Uwaga: W czasie czytania zalecane jest przymrużenie przynajmniej jednego oka. Po ostatnim akapicie mogą wystąpić znużenie i ból głowy. Tekst nie był testowany na zwierzętach, ludziach, krasnalach ogrodowych, smokach ani na jednorożcach i nie spełnia absolutnie żadnych norm.
W czasie pisania ucierpiała jedna mysz. Czytasz na własną odpowiedzialność. Purystom językowym i polonistom zaleca się konsultacje z lekarzem przed pierwszym użyciem. Dosyć tego, wracam do pracy. Muszę jeszcze napisać tekst drobnym drukiem do ulotki Sylimarolu i kilka pasków dla Wiadomości. Nie, mniejszej czcionki nie było.
Dzień 9 z 10, Białowieża - Żabokliki, Lipiec 2019. Opis końcówki dnia. Kolejna odsłona mojego ostatniego, przed covidowym uziemieniem, wyjazdu.
Waść Gościrad Nieśmiały z Drohiczyna
Czym...
...i gdzie tego dnia (mapa odtworzona z pamięci i zdjęć)
Ale zanim Drohiczyn…Tego dnia wystartowałem z Białowieży po spędzeniu tam słonecznego dnia regenerując siły. Po drodze była jeszcze Hajnówka, Święta Góra Grabarka, piękne widoki, cerkwie, cmentarze z młotem i sierpem, krowy, konie i inne bociany. Była też rowerowa turystka z Niemiec i rowerowy turysta z Knurowa. Jedne z tych miłych spotkań, które ładują baterie lepiej niż czekolada. Prom w Drohiczynie był na deser. Zapraszam na relację wypoconą na zakwasach i podlaną sosem endorfinowym.
Drohiczyn, czyli Gościrad pozdrawia Radosława.Wlotowo-wylotowa tablica powitalno-pożegnalna ogłasza: “Drohiczyn, historyczna stolica Podlasia” Pod napisem, przygarbiony rycerz podlaski, schowany w hełmie, za tarczą i ogromną strzałką niczym kursor z komputera. Gdyby tak jeszcze o krok odsunął się od drogi, do tablicy z nazwą “Drohiczyn” trzeba by dopisać 1km. Nazwałem go Gościradem Nieśmiałym. Dyskretny, zamaskowany, przyczajony, z gościńca niemal niewidoczny. Wita, ale się nie cieszy. Wzór podlaskiej skromności.
Dość niefortunna lokalizacja dla tablicy która powinna, zakładam, być widoczna z trasy:
Pierwszy napotkany drohiczynianin z krwi, kości i życzliwości, patroszył właśnie forda fiestę z zakupów. Niczym rycerz Gościrad rozpruwający podlaskiego smoka, sięgał jądra bagażnikowej ciemności. Szamocząc się z wypchanymi foliówkami, dziarsko połyskiwał dekoltem hydraulika. Przysiągł bym, że to właśnie tą częścią ciała odpowiedział mi na dzień dobry. Po chwili stał już wyprostowany z właściwie już umiejscowionym, wąsatym uśmiechem. Zapytałem o prom, wiedziałem z mapy że jest, ale nie mogłem odpuścić sobie okazji na pogaduchy. Czasem w takim szwendaniu się, rozmowy brakuje bardziej niż ciśnienia w oponach.
Uświadomił mi że zostało jakieś, nie sprecyzował jakie dokładnie, 10 minut do ostatniego promu tego dnia. Przeprawa na drugą stronę rzeki planowałem odkąd na mapie pojawił się Drohiczyn. Miałem już dosyć łaszących się tirów na 62-ce. Żółta trasa na mapie, to zła trasa. Po drugiej stronie drohiczyńskiego promu czekały już tylko białe, niczym plamy na mapie Kolumba, trasy nietirowe, zadupiowe.
Szybkie wskazówki dojazdu od pogromcy fiesty, i już pędzę ostro w dół. Najpierw Józka Piłsudskiego, potem gonie Zygmunta S by ostatecznie Zamkową dopaść rzeki. Jest Bug, jest droga brzegiem Bugu, jest przystań. Jestem ja, jest tablica info, jest pięć do siedemnastej. Tylko… tylko promu nie ma. Spoglądam na stalową linę, masywną niczym smycz Mastifa, która prowadzi mój wzrok w poprzek rzeki. Na drugim jej końcu wylegująca się na żółtym nabrzeżu bryła. Jest I prom.
Rozglądam się za rozkładem …hmm przypływów? Wypatruję tablicę z przypiętymi dwoma kartkami A4. Na jednej z kartek dwa “tel komy”. Pierwszy, do operatora promu, bardziej wyblakły od drugiego, mniej wyraźny. Widocznie bardziej pożądany, wytarty od spojrzeń takich jak moje, nie pewnych promowych zwyczajów. A mówią że Polacy nie czytają.
Drugi “tel kom” do centrali gdzieś tam w powiecie, a może nawet w województwie, czyli że zbędny. Nie to co pierwszy, ten tu, w zasięgu liny rozpiętej od brzegu do brzegu Bugu, na końcu której kotwiczył pływający most.
Okazało się jednak że ten tu w zasięgu był poza zasięgiem. I choć mogłem wyłowić pojedyncze zdania dopływającą z drugiej strony liny, to dzwonka tel komu już nie słyszałem. A liczyłem na polifoniczną szantę.
Drugi numer (ku mojemu zaskoczeniu) wręcz przeciwnie, dostępny i miły z głosu. Zapewnił, po wcześniejszym zorientowaniu się w położeniu mnie względem promu, promu względem Bugu, a wskazówki małej względem dużej, że na pewno jeszcze tak. Czekać cierpliwie, prom jeszcze raz czy dwa da radę. Ha, moje drugie imię to cierpliwy.
- Kurwa ile jeszcze - wymamrotałem sobie prosto w nos pięć minut później.
Zanim nastąpił drugi, bliski kontakt z załogą promu, był pierwszy, odległościowy. Wizja i fonia docierały, ale niekompletne, nieuchwytne, bez konkretów. Choć coś tam wyłuskać się dało. O boleniu, o sumie i że niekoniecznie bo fala.
Nagle rozmowa względem bolenia ucichła a wzmógł się ruch postaciowy. Stalowa lina wzdrygnęła się w naprężeniu, jęknęła, stęknęła i westchnęła, słyszałem wyraźnie. Prom zaczął rosnąć odwrotnie proporcjonalnie do moich obaw względem mego położenia. Jedno siku i dwa batony musli później, cumowałem rower na barce.
Było ich trzech. Najstarszy w wieku okołoemerytalnym, na oko sternik, a może nawet kapitan, o ile taka funkcja w ogóle istnieje na promie rzecznym więzionym na linie. Pozostali dwaj, młodsi, siła napędowa ciągniona. Chyba najmłodszy był chyba Ukraińcem. Założenie to opieram na stereotypie wschodniego akcentu i statystyce migracyjnej. Średni z najstarszym, lokalni, wizualnie i fonicznie
W obliczu odległości wciąż jeszcze nie przebytej i względnie późnej pory, zapytałem.
O której odbijamy?
Za 10 może 15 minut, poczekamy, może jeszcze ktoś przyjedzie.
Nim z zakamarków zakwaszonego mózgu wydobyłem kolejne, równie błyskotliwe pytanie, a z sakwy poczerniałego banana, zostałem zupełnie sam. Załoga promu rzecznego na Bugu w Drohiczynie, rozpłynęła się w kamforze domysłów. I znowu nie było do kogo się odezwać.
Paląca sprawa jakaś - pomyślałem i zastygłem w obserwacji. Pamiętacie scenę z “Jurassic Park” z atakującymi velociraptorami? Widać tylko kładące się rośliny pod naporem niewidocznych drapieżników, polujących na kogoś tam.
To właśnie obserwowałem w trzcinowisku na brzegu Bugu. Celem velociraptorów, wędki, celem wędek boleń, okoń, może nawet sum.
- Sum wszystkich moich lęków- (perkusja - pam pa dam dam kszzz) “błyskotliwym” żartem starałem się odpędzić obawy czasomiejscowe. Żartem i żarciem, bo coś tam z nudów i z sakwy co chwilę wyciągałem.
Trzeci wędkarz zbyt dobrze się zakamuflował, ale dwóch wyłapałem:
Wędkarze-promiarze nie wyciągali nic poza własnymi szyjami ponad trzciny. Chwilę później stało się, jak Drohiczyński kapitan wód rzecznych przewidział. W ciągu 10 może 15 minut, pojawiło się auto rasy Yaris chętne do przeprawy. Powróciła też załoga która okazała się miła i profesjonalna. Po chwili odbiliśmy od brzegu.
Zapatrzony w nurt rzeki, odpłynąłem, dosłownie i w przenośni. Z zamyślenia wyrwało mnie wołanie z rosnącego brzegu. Wołało wiśniowe audi, wlepiające w nas swe halogenowe ślepia.
Wracacie jeszcze do Drohiczyna? - Wracali. Ostanim kursem tego dnia zostając już po stronie miasta. Wędki wróciły do bagażników, promiarze-wędkarze wrócili pewnie do swych domów.
Bolenie, sumy i okonie zostały w Bugu. Wszystko zapewne powtórzy się następnego dnia. I następnego. I następnego. Chciał bym tam jeszcze kiedyś wrócić. Zanim uregulowania, przepisy lub most zmienią ten mały wycinek świata. Zawitać do miasta, które tym razem minąłem opłotkami, a które wygląda tak kusząco grając w “Sanatorium pod klepsydrą”.
Oby byli tam jeszcze rzeczno-promowi marynarze słodko-lądowi. Ze swoimi wędkami w trzcinowisku na brzegu Bugu. Zwykła codzienność zwykłych ludzi, która przynajmniej dla mnie, jest tak zajebiście niezwykła.
Wróciłem i ja, do pedałowania. Nie widocznym na mapie skrótem, wskazanym przez obsługę promu, dobiłem do najcieńszej z mapowych tras. Piaszczystej, przypominającej musztardę sarepską nitki. Koła, a to podskakiwały na twardej “tarce” i kamieniach, a to brnęły w piachu odbierając dużo sił, klasyka. Drogą niczym spaghetti, raz molto al dente a raz rozgotowaną, dotarłem do asfaltówki w Bużyskach.
Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu,
Rower nurza się w zieloność i jak łódka brodzi,
Śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi,
Omijam koralowe ostrowy burzanu...
Na początku asfaltówki było
słowo rondo. W centrum Jezus, lewicą dźwigający swój własny krzyż, prawicą wskazujący drogę na Siedlce. Cumujący pod ciężarem krzyża, niczym zakotwiczona barka na pobliskim Bugu. Tu jednak, zamiast ciężkiej stalowej liny, były tęczowe tasiemki. Fioletowo-żółte cumy, seledynowo-niebieskie szpringi i czerwono-białe presty. Upewniały się, że wiara ukształtowana w betonie, zostanie z okolicznymi mieszkańcami nawet w obliczu najpotężniejszego szkwału.
Wielkiego wyboru dalszej trasy nie miałem. Była jedna, wskazana ręką boską i w kierunku zgodnym z planem. Planem którym były Siedlce. Jednak na miasto zabrakło sił i chęci, pokusa zanocowania w Żaboklikach - kolonii okazała się silniejsza. Kusząca ze względu na nazwę i dostępność. Chwilę wcześniej kusiły jeszcze Suchożebry i Mordy ale trochę nie po drodze. W Paprotni, pomimo starań przemiłej sklepowej, właściciel sklepu i pobliskiego budynku “w stanie surowym” nie zgodził się na turystyczną okupację (ze względu na moje bezpieczeństwo).
Figurka Matki Boskiej po środku niczego:
Opis jaki zamieściłem na blogu do zdjęcia poniżej:
“Gdzieś pomiędzy Drohiczynem a Siedlcami, końcówka długiego na 150km dnia. Najpierw wyłonił się kombajn. Poczułem zapach świerzego zdjęcia w powietrzu. Otarłem pot czołooczny i sięgnąłem do kieszeni po aparat. Pozdrowiłem modeli, upewniając się że nie mają nic przeciwko rowerzyście-paparazzi. Grabie pozostały w pionie i co najmniej dwa uśmiechy wystąpiły. Git. Spust raz, dwa, trzy. Krótka wymiana słów, na zdania nie było czasu.
Nawet nie zwolniłem, nie miałem już siły żeby się na nowo rozpędzać. Rower w tym momencie ważył jakieś dwie może osiem ton.
Krótka pozytywna interakcja dodała mi jednak energii do dalszej jazdy. Więcej niż dała by jakakolwiek skrzydlata chemia. Od tej pory miałem już tylko z górki i z wiatrem.
W takich oto okolicznościach podróżniczo-rolnych powstało moje ulubione zdjęcie. Wcześniej nawet nie miałem ulubionego.”
Zapadał zmrok, opadałem z sił, padła ostrość... pora odpocząć. To był długi dzień:
Wreszcie dotarłem, nocleg w Żaboklikach był równie dziwny co ciekawy. Dzieliłem łazienkę z imigrantami ekonomicznymi ze wschodu, w warunkach proporcjonalnych do ich wynagrodzenia. Byli też wielkomiejscy turyści, którzy postanowili zatopić się w imprezowaniu w pobliskich Siedlcach. Nieobecni ciałem byli ze mną duchem, zostawiając psa w zamkniętym pokoju… na cały dzień i (co ważne) całą noc. A pupil bardzo tęsknił, albo miał mały pęcherz, albo był głodny. Tak czy inaczej, oznajmiał to szczekaniem. Ciągłym, intensywnym ku@#a szczekaniem. Psa było mi żal, ale właściciele, którzy podobno wrócili nad ranem i których niestety nie spotkałem, mieli swoje miejsce w moich przemyśleniach tej nocy.
Niebo nad Żaboklikami, widok z mojego pokoju:
Wszystkie niedogodności wynagrodziła mi właścicielka racząc mnie na kolację swojskim mlekiem, masłem z tego mleka i miłą pogawędką. Po szczekającej nocy, zaczął się kolejny, tym razem już ostatni, dzień wyjazdu. W planach miałem “Wilkowyje”, a potem złapać pociąg w Warszawie, ewentualnie przenocować w stolicy gdyby pociągu nie było. Ale to już, parafrazując piosenkę inspirowaną słowami budowniczych Kanału Panamskiego, “Another day another dollar story, daylight comes I'm on my way…”
Kolejny poranek z wymalowanym na twarzy zmęczeniem po nieprzespanej nocy i w towarzystwie przemiłej pani właścicielki:
Przepraszam za błędy i dziękuje za uwagę.