Jordania nie pojawiała się w naszych planach, miała być Tunezja, ale absurdalne obostrzenia skutecznie nas zniechęciły, miało być Maroko, ale na szczęście sytuacja z pracą Marysi nam przeszkodziła, mieliśmy lecieć pod koniec listopada, 5 grudnia wprowadzono zakaz lotów do i z Maroka.
W tym roku znów pojawiał się temat Tunezji, mnie ciągnęło na Kretę, Marysia znalazła informację, że od 1 marca Jordania znosi wszelkie obostrzenia, z lekkim ociąganiem kupiliśmy bilety, jeszcze trochę później Jordan Pass (opłaca się, przynajmniej jeśli w planach jest zwiedzanie Petry), a na dzień przed wylotem - ubezpieczenia. Pierwszy raz mieliśmy luksus wylotu z Poznania, drugi raz - mieliśmy podwózkę na lotnisko, spakowani i z rowerami w kartonach, elegancko, dzięki Agnieszce i temu Żubrowi.
Na miejscu też fajnie - dzięki pokrętnym biznesom Marysi mieliśmy podwózkę z lotniska na dworzec autobusowy linii JETT, na dworu bagażowy zatroszczył się o bagaże, my bez problemu kupiliśmy bilety, przewóz rowerów - żaden problem. Później pierwsza kawa z kardamonem i czekanie na autobus.
Po prawie 4 godzinach jazdy i kontroli celnej przed Akabą, wyładowaliśmy się na dworcu, w pobliżu hotelu Kempinski. Marysia poszła po kawę, ja zacząłem rozpakowywać rowery. Chyba mocno mi kawy brakowało, bo bardzo podeszła. Do drogi gotowi byliśmy w chwili, kiedy przyjechał kolejny autobus z Ammanu, pojechaliśmy przez duszne i gwarne miasto w stronę plaż na południe od miasta. Droga przez miasto bardzo mnie rozdrażniła, jechało się raczej źle, z pomyłkami wynikającymi ze zmian w sieci dróg. Wyjechaliśmy za terminal kontenerowy i zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. Było kilka kandydatur, skończyło się na zatoczce z ławkami przy promenadzie. Nikt nas nie niepokoił, mogliśmy sobie pozwolić na leniwy poranek i pierwszy kontakt z wodami Morza Czerwonego.
Koło ósmej w końcu ruszyliśmy, zaraz po starcie mieliśmy pierwszą styczność z jordańskimi wolnymi psami, ach jakie milusie, żeby tylko pod samochód nie wpadły biegnąc z nami... Jechaliśmy na południe, do hoteliku, w którym mieliśmy spędzić dwie noce. To przeze mnie - chciałem do, a właściwie pod wodę. Hotelik z gatunku tanich, w niskim standardzie, za to czysty z dobrą obsługą. Rafa blisko, woda ciepła. Szkoda, że tak mocno wiało, przez co woda była nieco mętna, a prąd spychał w szkarłupnie, ale i tak dla mnie się podobało. W między czasie uskuteczniliśmy wycieczki do Akaby, po zakupy i naprawić podstawkę Marysi licznika, później pod saudyjską granicę.
Po dwóch dniach laby pojechaliśmy na północ, do Wadi Rum, na spotkanie z koleżanką Marysi, po drodze miałem pierwszy i ostatni zakup wody Milano - nie polecam, miałem duży dyskomfort wewnętrzny po spożyciu. Po nocy w obozie, jednym z wielu z „beduin camp“ w nazwie, rano pojechaliśmy na wycieczkę po pustyni, główną atrakcją było wejście na najwyższy szczyt Jordanii - górę Umm ad Dami - znów byliśmy w pobliżu granicy z KSA, dla mnie było to dość wymagający, ale satysfakcjonujący spacer z nagrodą na koniec - smacznym i pożywnym, beduińskim obiadem. Później obowiązkowe łuki skalne, szczeliny i cysterny, przed zachodem słońca odłączyliśmy się od wycieczki. Mieliśmy w planie wieczorny wyjazd z terenu parku narodowego na z góry wypatrzoną pozycję: 200 metrów od drogi i za małą górką i osłonięci od wiatru.
Po spokojnej nocy, rankiem opuściliśmy Wadi Rum i pojechaliśmy na północ główną drogą w stronę Ammanu - autostradą nr 15. Po krótkim kawałku, mając w perspektywie jazdę ruchliwą drogą, na której za kawałek znikało szerokie pobocze, próbowaliśmy szczęścia z autostopem, po kilkunastu minutach złapaliśmy okazję, podjechaliśmy 35 kilometrów na północ. Od kierowcy, jordańskiego inżyniera, dowiedziałem się, że w Polsce robi się dobre pociski przeciwlotnicze, dobre pistolety i że jest szansa na pokój w Syrii oraz pozbycie się z Jordanii problemu, jakim jest około dwumilionowa rzesza uchodźców z Syrii. I jeszcze że tam rzadko kto operuje numerami dróg czy nazwą Wadi Musa, raczej mówią Petra.
Dalej było zimno, około 5 stopni, niska temperatura miała spory związek z tym, że prawie całe popołudnie jechaliśmy na wysokości między 1500 za 1700 metrów, na dodatek towarzyszył nam silny, zachodni wiatr. Gdzieś tam złapałem drugiego w trakcie wyjazdu laczka. Wieczorem dojechaliśmy na dalekie przedmieścia Petry, na obrzeżach wsi Tajiba. Dzięki determinacji Marysi i budowlańców dostaliśmy zgodę na rozstawienie namiotu na działce z domem w trakcie robót wykończeniowych. Właściciel domu pokazał, gdzie i jak załatwiać sikanie, pan Mbarak przedstawił nas żonie, Dalii, potem odjechali, a my zostaliśmy sami na wietrze. W nocy było w okolicach 2-3 stopni, wciąż wiało i od podłoża ciągnęło chłodem. Pod namiotem znalazły się kartony od stolarki, pod matami - ręcznik i chusty-arafatki, spaliśmy w kurtkach.
Rano nie chciało być lepiej, w puchach dojechaliśmy do Petry, w puchach ją zwiedzaliśmy opędzając się o natrętnych naciągaczy i w puchach z niej wyjeżdżaliśmy kierując się do Małej Petry. Ale zanim o będzie Małej Petrze, to jednak trzeba wspomnieć o tej dużej, choćby przez wzgląd na cenę biletów, jeśli się nie kupi wstępu razem z Jordan Pass, to ta przyjemność kosztuje 50 JOD, czyli jakieś 300 złotych. Przyoszczędziliśmy kupując wizę jako Jordan Pass, sama wiza kosztuje 40, wstępy do kilkunastu atrakcji, w tym do Petry, Wadi Rum i nad Jordan w tej postaci kosztują w sumie 30 JOD. Wracając do Petry: kanion, którym idzie się od wejście do skarbca - piękna i malownicza rzecz, skarbiec - robi wrażenie kunsztem, amfiteatr robi wrażenie rozmachem, reszta obleci, pół dnia zwiedzania i przeciskania się pomiędzy tłumami turystów potrafi zmęczyć, ale warto.
Gdzieś w połowie drogi z Wadi Musa do Małej Petry zatrzymaliśmy się na kawę, zjawiło się dwóch młodzieńców na mułach, obaj byli chętni, aby dostać moje buty. W Małej Petrze było mniej spektakularnie, mniej urodziwie, ale też było spokojniej, było mniej ludzi i całkiem ładnie. Zrobiło się późno, zimniej i zaczynało padać. Chcieliśmy jechać do Wadi Araba, a przynajmniej zjechać na najkrótszą drogę nad Morze Martwe i gdzieś tam schować się z namiotem. Niestety - zatrzymał nas gość z legitymacją lokalnego adwisiora i powiedział, że: a) nie ma po co tam jechać, b) spać tak se gdzie bądź to nie można, c) obóz/camping z drogowskazu to i jest, ale nie dwa, a z siedem kilometrów dalej i po drodze jest mocno pod górę, więc zdecydowanie sugeruje któryś z campingów w bliższej okolicy. Ja to mam wątpliwości i podejrzenia, ale Marysia mówi, że on z troski, bo w nocy było jeszcze zimniej, wietrzenie i padało. No i spaliśmy pod dachem, wykąpaliśmy się w ciepłej wodzie i napiliśmy herbaty z kowidowych szklanek. Herbata byłą w towarzystwie backpackerów z Węgier, część nieśmiało zagadywała, część mówiła, że już nie bratanki.
Rano nie szło nam zbyt składnie, trochę przez kontakty ze wspomnianymi Węgrami, trochę przez aurę, ale wyjechaliśmy. Było rześko, wietrznie, a wyżej - mocno pochmurnie, podjechaliśmy kawałek i w tych chmurach padało lodem i śniegiem. Zlitowała się nad nami obsługa czterogwiazdkowego hotelu i mogliśmy posiedzieć i napić się herbaty w lobby ozdobionym klimatyzatorami i żyrandolem od Swarowskiego. Po półtoragodzinnej przerwie wyszliśmy znów na wiatr i chłód. Pojechaliśmy kawałek, ale mocno zainteresowały się nami psy w ilości wpierw trzech, później pięciu i więcej - jechać się nie dało, psy podchodziły blisko i jakoś tak niesympatycznie, po kilku minutach miałem już zapas kamieni (jakby co), po kolejnych kilkunastu zatrzymał się przy nas pickup, kierowca zapytał czy pomóc. Tak, poprosimy. Psy zostały w tyle, minęliśmy oblodzone drzewa, mijaliśmy ślady śnieżycy.
Wysiedliśmy kilka kilometrów przed Szubakiem, potem zrobiło się przyjemnie: z górki, z wiatrem, z picką z lokalnej piekarni... A dalej wiater już był z boku, znów było zimno i niesympatycznie i tak do wieczora. Mieliśmy zjechać do Dany, wioski w dolinie Dana, rezerwatu przyrody słynącego z widoków, perspektywa zjechania kilkuset metrów i późniejszego podjazdu powrotnego sprawiła, że wybraliśmy opcję podziwiania doliny Dana z góry. Pojechaliśmy do przybytku noclegowego we wsi Al Allama, tuż nad doliną i sporo nad wsią. Widok mieliśmy świetny, ale w pokoju raptem kilka stopni więcej, niż na zewnątrz, a na zewnątrz od rana utrzymywał się śnieg.
Następny dzień był słoneczny i cieplejszy, tym cieplejszy, im niżej zjeżdżaliśmy. Już w Hannanie było na tyle ciepło, że można było jechać na krótki rękaw. Dalej, poniżej Tafili, było trochę interwałów, było kolejne spotkanie wolnymi psami, już nie milutkimi, ale silnymi w grupie i agresywnymi. Pierwszy raz od dawna naprawdę bałem się psów i miałem świadomość, że kamienne snacki, które miałem schowane w kieszeniach, na niewiele by się zdały. Nie mogliśmy przejechać przez zakręt, w którym rezydowała wataha (na odcinku około 300 metrów było koło setki psów w mniejszych i większych podgrupach), nasz problem zauważyli kierowcy, jeden zawrócił, drugi miał po drodze - eskortowali nas i osłaniali aż do miejsca, gdzie byliśmy bezpieczni. Wyluzowaliśmy przy kawie i w pięknych okolicznościach, a spaliśmy na mało malowniczym usypisku z boku drogi, ale za to z widokiem na Wadi Araba.
Poranek na wysokości -261 metrów i z widokiem na szeroką dolinę? Tak było. Do tego kawa i ciastko. Zjeżdżaliśmy niżej, 1066 hektopaskali i rosło. Mijaliśmy uprawy, trzcinowe zarośla, gaje daktylowe, obozy robotników, zbiorniki na wodę, handlarzy... Dojechaliśmy do muzeum najniższego punktu globu, można polecać - najciekawsza i najlepiej opisana ekspozycja archeologiczna, jaką widzieliśmy w Jordanii. Dalej były widoki na Arab Potash, przyjemna sjesta w Wadi Numeira (kanion polecany przez koleżankę Marysi - Elizę, za co po tysiąckroć dzięki) i szybka akcja pod tytułem jedziemy do Karaku, rano zwiedzamy zamek i wracamy.
No i pojechaliśmy. Wpierw zobaczyć zamek. Po drodze dołączył do mnie młody człowiek na rowerze, zajeżdżał mi drogę, coś gadał po arabsku. Dość brutalnie zatrzymał go policjant i srodze zrugał. Okolice zamku były przybijające, opuszczone i zrujnowane hotele i restauracje, przewodnicy oferujący półgodzinne zwiedzanie za trzy dinary i gość ze sklepu zagadujący po polsku. Miało być spanie w hostelu przy zamku - kilka zamkniętych przybytków i jeden przyjmujący rezerwacje na bookingu: znaleźliśmy budynek ze zdjęć, ale nie znaleźliśmy czynnego wejścia. Pjechaliśmy sprawdzić obiecujące według mapy miejsce przy cmentarzu. Miejsce okazało się lipne, ale za to Marysia wprosiła się na dach domostwa mocno praktykującej, muzułmańskiej rodziny. Inshallah. Za pomocą translatora i obrazków z internetu dogadaliśmy się, dostaliśmy na noc koce, dostęp do toalety i wór przekąsek.
O ósmej dwadzieścia pożegnaliśmy się z gospodarzami i opuściliśmy gościnny dach i pojechaliśmy zwiedzać zamek, w międzyczasie dostałem wiadomość od kolegi, że część swojej ruiny zamek Karak zawdzięcza izraelskim bombardowaniom, a centrum wygląda, jak wygląda po zamachach bombowych w 2016 roku. Zamek imponujący, historia ciekawa, spełnił oczekiwania. Deus Vult.
Znów zjechaliśmy do Wadi Araba, jechaliśmy nad Morze Martwe, dojechaliśmy i bujaliśmy się wzdłuż wybrzeża, na północ. Po kilku kilometrach zrobił się nudnawo, jedyną atrakcją były formy skalne nad drogą, interwały z gatunku tych męczących monotonią, ceny na straganach z gatunku tych z tyłka, znów spaliśmy na jakimś usypisku, znów pałętały się wolne psy, tym razem pojedynczo.
Kolejne kilometry nad Morzem Martwym, w okolicach bardziej turystycznych. Było mnóstwo śmieci i sporo porzuconych inwestycji. Niemal całkowite zamknięcie Jordanii na turystów powodowane sytuacją covidową sprawiło, że zatrzymał się strumień pieniędzy, część interesów tego nie wytrzymała i upadła, część nawet nie miała szansy wystartować, inne biznesy cięły koszty i jakoś przetrwały.
Zjechaliśmy na publiczną plażę, mnóstwo śmieci, jakoś tak nieprzyjemnie, zobaczyliśmy MM z bliska, zobaczyliśmy kryształy soli na plaży, zamoczyliśmy nogi i pojechaliśmy w górę, nad Jordan. Pomimo zaduchu jechało się całkiem dobrze, odbyliśmy opłacony kurs wycieczkowy, zobaczyliśmy rzekę Jordan, chrzest i granicę z Izraelem. Przebywanie w miejscach, o których się tyle czytało i słuchało, nawet świadomość bliskości legendarnego Jerycha to nie byle jakie przeżycie. Podobnie jak odwodnienie i męka na lekkim podjeździe do Al Rama. Sklep z wodą dał mi dużo radości, stałem sobie tak przed chłodziarką i wybierałem różne wody do picia, pan z obsługi polecał Veroni - naturalna wodę mineralną z Polski, najlepsza i najdroższa w ofercie. Wybrałem cztery tańsze. Do tego Marysia kupiła Pepsi - litrową, za 3,60 na PLN. O, jakie to było dobre. Zimne...
Pojechaliśmy w stronę góry Nebo, nie było specjalnie gorąco, a mnie dopadała dziwna słabość i obserwowałem niknące w oddali plecy Marysi, przystałem na jej pierwszą propozycje noclegową, może nie najlepszą, ale za to nie wymagającą dalszej jazdy. Spało się dobrze, w sumie mógłbym dłużej. Ale trzeba było się wdrapać na górę Nebo, nie zostało nam wiele, ale za to z momentami, że było, jak statek w Obcym. Znów mnie dopadł kryzys, nie miałem siły nawet wpychać roweru. Musiałem się położyć zdrzemnąć i wciągnąć ljofa (to jeszcze z tych niewykorzystanych dwa lata wcześniej w Patagonii). Potem jakoś dałem radę się wtargać do góry, pod kościół, za bramę nie wchodziliśmy - za trzy dinary od osoby to można nieźle zjeść i nakupić sporo wody. No właśnie - w Um Jereisat Marysia kupiła pyszną, dobrze schłodzoną wodę, gdyby nie zahamowania, to byłbym ją gotów wciągnąć na raz.
Jak sobie później policzyłem, to wchłonąłem dwa i pół litra płynów bez wydalania i czułem, że mógłbym więcej, więc kiedy zdarzyła się przerwa na herbatę, to piłem bardzo chętnie. Później herbatę w sklepie z pamiątkami (mozaiki po 50 JID). W następnym sklepie było już taniej, ale tanio to się zrobiło w centrum Madaby, gdzie zlądowaliśmy w kolejnym tanim i nieco zaniedbanym hoteliku. Ale znów obsługa na propsie. Popołudniową porą szukaliśmy kartonów na rowery, a przy okazji trochę zwiedzaliśmy. Z kartonami była lipa, ale właściciel hotelu obiecał, że rano pomoże i pojeździmy po mieście, poszukamy. Byłem trochę spokojniejszy. Wieczorem zwiedzaliśmy miasto, te mniej turystyczne okolice, obserwowaliśmy przygotowania do ramadanu. Uderzyła mnie różnica w cenach między lokalami, gdzie jadali miejscowi, a tymi dla turystów - w jednym pół JID za dwie kanapki z falafelami, w drugim 1,5 JID za jedną. Wieczorową porą, w nieturystycznych miejscach Madaby czułem się pewniej, niż w Petrze.
Kolejny dzień zaczęliśmy od śniadania, później była przejażdżka w poszukiwaniu kartonów, zwiedzanie. Kościół Świętego Jana Chrzciciela, wieża z widokami, podziemia z ekspozycją archeologiczną, mozaikami i makietami - polecam. Muzeum archeologiczne - ma potencjał, ale brakuje opisów ekspozycji, szkoda, bo tak niewiele brakuje... Później starówka i znów szukanie kartonów, nazbieraliśmy dość, można było poświęcić się szwędaniu po starówce. Według mnie - warto. Kupiliśmy pamiątki (w centrum taniej, niż na peryferiach), wieczorem zrobiliśmy jedzenie z dostanych i znalezionych produktów (bakłażany, cebula, czosnek), później było pakowanie i spać. No tak nie do końca, bo napady kaszlu mieliśmy konkretne. Do tego te komary...
Wstaliśmy wcześnie, o 7:15 byliśmy po śniadaniu i ruszaliśmy w 30 kilometrową drogę na lotnisko, lepiej jechać wcześniej i mieć zapas czasu, choćby na nadgorliwego policjanta, który twierdził, że z rowerami na lotnisko nie wolno i już. Albo na ochronę lotniska, która nie wiedziała, czy starego etreksa można przewozić i czy jakimś sensownym minimum nie powinien być jednak oregon 600. Na policjancie zeszło niecałe 10 minut, z ochroną lotniska - dobre 40 minut. Ale udało się, zdążyliśmy z odprawą i na nowoczesną kawę przed odlotem.
Po powrocie pocałowaliśmy na powitanie polski beton - sprzątaczka na lotnisku kazała zabrać materiały opakunkowe, bo to nasze śmieci, nie lotniska. Później już było lepiej - Aga z Żubrem i gazowaną Muszynianką, dobra kawa z automatu i eleganckie wyrobienie na pociąg na wielkopolską prowincję. Ogólnie było nieźle, Jordania raczej mi się podobała, nie polecam.