozło mnie wieczorem. W domu stawiłem się koło północy.
Rajd zakończony. Niby była to wersja zastępcza, bo dziwne czasy nie pozwoliły na tę zaplanowaną i wymarzoną. Trzeba się cieszyć tym, co jest. Oby nie było gorzej.
Na szczęście dla nas wirus pozostał w tle.