Tegoroczne wakacje były zaplanowane w następujący sposób: 2.5 dnia na dojazd do Vizovic w Czechach; 4 dni (a w zasadzie 3 dni i wieczór) na festiwalu Masters of Rock tamże; trochę ponad tydzień jazdy przez czeskie góry i Sudety oraz kręcenie się po zachodnim pograniczu Polski - od Bogatyni po Gubin z głębią strategiczną na poziomie 30-50 km. Dużo lasów, jeziorka, szutry, industrial, postindustrial, ruiny, urbexy i tego typu tematy.
Miałem wyjeżdżać jeszcze we wtorek, ale się zagrzebałem i ruszyłem dopiero w środę po południu. W związku z tym pierwsze dwa dni były lekko napięte, bo do Vizovic miałem z Krakowa ok. 230 km, a chciałem dojechać na czwartek maksymalnie tak koło 18. A po drodze troszkę gór, a przecież nie będę jechał całości po asfalcie, szanujmy się.
Przelot przez Małopolskę i Śląsk wypadł sprawnie, znanymi mi dróżkami wzdłuż Wisły, Doliną Karpia i podnóżem Beskidu Śląskiego. Na Śląsku jak to na Śląsku, trafiła się hałda:
Poza tym zdaje się, że mijali mnie jacyś zawodnicy z zawodów Wisła 1200, z tego co rozumiem, w tym roku jechali w drugą stronę? Czy to opcja tam i z powrotem?
W czwartek rano zameldowałem się na granicy.
Trochę grzbietem, trochę dolinami (brak czasu nie pozwolił na dłuższe babranie się grzbietami, ale o to mogę mieć tylko pretensję to moich zdolności dezorganizacyjnych) przejechałem przez Beskid Morawsko-Śląski.
Po drodze wleciał prawilny czeski obiad - smażony ser i Kofola.
Tuż przed zjazdem z gór złapał mnie deszcz; z początku wydawało się, że przejdzie w miarę szybko i postanowiłem go przeczekać pod gęstym świerkiem. Kiedy po parunastu minutach ulewy świerk zaczął przeciekać zarzuciłem kurtkę i pojechałem dalej. Lało ponad godzinę, ale w końcu się przejaśniło i do Vizovic zdążyłem już obeschnąć. Zgodnie z założeniem byłem koło 18, dzięki temu zdążyłem akurat na fińskiego zwycięzcę eurowizji (w 2006
https://www.youtube.com/watch?v=gAh9NRGNhUU).
Kolejne trzy dni spędziłem na zamulaniu (z yoshkiem, Magią i ekipą) na festiwalu. Skrótowo (bardziej profesjonalny skrót -
https://www.youtube.com/watch?v=mkCQciN_HLM), w piątek mimo awarii dźwięku super wypadł Beast in Black i Lacuna Coil (bardziej mi się spodobali niż się spodziewałem, Cristina Scabia ma taaaką charyzmę). Najbardziej oczekiwana sobota nie zawiodła, najpierw Nervosa (moje małe odkrycie festiwalu), potem głupawka na Trollfest, Civil War ze schrzanionym nagłośnieniem, świetny Axxis i kolejna głupawka na Alestorm. A na koniec czadu dał Judas Priest, choć wypadli w moim odczuciu nieco słabiej niż miesiąc wcześniej w Gdańsku. Moze Rob Halford był już zmęczony trasą? Grać takie koncerty w wieku 70 lat to nie w kij dmuchał. Ostatniego dnia Vision of Atlantis z orkiestrą dość przyjemne, potem super zagrała trójka kolejno Kataklysm, Exodus, Testament, trzy godziny solidnego łomotu. Z początku myślałem, że jeden z tych zespołów mi starczy, a pod koniec w sumie mało mi było. Ostatni koncert jednej z głównych gwiazd festiwalu - Nightwisha - w pierwszej połowie mnie znudził, w drugiej już było dobrze. A może to kwestia 'zgwałconych uszu' przez poprzedzające death/thrash metalowe trio?...
Trzy dni festiwalu przeszły jak z bicza strzelił i w poniedziałek rano (zwijający się kemping nie pozwolił dobrze się wyspać) znowu wsiadłem na rower kierując się na północ przez Góry Wsetyńskie
dzień kończąc na klimatycznej, odludnej dróżce biegnącej doliną wzdłuż poligonu obejmującego swoim zasięgiem większość Gór Oderskich. Niedaleko, jak nazwa wskazuje, swoje źródliska ma Odra. W przeciwieństwie do śmierdzącego, ostatnio nawet trującego, ścieku którym jest pod Wrocławiem, tutaj jest malutką, uroczą rzeczką którą można przekroczyć po kamieniach.
Z Odrą zobaczę się jeszcze za niecałe dwa tygodnie, ale nie uprzedzajmy faktów.
Ciekawostką jest, że dolina ta jest masowo wykorzystywana przez harcerzy - minąłem z paręnaście niemal identycznie wyglądających obozów:
docieram w Jesieniki, gdzie szutrową drogą, niejako 'od tyłu', podjeżdżam pod zbiornik szczytowo-pompowy Dlouhe Strane. Niestety, ze względu na niedospanie i zmęczenie po festiwalu (odezwało się na następny, ale właśnie na drugi dzień; trzy razy musiałem się zdrzemnąć po drodze, kofola ani kawa nie ratowały) nie dotarłem, jak wcześniej planowałem, na zachód słońca. A szkoda, bo akurat była piękna pełnia, oglądana ze szczytu zrobiła by wrażenie.
Na zjeździe dość osobliwie zerwałem dwa naciągi do sakw Crosso - zapasowy zerwałem już wcześniej, choć wcale nie byłem jakoś wielce załadowany. Ale akurat trafiła się knajpa, więc w przerwie między smażonym serem i naleśnikami (niedopatrzeniem było nie wzięcie zupy czosnkowej; mówi się trudno) zszyłem je na tyle mocno, że później już nie robiły problemów.
Dalej przeplatając łąki i szutry z odrobiną asfaltu
docieram do przygranicznej miejscowości Kraliky, gdzie przed wjazdem do Polski uzupełniam produkty strategiczne:
Tuż pod granicą chcąc zaczerpnąć trochę prowincjonalnego czeskiego klimatu zajechałem na senną stację kolejową Dolni Lipka, gdzie przypadkiem trafiłem na eleganckie stare lokomotywki. Korciło, żeby bliżej podejść, ale strażnik na mnie dość krzywo patrzył.
Chwilę później zameldowałem się na polskiej granicy i od razu przy opuszczonych budynkach straży granicznej zjechałem z asfaltu...