Autor Wątek: W sierpniu do św. Mikołaja, czyli finlandioszwecja 2022  (Przeczytany 1960 razy)

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Pod koniec sierpnia zaliczyłem dziesięciodniową wyprawę po Finlandii i Szwecji. Z moim dobrym kolegą Darkiem przejechaliśmy ponad 1300 km poczynając od obszarów poza kołem polarnym, a kończąc w Helsinkach. Były przygody, uniesienia i zwątpienia. Jak to zwykle bywa na takich wyjazdach.

Na razie wizualizacja:

https://photos.google.com/share/AF1QipOQxg5H-G3sFSQPatEc1QkssPjxeVoY8o-MH38rI6n0JKJGT6P-yqXTTs6Y8zoSeQ?key=UTVidzc1N3Z1UUdERnFUbndIWG03V3Q4TEc5Y1dn

Zdjęcia są bez opisów, bo planuję sklecenie dłuższej pisemnej relacji. Powstanie ona najwcześniej w zimie, kiedy życie obdarzy mnie większą ilością wolnego czasu…
« Ostatnia zmiana: 9 Wrz 2022, 20:41 RODDOS »



Offline Mężczyzna Felek

  • Wiadomości: 1300
  • Miasto: Warszawa
  • Na forum od: 09.11.2017
Link się u mnie nie odpala, a ciekawy jestem szczególnie tej Szwecji:)
Podróże z dziećmi www.tataimapa.pl

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Poprawiłem. Sprawdź teraz.



Offline Mężczyzna Felek

  • Wiadomości: 1300
  • Miasto: Warszawa
  • Na forum od: 09.11.2017
Teraz ok. Widzę, że pierwszą część w Szwecji sporo jechaliście po ulicach, niektóre nawet na takie główne arterie wyglądały. Pozwalał na to niewielki ruch aut jak to wynika ze zdjęć? Da się tam poprowadzić trasy szutrowe bez minimalizując asfalty? Pytam pod kątem wypraw z dziećmi.

Za to w Finlandii widać na części zdjęć ścieżki rowerowe, czy faktycznie było z tym lepiej niż w Szwecji? Ciekawa wyprawa. No i faktycznie przydałyby się opisy i jakaś mapka. Będę czekał na aktualizację:)
Podróże z dziećmi www.tataimapa.pl

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Masz dobre oko.
W Finlandii ścieżki rowerowe są prawie wszędzie. Nawet na długich odcinkach pomiędzy miejscowościami. My jechaliśmy tylko asfaltami (za wyjątkiem krótkich szutrówek już w samych Helsinkach), takie było założenie. Poza tym mieliśmy spory dystans do pokonania i nie za bardzo mogliśmy lawirować bokami.
Wszelkie szczegóły w relacji, ale jako się rzekło ta będzie nieprędko.

Trasa mniej więcej taka:
https://www.google.pl/maps/dir/Kemij%C3%A4rvi,+Finlandia/Rovaniemi,+Finlandia/%C3%96vertorne%C3%A5,+Szwecja/63.684855,20.3402243/@64.751153,21.0769892,8z/data=!4m66!4m65!1m5!1m1!1s0x442c84f6a4cf1de1:0x40146d63c75b4c0!2m2!1d27.4292063!2d66.7136282!1m5!1m1!1s0x442b4bbd76772553:0x158088adb48841c4!2m2!1d25.7293906!2d66.5039478!1m50!1m1!1s0x45d456e7fb0732a3:0x4034506de8c85e0!2m2!1d23.639283!2d66.3884435!3m4!1m2!1d24.0236168!2d65.988832!3s0x45d53de10dcb8e29:0x6c13e396f79c9ed7!3m4!1m2!1d24.1609588!2d65.8429167!3s0x45d5479bda42a2b9:0x9540ec44fc007695!3m4!1m2!1d23.8924063!2d65.8113743!3s0x45d541651f82a0d9:0xc3d87066c4943b7f!3m4!1m2!1d23.7397311!2d65.8366946!3s0x45d56a18d81f3307:0xbd127955517b7b2f!3m4!1m2!1d22.147196!2d65.7226228!3s0x467f63cc1cd56673:0x680af49c23cf8f0b!3m4!1m2!1d22.0420467!2d65.6178249!3s0x467f65ea614c3f79:0xb7f43feefe91d1f9!3m4!1m2!1d21.7604838!2d65.4915572!3s0x467f6bac766fbc27:0xdb7979b93ece3e6a!3m4!1m2!1d21.6606917!2d65.4410582!3s0x467f153116a29cfd:0x419b67c309052112!3m4!1m2!1d21.5098757!2d65.302927!3s0x467f17bf215bc277:0x3376e2758f6ec3a8!1m0!3e1?hl=pl

I po przeprawie przez Zatokę: Botnicką:

https://www.google.pl/maps/dir/63.0894131,21.5657075/60.1869896,24.9517297/@60.5345254,24.5959562,10z/data=!4m54!4m53!1m50!3m4!1m2!1d22.0534234!2d63.0611748!3s0x468792765b8f65bf:0xe66a84aaeeb7e258!3m4!1m2!1d22.9888618!2d62.6167009!3s0x46862e0a572f6c4d:0xfc45ae3ac4fbffdb!3m4!1m2!1d23.1898862!2d62.1984398!3s0x4688bd3601a0922f:0xa84b1bc9fb521215!3m4!1m2!1d23.709483!2d61.8769352!3s0x468f35a537c69c43:0x71a4a1d112fdd1f8!3m4!1m2!1d23.5191705!2d61.4829257!3s0x468ed76ce9b03eb7:0xb7b028811b4cb195!3m4!1m2!1d25.2243038!2d61.3585797!3s0x468fb6c3aabe3e79:0x6562a80b88102007!3m4!1m2!1d25.1159525!2d61.310714!3s0x468fb388c57faa45:0x35058a4704b5403!3m4!1m2!1d24.9985774!2d61.1001431!3s0x468e48588d0ab8d1:0x3eac2d504ee6fd67!3m4!1m2!1d25.6878646!2d60.9756685!3s0x468e2835da9ab511:0x8da8fdb523fedec5!3m4!1m2!1d25.7287354!2d60.8022573!3s0x4691dea0a45f0fbd:0xa17227261c73bc1a!1m0!3e1?hl=pl

Dziwne. Trasę wgrałem w kompie i jest OK. Jednak po odczytaniu na telefonie zrobiła się strasznie uproszczona i niedokładna.
« Ostatnia zmiana: 10 Wrz 2022, 12:05 RODDOS »



Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Dziś wreszcie, po ładnych paru miesiącach od skandynawskiej wyprawy, siadam w wehikuł czasu, a jego pokrętła ustawiam na połowę sierpnia zeszłego roku. Teraz wystarczy tylko nacisnąć klawisz „start” i oto wynalazek Herberta Georga Wellsa zaczyna działać. Chociaż tak na dobrą sprawę muszę w czasie przenieść się jeszcze głębiej. Do przełomu lat 2019 i 2020. Epidemia koronawirusa wszystkim dała się we znaki. Pojawiła się nagle i wielu ludziom pokrzyżowała przeróżne plany. Na ten temat chyba wszystko powiedziano. Nie mam zamiaru rozwijać tego wątku. Dla mnie w każdym razie w kwestiach rowerowych oznaczała dwa lata wyprawowej posuchy. Owszem plątałem się po kraju na rowerze, ale gdzieś dalej już nie miałem odwagi się wybrać, bo przytłaczał mnie ogrom biurokratycznych przeszkód. Konieczność ciągłych testów, meldowania się, możliwość pogorszenia się pandemicznego stanu niemalże z dnia na dzień, to wszystko sprawiło, że zaniechałem myśli o dalszej wyprawie. Ze smutkiem myślałem o swoich planach na 2020 rok, które nie będą zrealizowane. Zakupiony bilet lotniczy do Odessy nigdy nie został wykorzystany. Zaplanowana trasa przez Ukrainę, Mołdawię i Rumunię – do Przemyśla, pozostała tylko wirtualną mrzonką. A mogło być tak pięknie! Po raz pierwszy do wyjazdu szykowałem się z dwoma swoimi warszawskimi kolegami – Darkiem i Łukaszem. Teraz o Odessie w kontekście trwającej wojny trzeba na dłuższy czas zapomnieć…

Jako człowiek zapobiegliwy wcześniej zorganizowałem sobie karton do zapakowania roweru. Karton ten ponad dwa lata przeleżał w piwnicach – najpierw w Świdnicy, a potem, po mojej przeprowadzce, w Wałbrzychu. Ile razy bywałem w tych piwnicach i patrzyłem na niego, ogarniał mnie smutek. Był jak wrzut sumienia i jednocześnie perfidna obietnica łgarza. No ale nie ma co narzekać i wylewać łez. Sytuacja z wirusem (prawdziwym lub rzekomym) powoli zaczęła wracać do normalności, świat zaczął oddychać pełną piersią, bez maseczki. Na wiosnę z Darkiem zaczęliśmy snuć wyprawowe plany. Jak zwykle były różne propozycje kierunków wyjazdu, ale nie tak wiele jak drzewiej bywało. W końcu stanęło na tym, aby wybrać się na północ i liznąć koło polarne. Jasne było przy tym, że pojedziemy tylko we dwóch, bo Łukasz po zakupie domu pod Warszawą, definitywnie odpadł, na wyjazd nie miał ani czasu, ani głowy do tego. Po analizie różnych wariantów, stanęło na tym, że mieliśmy lecieć z Modlina do Helsinek, nocnym pociągiem śmignąć do Kemijarvi, czyli już za koło polarne, a stamtąd rowerowo wracać przez Laponię, północą Szwecję, na powrót promem do Finlandii, a eskapadę zakończyć w stolicy państwa Finów. Ten kierunek był dla mnie pewnym przełamaniem lodów (liczyłem że nie tak dosłownie…), bo prawdę mówiąc wolę się solidnie wygrzać niż lekko przemarznąć. Druga połowa sierpnia mogła wyglądać tam różnie. Temperatura jeszcze zapowiadała się całkiem przyzwoicie, ale ciągłe deszcze mogłyby zmyć (literalnie i w przenośni) jakąkolwiek przyjemność jazdy, a one były bardzo prawdopodobne. Przed Darkiem jako urodzony pesymista roztaczałem wizje dwóch wymoczonych rowerowych postaci napastowanych przez wygłodniałe niedźwiedzie, a on jako optymista, mówił, że będzie dobrze. W końcu mu uwierzyłem. Wyjazd z Darkiem ma to do siebie, że muszę mu wydzierać każdy dzień na rowerowanie. On ma swoje obowiązki rodzinne i może wygospodarować z reguły do dziesięciu dni jazdy. W tych ramach musimy się zmieścić. I dlatego trzeba realnie wytyczyć naszą marszrutę. Bilety kupione, a samolot powrotny nie poczeka. Ja z kolei nie zniósłbym podjeżdżania do mety pociągami czy innymi pojazdami z silnikiem. Byłaby to dla mnie kompletna katastrofa. Do tej pory zawsze dawaliśmy radę. Liczyłem na to, że i tym razem plan rozstanie zrealizowany.

Na dwa miesiące przed wylotem zacząłem baczniej przyglądać się punktualności wylotów linii Ryanair z lotniska w Modlinie. Gdzieś mi się o uszy obiło, że z tym jest kiepsko. No i faktycznie, do rzadkości należało, aby dany aeroplan wystartował o czasie. Dręczyła mnie tu pewna troska. Mieliśmy niezbyt wiele czasu na zmianę środka lokomocji. Przylot samolotu planowany był na kwadrans po siedemnastej, a nasz pociąg odjeżdżał po dwudziestej. Pozornie wyglądało to bezpiecznie, ale przy na przykład godzinnym spóźnieniu, robiłoby się już nerwowo. Swoją rozterką podzieliłem się z Darkiem. On też obserwował punktualność naszego lotniczego przewoźnika. Znowu okazał swój optymizm i rzekł „na pewno zdążymy”. I znowu mu uwierzyłem. No ale na wszelki wypadek postanowiliśmy bliżej przyjrzeć się naszym szansom komunikacyjnym. Od lotniska do dworca kolejowego w Helsinkach było ponad 20 kilometrów. Dystans spory biorąc pod uwagę kompletną nieznajomość terenu i przewidywany kiepski stan naszej psychiki w sytuacji niedoczasu. Zwróciliśmy wszakże uwagę, że aerodrom znajduje się na północ od stolicy Finlandii, w miejscowości Vantaa, a więc generalnie od strony naszego kolejowego kierunku wyjazdowego. Po dokładniejszym rozeznaniu marszruty pociągu odkryliśmy, że przystaje on także na stacji Tikkurila, jakieś sześć kilometrów od lotniska. Sześć to nie dwadzieścia z hakiem. Kamień spadł mi z serca. Co więcej, na samym lotnisku też była stacja kolejowa, ale już nie analizowaliśmy, czy komunikuje się z Tikkurilą.

Bodajże pod koniec czerwca kupiliśmy bilety i na samolot, i na pociąg. Klamka zapadła. Po raz pierwszy doceniono mój stary ponaddwudziestoletni rower wyprawowy. Zrobił to konkretnie Ryanair, bo bilety dla mnie (jako człowieka) kosztowały poniżej dwustu złotych w obie strony, a za rower dwa razy dwieście siedemdziesiąt. Do bilansu kosztów można też doliczyć cenę biletu na nocny pociąg – 380 zł. Warto tutaj zaznaczyć, że internetowa strona kolei fińskich jest przyjazna i przejrzysta, a koszt przewozu rowerów okazał się śmiesznie niski. Z uwagą śledziłem też kwestie ograniczeń epidemicznych w Finlandii i Szwecji. Ta pierwsza ciągle utrzymywała obowiązki w zakresie paszportów kowidowych lub ważnych testów, które należało wykonywać co kilka dni, ta druga już wszystko miała zliberalizowane (jak chyba zresztą od początku tej dziwnej pandemii). Już gotowy byłem, co prawda bez przekonania, zaszczepić się po raz trzeci, żeby mieć spokój z tymi absurdalnymi testami, kiedy Darek przekazał mi informację, że Finlandia od pierwszego lipca rezygnuje też z wszystkich ograniczeń. Uratowany! Bez trzeciej dawki mam szansę na pożycie jeszcze paru lat!

Przed wyjazdem poczyniłem też szereg zakupów i przygotowań. Nabyłem nowy śpiwór, a skusiły mnie jego małe gabaryty i masa, a także informacja, że spełnia swoją rolę przy temperaturze do pięciu stopni. Niestety była to kiepska inwestycja, ale to dopiero wyszło w trakcie wyprawy. Podobnie nieudany okazał się zakup sakw Wozinsky. Były reklamowane jak pojemne i trwałe. Ten pierwszy parametr faktycznie się potwierdził: można było do nich wepchnąć sporo klamotów. Ale cóż można rzec, gdy szwy mocujące boczną przegródkę puściły same z siebie jeszcze przed jakąkolwiek próbą pakowania?! Cóż było robić, zakląłem szpetnie i wziąłem się za szycie. Później – już na trasie - wyszedł ich kolejny mankament. Oto zamek błyskawiczny głównej komory zaczął popuszczać. To mnie szczególnie zmartwiło, bowiem nie da się spokojnie jechać z wylatującym bagażem. No ale były też udane zakupy. Nowy trójkąt pod ramę spełnił wszystkie moje wymagania: był nieprzemakalny, pakowny i estetyczny. Zainwestowałem też w komplet nowych gaci z włókna bambusowego. Reklamowano je jako nie powodujące odparzeń oraz chłonące niemiłe zapachy wydobywające się z przepoconych niesfornych części ciała, nawet przy dwudniowym używaniu. Troską objąłem również swój rower wyprawowy. Jak już wspomniałem, jest to leciwy rower stalowy (a właściwie stalowo-niklowy), który pieszczotliwie nazwałem Starym Zdechlakiem. Mam do niego niejaki sentyment, bo na nim zaczynałem swoje pierwsze rowerowe podrygi. Później przesiadłem się na kolarzówkę z wyraźnym zaniedbywaniem Starego Zdechlaka. Używałem go tylko do wypraw. Przez pandemię praktycznie dwa lata był pozbawiony ruchu. Marniał w piwnicy w towarzystwie kartonu. Dla tektury wilgotna atmosfera sutereny nie miała zbyt wielkiego wpływu, natomiast dla stalowego napędu była ona fatalna. Łańcuch, kaseta oraz tarcze pokryły się brzydką rdzą. Już myślałem nawet, że trzeba będzie zupełnie wymienić te elementy, ale mam kolegę - fachowca od rowerów. Prowadzi on mały warsztat w Wałbrzychu. U niego właśnie serwisuję swoje pojazdy. Wziął on Zdechlaka pod swoje skrzydła i po niedługim czasie oddał mi rower jak nowy. Byłem w szoku jak można było reaktywować trupa. Przed wyjazdem zrobiłem dwie próbne jazdy. Chodził jak zegarek. W trakcie tych przejażdżek mnie zaniepokoił wszakże jeden fakt. Na rowerze jechało mi się strasznie opornie. Przyzwyczajony do leciutkiej szosówki, marnie odnajdywałem się na ciężkim wehikule. W głowie kołatała mi oczywiście myśl, że będzie jeszcze gorzej, gdy doczepię bagaż. Ostatni zakup okazał się konieczny na tydzień przed wyjazdem. Oto moje buty spd po prostu się rozsypały. Zrobiła się w nich dziura, że mogłem przez nią wystawić palec, a także popękały paski mocujące. Oczywiście kupiłem nowe i miałem szanse je sprawdzić na dwóch wyjazdach. Takie nowe obuwie trzeba wyczuć. Progi muszą współpracować z pedałami, a w pedałach trzeba odpowiednio ustawić napięcie sprężyn. Wszystko to wymaga czasu. Moje jazdy wyglądały kiepsko. Najpierw nie mogłem się sprawnie wczepić w pedały, a potem szybko z nich uwolnić. Poza tym musiałem zwalczyć swój stary zły nawyk. Moje poprzednie buty spd (dwie pary) uszkadzałem w pewien kuriozalny sposób. Nauczyłem się wyczepiać prawą stopą, czyli od strony napędu, w ten sposób, że do wewnątrz kierowałem tylną część buta. But zawsze delikatnie ocierał o łańcuch. Po tysiącach, a może milionach takich wyczepień w bucie robiła się dziura. Raz obuwie oddałem nawet do szewca, by w tym miejscu nakleił jakieś grube zabezpieczenie. Po jakimś czasie nawet w tej naklejce zrobił się otwór. Prawy but wyglądał kiepsko, jakby przed chwilą wyleciał spod piły tarczowej. Po zakupie nowych trzewików obiecałem sobie, że zapanuję nad tym nawykiem. Wystarczy po prostu przy wypinaniu robić ruch stopą do zewnątrz. Łatwo powiedzieć! Stare przyzwyczajenia trudno było wyplenić. Tak czy owak, powoli mi się udało. Teraz już nie niszczę butów. No ale wracajmy do skandynawskiej opowieści.

Pakowanie poszło mi sprawnie. Do kartonu, który po trzech latach wreszcie otrzymał swoją życiową szansę, wrzuciłem rozkręcony rower oraz wszystkie inne rzeczy. Wśród nich były cztery stroje rowerowe (a w tym opisane cudowne bambusowe majtki oraz kurtka przeciwdeszczowa), elementarny zestaw kosmetyków, powerbank, rowerowy kajecik, w którym notuję przebieg trasy i jej dane, śpiwór, karimatę oraz namiot. Na temat tego ostatniego warto napisać parę słów. Kupiony został za 80 złotych w 2018 roku. Wcześniej miałem dokładnie taki sam, ale rozleciał się w czasie ostatniego noclegu w Alpach szwajcarskich. Głównymi jego zaletami (oprócz ceny, rzecz jasna), była jego lekkość, kompaktowość oraz dziecinnie prosty system montażu i demontażu. Z pewnością nie nadawałby się do wykorzystania w Himalajach, ale przy w miarę dobrej pogodzie wydawał się do zaakceptowania. Poza tym jego koszt zwracał się już po jednym nocowaniu w krajach strefy euro. Z Darkiem uzgodniliśmy, że będziemy z niego wspólnie korzystać (bo był dwuosobowy), a jego przewóz będzie naprzemiennie zadaniem każdego z nas. Czasem postanowiliśmy też szukać noclegu pod dachem, w zależności od rozwoju sytuacji.

Wcześniej umówiłem się z moją siostrą, która mieszka blisko Piaseczna, że u niej przenocuję. Wylot mieliśmy w piątek, a więc dzień wcześniej ruszyłem samochodem w kierunku Warszawy. Zaklejony karton wpakowałem między siedzenia. Jego rozmiar idealnie pasował w to miejsce. W podręcznej torbie wziąłem inne niezbędne rzeczy: dokumenty, telefon, aparat fotograficzny, buty i strój rowerowy do samolotu, pociągu i na pierwszy dzień jazdy, a także dwie puszeczki piwa. W piękny sierpniowy dzień ruszyłem ku przygodzie. Do siostry dotarłem późnym popołudniem. Czekał na mnie wspaniały polski obiad, przedostatni przed kulinarnymi wynalazkami Skandynawii. U niej też elektronicznie odprawiłem się do lotu. Ryan sobie wymyślił, że przy braku wykupienia konkretnych miejsc w samolocie, można to zrobić dopiero na dobę przed odlotem. Były z tym pewne kłopoty, bo przewoźnik koniecznie chciał na mnie wymusić tę dodatkową opłatę, a ja się przed nią broniłem. Wreszcie się udało. Wieczorem zabrałem się za przygotowanie swojego ubrania do podróży. Gdy otworzyłem torbę z podręcznymi rzeczami, ze zgrozą stwierdziłem, że jedna puszka z piwem nie wytrzymała przejazdu, a lepki płyn się wylał. Wszystko pływało w piwie. Nie chciałem rozrywać kartonu i na szybko szukać suchych ciuchów. Przemoczone i lekko cuchnące ubrania oraz buty przepłukałem w wodzie i wystawiłem do wyschnięcia. Rano okazało się, że kostium i obuwie są ciągle mokre. Nie było innej rady, takie założyłem na siebie i z siostrą pojechaliśmy na lotnisko. Dotarliśmy tam przed jedenastą. Wcześniej nie miałem okazji startować z Modlina, dlatego z ciekawością obserwowałem otoczenie. Było ciepło i powiewał mocny wiaterek. Lotnisko nie rzucało na kolana. Na mnie sprawiało wrażenie jakiejś tymczasowości. Za chwilę od Darka dostałem wiadomość, że wyruszył z Warszawy. Na lotnisko podwoził go jego teść. Po półgodzinie już się witaliśmy.

Po szybkim nadaniu rowerów nastąpił czas wolny. Wypiliśmy po przywitalnym piwku., pogaworzyliśmy o naszych bieżących sprawach. W końcu wylądowaliśmy w knajpie. Spożyliśmy ostatni polski obiad, kotlet świniowy podlany koleją porcją złocistego napoju. Przy opłacaniu rachunku poczuliśmy się jak w strefie euro. Ale co tam, jak wakacje, to wakacje! Z uwagą też wpatrywaliśmy się z komunikaty o odlotach samolotów. Nasz zapowiadano o czasie. No ale tak dobrze nie było. Boeing wystartował z dwudziestominutowym opóźnieniem. W czasie lotu zapadłem w drzemkę. Wokół mnie unosił się lekki browarniany odór. Nie wiem, czy z mojego oddechu, czy parującego ubrania? Na pokładzie słyszało się język polski, fińskie śpiewne gaworzenie oraz - o dziwo - mowę naszych wschodnich rosyjskich sąsiadów. Darek siedział w innym miejscu, czas lotu również wykorzystywał do krótkiego snu. Samolot nie odrobił opóźnienia, zresztą trudno było na to liczyć, do Helsinek dotarliśmy przed osiemnastą.

Finlandia powitała nas niezłą pogodą. Wieczór był pogodny i ciepły. Godzinna różnica czasu nie była wcale zauważalna. Udało się szybko odebrać nasze kartony. Koncentrowaliśmy się na sprawnym przyszykowaniu się do jazdy. Ruch na lotnisku i ono samo nie było dla nas przedmiotem szczególnych obserwacji, nie mieliśmy na to czasu. Nasze pakunki dotarły w dobrym stanie, nie było widać jakichś dziur lub uszkodzeń. Kartony wytaszczyliśmy na wolne powietrze przed halą główną i zabraliśmy się za składanie rowerów. Robiliśmy to w milczeniu, koncentrując się na tym zadaniu. Rowery powoli zaczęły nabierać właściwych kształtów. Darkowi zawsze jakoś to idzie szybciej. No tak, ale ja przecież mam do zamontowania jeszcze stopkę… Jego pojazd stał już gotowy do drogi, z przytroczonymi sakwami, gdy ja dopiero kończyłem przykręcanie bagażnika. Darek zrobił próbne harce, stwierdzając, że wszystko „rabotajet”, potem poszedł przemyć ręce, a ja w tym momencie też już byłem praktycznie przygotowany do czekającej nas tego wieczoru krótkiej drogi. Pozostał jeszcze jeden ważny akord tych lotniskowych działań. Należało gdzieś schować kartony. Jeszcze będąc w domu wirtualnie obejrzałem okolice aeroportu. Wśród asfaltu i betonu, może trzysta metrów od hali lotniska, wypatrzyłem kawałek zieleni: ni to lasek, ni to skwerek. Miejsce wyglądało dobrze na kryjówkę naszych rowerowych opakowań na podróż powrotną. Należało jeszcze ich nietrwały budulec jakoś zabezpieczyć przed deszczem, bowiem zapewne po nawet niedużych opadach nie nadawałby się do niczego. Jako człowiek zapobiegliwy wziąłem ze sobą dwie duże i mocne folie. Kartony złożyliśmy i w takiej formie wsadziliśmy do tych folii. Wszystko jeszcze zabezpieczyliśmy porządną taśmą klejącą. Do środka takiego pakunku wrzuciłem duży klucz do odkręcania pedałów (od jakiegoś czasu zawsze go ze sobą zabieram, bo zwykłym imbusem niekiedy trudno jest wzruszyć zapieczony gwint) oraz całą rolkę taśmy klejącej – do zabezpieczenia kartonu w powrotnej drodze. Już się jakoś tak utarło, że to Darek zabiera kartony i ukrywa je w chaszczach. Tak było kiedyś w Cagliari i Maladze. Tak było i teraz. Pod tym względem jesteśmy dziwnie przesądni. Skoro raz się udało, to uda się po raz drugi. Wiadomą sprawą jest, że gdybyśmy ich po powrocie na lotnisko nie odnaleźli, to trudno byłoby tu zorganizować jakieś inne opakowanie, a wtedy pewnie trzeba byłoby rozstać się z rowerami. Tego woleliśmy uniknąć. Głównego przeciwnika w ewentualnym zaborze i usunięciu naszych pakunków upatrywaliśmy w służbach porządkowych. Wiadomo, Finowie znani są z zamiłowania do czystości. Gdyby coś takiego zobaczono, na pewno wzięto by nasze kartony do utylizacji. A wtedy żegnaj Stary Zdechlaku i Rowerze Darka Chwilowo bez Nazwy. Darek pochwycił zawiniątko i dziarskim krokiem ruszył ku rachitycznym zaroślom. Wrócił po paru minutach. Minęła dziewiętnasta. Czas był najwyższy, by ruszyć ku dworcowi Tikkurila.

Początek jazdy był dla mnie męczący. I to wcale nie z powodu zwiększonego ciężaru roweru i bagażu. Miałem straszny kłopot z wczepianiem się w pedały. Jak już but „kliknął”, to nie mogłem na powrót wyzwolić stopy z zatrzasku. Wreszcie postanowiłem jechać bez korzystania z systemu spd. Kiepsko z tym było. But ślizgał się po pedale, parę razy kostką stuknąłem o metal. Czasem mimo woli w najmniej spodziewanym momencie jednak wczepiałem się w zatrzask. Nie było to przyjemne. Darek wziął na siebie zadanie szukania drogi. Co chwila przystawaliśmy, by ją sprawdzić w telefonie. W otwartym terenie przecięliśmy główne przylotniskowe arterie, by za moment wjechać w obszar zabudowany. Mijaliśmy schludne niskie budynki, czasem pojawiały się nieco wyższe, maksymalnie czteropiętrowe. Wszędzie były ścieżki rowerowe. To było uderzające. Czasem wytyczono je osobno, czasem biegły chodnikiem, czasem wydzielonym pasem ulicy. Jak się potem okazało, w Finlandii mają na tym punkcie istnego fioła. Szczerze mówiąc, nie za bardzo lubię jeździć ścieżkami. W mojej opinii wcale nie są bezpieczne, bo jadąc nimi trzeba zarówno uważać na samochody, które często wymuszają pierwszeństwo, jak i na pieszych, którzy szwendają się zupełnie nie patrząc, co się wokół nich dzieje. Będąc wszakże w innym kraju, postanowiłem się podporządkować obowiązującym w nim zasadom i grzecznie trzymałem się ścieżek. Pewnie to nich nieraz jeszcze wspomnę. Do dworca dotarliśmy w samą porę. Na naszym peronie zegar wskazywał parę minut po dwudziestej. Mój licznik rowerowy wskazał przejechany dystans: nieco ponad sześć kilometrów. Jak się okazało, było to jego jedyne wskazanie podczas tego skandynawskiego wyjazdu. Odsapnąłem, otarłem pot z czoła, udało się, naszą podróż będziemy kontynuować zgodnie z planem. Chciałem coś kupić sobie do picia na drogę, ale na dworcu nie było żadnych sklepów. W końcu w automacie nabyłem puszkę coli. Darek pod kątem konsumpcyjnym okazał się bardziej zapobiegliwy ode mnie. W kartonie przemycił i piwo, i kanapki. Jako dobry kolega, podzielił się ze mną jednym i drugim. Dyskretnie popijając napój z goryczką, z ciekawością obserwowaliśmy ludzi na peronie. Oni też patrzyli na nas i nasze rowery. Do sakw przymocowałem polską flagę, a więc być może kojarzyli, co to za dwie dziwne postaci pojawiły się na dworcu Tikkurila. Podróżnych było sporo, zastanawialiśmy się, czy wszyscy jadą za koło polarne. Okazało się, że nie. Za momencik podjechał pociąg do Helsinek, czyli w drugą stronę, a cały ten ludzki tłum do niego się wtoczył, na peronie została tylko garstka. Z nieprzyzwoitą punktualnością na peron stoczył się nasz skład. Pociąg był długi, miał zwykłe jak i piętrowe wagony, a jego ścianki przyozdabiały fantazyjne malunki oraz nieprzetłumaczalne napisy w języku tubylczym. Rychło znaleźliśmy nasz wagon i z całym dobytkiem wtargnęliśmy na jego pokład. Miejsca dla rowerów było sporo. Można było je przewozić normalnie w pozycji stojącej na dwóch kołach. Zamocowaliśmy je w uchwytach i poszukaliśmy siedzeń dla siebie zgodnie z numerami na biletach. Były one w następnym wagonie. Po krótkim zastanowieniu, stwierdziliśmy, że nie będziemy odczepiać sakw i pozostawimy je na bagażnikach. Przykleił się do nas jakiś mocno wstawiony dżentelmen, który koniecznie chciał z nami wejść w większą komitywę. Coś mu odburknąłem i się gdzieś podział. Z oddali dochodziły do nas jego pijackie zawodzenia i bełkotliwe skandynawskie pieśni.

Nasze miejsca okazały się dosyć wąskie, nie było przestrzeni na wyciągnięcie nóg. Przed nami siedziały dwie panie i zajmowały zacznie wygodniejsze siedzenia. Perspektywa spędzenia nocy w embrionalnej pozycji nieco mnie strapiła. Żeby chociaż móc na parę godzin się zdrzemnąć… Panie przed nami zaczęły rozmowę po rosyjsku. Pociąg ruszył, za chwilę pojawił się konduktor, który skrupulatnie sprawdził nasze elektroniczne bilety. Była to pierwsza i ostatnia kontrola biletów, potem w ciągu wielogodzinnej nocnej podróży nikt nam już tym nie zawracał głowy. Darek wydzielił kolejne porcje napojów i bułek. Przez jakiś czas rozmawialiśmy, potem zdecydowaliśmy, że warto pokrzepić się snem. Ten jednak nie przychodził. Na stacji w Tampere wysiadły nasze rosyjskie towarzyszki podróży, a my bez większych ceregieli zajęliśmy ich miejsca. W pociągu były pustki, a więc liczyliśmy na to, że nikt nas z tych lepszych miejscówek nie wysiuda. Gdzieś z oddali ciągle słyszalne były coraz bardziej słabe głosy owego podpitego jegomościa. Napięcie całego dnia gdzieś we mnie buzowało, dalej nie mogłem usnąć. Drażniły otaczające dźwięki. W końcu przypomniałem sobie, że miałem przy sobie stopery. Wziąłem je jako zabezpieczenie przed Darkowym chrapaniem. Wyszukałem je w sakwach i wsadziłem do uszu. Wstąpiłem w świat błogiej ciszy. Było koło pierwszej w nocy, kiedy wreszcie spłynął na mnie sen. Przebudziłem się już rano. Dojeżdżaliśmy do Rovaniemi. Darek drzemał, a do nas przysiadła się jakieś młodzież z dużymi plecakami. Z ciekawością oglądałem obrazki za oknem. Lasy, lasy i jeszcze raz lasy. Po sprawdzeniu czasu, zrozumiałem, że mamy godzinne opóźnienie. A więc to się zdarza nawet w Finlandii! Darek też się ocknął. Do stacji docelowej mieliśmy jeszcze osiemdziesiąt kilometrów, czyli jakąś godzinę jazdy. Poczłapaliśmy do wagonu restauracyjnego. Zamówiliśmy po kawie. Pokrzepiła nas niezmiernie. Z apetytem zjedliśmy też ostanie polskie kanapki Darka. Na dworcu w Kemijarvi, skrajnym punkcie na północy kraju, do którego dociera fińska kolej, byliśmy nieco przed dziesiątą. I zaczęła się prawdziwa rowerowa przygoda.

Na początku wszakże nieco zazgrzytało. Gdy na dworcu szykowaliśmy się do odjazdu, zauważyłem, że coś na kierownicy było nie tak. Po krótkiej lustracji tego miejsca, uświadomiłem sobie, że nie ma oprawki na licznik. Zostało po niej oklejone ciemniejsze miejsce na jasnym metalu. Nie było też przewodu licznikowego, który pierwotnie wieloma splotami biegł od góry ku widelcowi. Pozostał tylko sensor na widelcu z końcówką drutu, z którego wystawały dwie wiązki metalowych przewodów. Wszystko wskazywało na to, że ktoś po prostu brutalnie wyrwał oprawkę z przewodem. Darek jakoś nie wierzył w tę moją teorię i sugerował, żebym sprawdził w wagonie, bo może to ustrojstwo samo się jakoś oderwało. W przedziale rowerowym niczego nie było. Szukanie było czynnością daremną, bo ja wiedziałem swoje. Coś takiego samo się raczej nie zrobiło. Oprawka była solidnie przyklejona, nie było też szansy, by sploty same się rozplątały, coś zawsze by pozostało, a poza tym nie było żadnej sytuacji, w której rower byłby narażony na obcieranie się o jakieś przeszkody. Całą noc grzecznie stał w przedziale jak koń przywiązany do belki. Moja teoria była taka, że zrobił to złośliwie ten podpity jegomość, który coś tam do nas bełkotał na początku podróży, gdy wsiadaliśmy w Tikkurili. Ja do niego wtedy odburknąłem, by się odczepił, a on pewnie w przypływie pijackiej pasji postanowił coś uszkodzić i padło na osprzęt mego roweru. Perspektywa jazdy bez licznika zasmuciła mnie. Całe swoje rowerowe życie posługuję się tymi urządzeniami i stanowią one dla mnie podstawowe wyposażenie, tak samo jak przerzutki, czy hamulce. W sakwach miałem co prawda sam licznik, ale bez pozostałych części był on bezużyteczny. Postanowiłem że w pierwszym napotkanym sklepie rowerowym kupię sobie nowy.

Dworzec w Kemijarvi był niepozorny, skromny budynek i parę peronów, na których oprócz naszego pociągu nie było innych. W nazwach wielu miejscowości, które później odwiedziliśmy, była końcówka „-jarvi”. Zastanawiałem się, co to po fińsku znaczy. Postawiłem na „jezioro”. Już po powrocie sprawdziłem, że się nie pomyliłem. Nasze zapasy żywności zostały wyczerpane, należało zatem pomyśleć o ich odbudowaniu. Kolejowy przybytek usytuowany był na uboczu, a do centrum miasteczka mieliśmy niespełna dwa kilometry. Ruszyliśmy w jego kierunku. Z przyzwyczajenia wpatrywałem się w miejsce na kierownicy, gdzie powinien być licznik i za każdym razem dziwiłem się, że nie mogę odczytać parametrów jazdy. W wyniku losowania wyszło, że ja na pierwszym etapie będę dźwigał namiot. Zadaniem Darka było zatem przewożenie „wspólnego” aparatu fotograficznego. Namiot wraz z karimatą przytroczyłem do górnej powierzchni sakw za pomocą ściąganych sznurków. Były trochę za długie i musiałem je zawijać dookoła tego pakunku. Byliśmy za kręgiem polarnym. W pociągu przedyskutowaliśmy teorię, że linia wyznaczająca ten krąg jest ruchoma. Dla mnie było to dość trudne do zaakceptowania, ale wszystkie internetowe źródła to potwierdziły. Jak na tak dużą szerokość geograficzną, pogoda była wyśmienita. Było ciepło, około dwudziestu stopni, praktycznie bezwietrznie, na niebie co prawda błąkały się chmurki, ale sprawiały wrażenie całkowicie niegroźnych. Po dotarciu do centrum tego mini-miasta, przystanęliśmy przy oryginalnym kościele, weszliśmy też na cmentarz, który rozpościerał się przy nim. Wyznaję zasadę „pokaż mi jak traktujesz swoich zmarłych, a powiem ci kim jesteś”. Z tej przyczyny lubię odwiedzać cmentarze. Ich wygląd daje duże pojęcie o żywych. Na cmentarzu w Kemijarvi była kwatera poległych w latach 1939-1944 w wojnie z ZSRR. Kilkadziesiąt grobów tonęło w kwiatach, na wypielęgnowanych płytach nagrobnych można było odczytać nazwiska żołnierzy, byli to głównie chłopcy w wieku dwudziestu kilku lat. Nad grobami górował symboliczny pomnik wykuty z piaskowca z postacią żołnierza wyruszającego na front, żegnającego się z żoną i dziećmi. Później jeszcze parę razy odwiedzaliśmy fińskie cmentarze z mogiłami wojennymi, były zawsze utrzymane w idealnym porządku, zadbane, wśród roślin. Były to widoki jedocześnie smutne, ale też pokrzepiające. Po duchowych wrażeniach należało też pomyśleć o ciele. W Lidlu zrobiliśmy spore zakupy: pakowane sery i szynka, batoniki i banany, a także coś do picia. Zdawaliśmy sobie sprawę, że następny sklep było dopiero w Rovaniemi. Wypatrzyliśmy też wyodrębnioną część z napojami wyskokowymi. Pomyśleliśmy, że a propos byłoby wypicie Finlandii w Finlandii. Jednak tym razem zamiar ten odłożyliśmy na później. Jak się okazało, nie udało nam się go wcale zrealizować.

Z dodatkowym konsumpcyjnym bagażem wyruszyliśmy w drogę. Z Kemijarvi wydostaliśmy się ścieżką rowerową, by za parę kilometrów, po jej zakończeniu, wtoczyć się na normalną drogę. Na północy zdarzał się jeszcze brak traktów rowerowych, później już były one powszechne, nawet na bardzo długich odcinkach między miejscowościami. Szosa przebijała się przez lasy mieszane. Zieleń była kolorem dominującym. Jak spojrzałeś w górę, ujrzałeś błękit nieba lub biel chmur, jak w dół, czerń asfaltu. Samochody były czymś okazjonalnym, przy czym raz dostrzegliśmy nawet pojazd z polską rejestracją. Powietrze smakowało liśćmi i igliwiem, każdy oddech wypełniał płuca tym świeżym aromatem. Głównym celem – przynajmniej dla mnie – wybrania tego kawałka Europy do rowerowych wojaży, była chęć zaznania spokoju i oderwania się od nadmiernego szumu i zgiełku tego świata. Na razie to dostawałem, ale jak się przekonałem później, nie cała nasza ekspedycja była w stanie to zapewnić. Po obu stronach drogi sterczały wysokie tyczki z czerwonymi końcówkami. Pewnie w zimie pokazywały kierunek, gdy było dużo śniegu. Oczami wyobraźni zobaczyłem jak rowerem przebijam się przez te białe warstwy, a moje koło grzęźnie w śniegu może metr nad nominalnym poziomem drogi. Wzdrygnąłem się, ale tak tu pewnie będzie za pół roku. Tymczasem wystawiałem twarz ku niebu, łapiąc słoneczne promienie. Robiło się coraz cieplej, obszar polarny witał nas nadzwyczajną pogodą. Kilka razy przystanęliśmy dla zrobienia zdjęć. Przypatrzyłem się wtedy uważniej lasom. Był to istny raj dla grzybiarzy, a do tego grona ja też się zaliczam. Przy samym poboczu dumnie prężyły się niesamowite okazy podgrzybków, kozaków i maślaków. Co to musiało być w głębi lasu? Leciała mi ślinka, gdy pomyślałem sobie, że oto idę z koszem i wycinam te wspaniałe grzyby. Całą kobiałkę by się napełniło po przejściu może stu metrów. Tymczasem ja musiałem to wszystko zostawić i obejść się smakiem! Finowie pewnie grzybów nie zbierają, a jeśli nawet, to tutaj nie było dość ludzi, by zebrać choćby promil tego, co dawała natura. Na jednym z postojów, przy pierwszym większym jeziorze, sprawdziłem lokalizację najbliższych sklepów rowerowych, by rozejrzeć się za tym licznikiem. Była sobota, a więc nie miałem dużej nadziei, by coś było otwarte po południu. I oto zdziwienie, jeszcze przed Rovaniemi, na jakiejś bocznej drodze, był taki przybytek czynny do godziny dwudziestej. Dobra nasza, zapamiętałem drogę do tego sklepu. Jezioro błyskało błękitem i falowało. Dobrze, że nie jestem zapalonym wędkarzem, bo znowu (jak w przypadku grzybów) musiałbym przeżywać katusze, iż nie mogę zarzucić haczyka na te wszystkie szczupaki i sandacze, które z pewnością pławiły się w toni.

Wbrew obiegowym opiniom, ten rejon Finlandii nie był całkiem płaski. Nasza droga cały czas to wynosiła nas do góry, to opadała w dół. Oczywiście nie można tu mówić o wielkich rowerowych wyzwaniach, ale interwały te były wyraźne i bez zmiany biegów się nie obywało. Na moje oko stromizna sięgała maksymalnie czterech procent, a naprzemienne odcinki podjazdowe i zjazdowe miały po kilometr-dwa długości. To falowanie terenu wynikało z działania lodowców, które parę razy przesuwały się przez te obszary i ryły grunt. Dodatkowym elementem utrudniającym jazdę był wyraźny przeciwny wiatr. Na mapie widzieliśmy nazwy jakichś miejscowości, które rzekomo powinniśmy przecinać. Czasem w lesie widoczny był samotny domek, wyglądający na opuszczony, ale o żadnej wiosce czy nawet mikroosadzie nie mogło być mowy. Przy każdym takim domostwie lub nawet zupełnie w głuchym lesie można było zobaczyć zatoczkę i przystanek autobusowy. To rozumiem, pekaes frontem do klienta. W takich sielskich klimatach brnęliśmy przez siedemdziesiąt kilometrów. Przed Rovaniemi skręciliśmy w ruchliwszą drogę. Samochodów przybyło. Trzeba jednak przyznać, że kierowcy szanowali rowerzystów, mijali nas uważnie i sporymi łukami. Wkrótce dotarliśmy do sztandarowego punktu na naszej marszrucie, wioski świętego Mikołaja, która położona jest kilka kilometrów od centrum miasta. Od razu trzeba powiedzieć, że miejsce to nie wywołało moich pozytywnych emocji. Dominowała tandeta i komercja. Były jakieś knajpy i sklepy z pamiątkami, a wszystko ozdobione kiczowatymi wizerunkami Mikołaja uśmiechniętego od ucha do ucha. Może dla dzieciaków była to jakaś atrakcja, ale chyba tylko w wieku do lat pięciu. Mimo wszystko, w wiosce kłębiło się mnóstwo ludzi. Darka morzył głód, a więc na początek weszliśmy do restauracji, ale jakoś nie spodobała się nam jej oferta i obiad postanowiliśmy zjeść w samym Rovaniemi. Mocno przepłacając kupiliśmy magnesiki na lodówki, bo jakąś pamiątkę, nawet w złym guście, warto było posiąść. Popstrykaliśmy trochę zdjęć, koncentrując się na wizualizacji linii koła polarnego, którą pieczołowicie wyrysowano na asfalcie, ponoć dokładnie na niej byliśmy. Śmiałem się, że skoro się przesuwa, to za rok tubylcy będą musieli ją zmazać, a nową wykreślić ciut bardziej na północ. Na cyfrowym wyświetlaczu ujrzeliśmy rzadki tutaj widok – temperatura + 25 stopni. Faktycznie było ciepło, a na całkowicie błękitnym już i bezchmurnym niebie wesoło błyskało słoneczko. W wiosce spędziliśmy może z pół godziny. Dla mnie teraz ważne było znalezienie sklepu rowerowego, którego namiary odszukałem jeszcze na trasie. Liczyłem się z tym, że licznik rowerowy może tutaj nie być tani, ale już to nie grało roli. Z głównej drogi skręciliśmy w lewo i zadziwiająco ostrym zjazdem poszusowaliśmy w dół. Znaleźliśmy się w niezamieszkałej śródleśnej strefie, w której stało parę dużych obiektów, ni to magazynów, hurtowni lub fabryk. Objechaliśmy wszystko dokładnie. Sklepu rowerowego nie było. Gdy przystanęliśmy w tym miejscu, w którym google dumnie wieszczyło posadowienie rzeczonego obiektu, nad naszymi głowami kołysały się drzewa. A więc sklep-widmo! Cóż było robić? Przełknąć ślinę i pokręcić do Rovaniemi.

Do miasta wjeżdżało się wielką estakadą przewieszoną nad sporym rozlewiskiem. Na jej poboczu wyznaczono ścieżkę rowerową, którą poruszały się też motorowerki. Na moście na chwilę przystanęliśmy. Darek oznajmił, że w krótkim czasie musimy znaleźć jakąś knajpę, bo już goni ostatkiem kalorii. Z nim tak to właśnie jest, brak konkretnego i ciepłego posiłku powoduje, że podupada mu morale i chęć do dalszej jazdy. Z reguły rano przed wyjazdem (lub jeszcze wieczorem poprzedniego dnia) ustalamy tzw. „miejscowość obiadową”, czyli taką, w której istniej duże prawdopodobieństwo występowania restauracji. Wiedzę w tym zakresie gruntujemy potwierdzając ją w internecie. Idealny stan to taki, kiedy dana miejscowość leży gdzieś w połowie etapu. W Rovaniemi w końcu wylądowaliśmy w knajpie meksykańskiej. Czekając na tortillę, dyskusję podlewaliśmy ciemnym czeskim piwem Krusovice. Poczuliśmy się prawie jak w domu. Dania były apetyczne, a wystawiony rachunek słony. Raz się żyje i nie ma co bawić się w skąpca. Siedzieliśmy na zewnątrz restauracji, świeciło słońce, a czas upływał jak wartka rzeka. W końcu należało podnieść siedzenia i opuścić Rovaniemi. Miasto jawiło się całkiem okazale. Sprawnie namierzyliśmy nasz kierunek i zagłębiliśmy się w nielubiany przeze mnie świat ścieżek rowerowych. Gdy zabudowania się skończyły, my dalej podążaliśmy równoległymi do drogi ścieżkami. Asfalt na nich był idealny, czasem przechodziły z jednej strony szosy na drugi, a przejazd odbywał się tunelami wyciosanymi pod drogą. Zaczęły się głębokie lasy, ruch samochodowy zamarł, ale ścieżki ciągnęły się dalej, jakby nigdy miały nie zaniknąć. Należy wszakże rzec, że całkiem dobrze się nimi jechało. Mam do nich taką zatwardziałą awersję, że z utęsknieniem wyczekiwałem ich końca. Ten nastąpił po 25 kilometrach jazdy, gdy skręciliśmy na zachód, na drogę lokalną, która generalnie prowadziła ku szwedzkiej granicy.

Jazda bez licznika doskwierała mi. Mam zaufanie do przyrządu Darka, nieraz kalibrowaliśmy je na różnych trasach i chodziły równo. Cała zatem statystyka skandynawskiego wyjazdu, jak się okazało, oparła się na wskazaniach jego urządzenia. Z moim kolegą mamy ugruntowany system jazdy. Na terenie płaskim lub zbliżonym do płaskiego, każdy z nas prowadzi po pięć kilometrów, a potem następuje zmiana. W górach każdy ciągnie według swych bieżących możliwości i czeka na kompana na wzniesieniu lub charakterystycznym rozwidleniu dróg. Teraz Darek objął funkcję czuwającego nad zmianami. Pod tym względem jesteśmy skrupulatni. Darek głośno komunikował mi „twoja!”, kiedy minął jego 5-kilometrowy odcinek, a ja wtedy wysuwałem się na przód. Gdy była odwrotna sytuacja, on krzyczał „moja!”, a ja wtedy grzecznie ustępowałem mu miejsca. Za wyjątkiem paru momentów, o których oczywiście wspomnę, cały nasz wyjazd przebiegał według tego schematu. Na początku zaproponowałem mu, aby zwiększyć ten limit do dziesięciu kilometrów, ale on jakoś się do tego nie kwapił. Ja też nie naciskałem, bo tradycję trzeba szanować.

Zbliżał się wieczór. Przemierzaliśmy puste przestrzenie. Profil trasy nieco się wyostrzył. Na podjazdach Darek zaczął zostawać w tyle. Zgodnie z opisaną wyżej zasadą, czekałem na niego chwilkę, a potem mknęliśmy w dół razem. Gdy wyjechaliśmy z rejonu Rovaniemi, o czym sygnalizowała wielka przydrożna tablica, pomyśleliśmy o znalezieniu dobrej lokalizacji na nocleg. Właściwie w każdym miejscu można było przystanąć i wbić się do lasu. Tutaj przypomniało mi się nasze szukanie noclegu w Szwajcarii, gdzie przed paru laty w podobnej sytuacji jechaliśmy chyba przez 20 kilometrów, by w końcu odszukać jako-taką miejscówkę. Wszędzie obszary prywatne, ogrodzone, na oku gospodarzy. Na nocleg na dziko szanse były tam małe. No a w Finlandii, istny raj, wszystko dla nas! Gdy licznik Darka dochodził do 140 kilometrów, ogłosiliśmy zakończenie pierwszego etapu. Po obu stronach drogi rósł pierwotny las. Dominowały niewysokie brzozy, ale zdarzały się też dostojniejsze drzewa iglaste. Rowery przeciągnęliśmy przez głęboki rów i zagłębiliśmy się w knieję. Za pierwszym szpalerem drzew była polanka porośnięta krzewinkami z runem leśnym, a o grzyby dosłownie można było się potknąć. Były to przeróżne okazy, niektóre gatunki widziałem po raz pierwszy w życiu. My poczłapaliśmy wszakże dalej. Nagle grunt zaczął falować. Czyżby jakieś bagnisko? Ostrożnie wycofaliśmy na opisaną wcześniej polankę. Szybko rozbiliśmy na niej namiot. Zielony kolor jego ścianek pięknie wtapiał się w otoczenie. Tylko przyczepiona na górze namiotu biało-czerwona flaga dawała pewien kontrast. Wieczór był ciepły i dziwnie spokojny. Teraz dopiero sobie uświadomiłem, że te nasze pierwsze czynności biwakowe odbyły się bez przeklętego udziału komarów. Później każde szykowanie noclegu w plenerze było walką z tymi krwiożerczymi owadami. Zjedliśmy kolację, odprawiliśmy rytuał drobnej wieczornej toalety i chwilę kontemplowaliśmy otoczenie. Zmieniłem strój, przygotowałem swoją poduszkę, czyli pusty worek po śpiworze, do którego napchałem ciuchów i gotowy byłem na spoczynek. Ulokowaliśmy się w pozornie bezpiecznym zielonym domostwie. Namiot nie był zbyt duży, ale wciągnęliśmy do niego prawie cały nasz dobytek: dokumenty, sakwy, buty. Do środka nie braliśmy tylko resztki pożywienia, bo jego zapach mógłby zanęcić jakiegoś szwendającego się w pobliżu misia, a jego towarzystwa woleliśmy uniknąć. Jedzenie spakowaliśmy do reklamówek, które powiesiliśmy na oddalonym o paręnaście metrów drzewie. Rowery pozostawiliśmy bez żadnego zabezpieczenia, oparte o pień drzewa przy namiocie, im też należał się nocny relaks. Z pewnym zdziwieniem zauważyłem, że nie mam nic do picia. Darek poratował mnie kapką wody. Legowisko było przyjemnie miękkie. Daliśmy znać swoim połowom, że jakoś przebrnęliśmy pierwszy etap. Wtedy między mną a moją żoną wywiązała się ciekawa wymiana sms-ów. Napisałem jej, że już szykujemy się do spania, na co ona spytała, czy mamy jeden wspólny namiot, czy dwa, bowiem tego nie wiedziała. Ja jej odrzekłem, że jeden, na co ona wyraziła swoją obawę: „uważajcie na sobie”, a po chwili się poprawiła „na siebie”. Cóż, z Darkiem zdarzało mi się spać w jednym łóżku przed swoją żeniaczką, a więc na co tu uważać? Przed snem włączyliśmy sobie jeszcze muzyczkę, bodajże The Doors. Na koniec wpisałem dane przejazdu do swojego rowerowego kajeciku. Jako miejscowość etapową przyjąłem nazwę Harjula, bo coś takiego w pobliżu wskazał uprzejmy internet, do dziś nie wiem, czy to wieś, czy jakiś inny obiekt. W obawie przed Darkowym chrapaniem do uszu wepchnąłem stopery. Ale świadomość nie chciała opuścić mojej głowy. Obracałem się z boku na bok i przez zieloną płachtę obserwowałem jak dzień nie zamierza dać za wygraną nocy. Była jedenasta, a świat ciągle wypełniała dziwna szarówka. W końcu spłynął na mnie miły podbiegunowy sen.

Ranek był nadal ciepły, ale na niebie zaczęły krążyć brzydkie chmury. Zwinięcie obozu, w tym spożycie śniadania, zajęło nam jedno małe kiwnięcie ogonem. Na szczęście żaden niedźwiedź nie zainteresował się naszym dobytkiem, a więc było czym posilić ciało. Wypiliśmy też ostatnie zapasy płynów. Bez zbędnego marudzenia rozpoczęliśmy drugi etap jazdy. Był on równie sielski jak poprzedniego dnia. Mieliśmy wspaniałe warunki: żywa i bujna przyroda, brak samochodów, no i brak ścieżek rowerowych. Chłonąłem te warunki i cieszyłem się nimi jak dziecko. Jechało nam się lekko, teren się wypłaszczył, wiatr nie przeszkadzał, a ciężar sakw spowszedniał, nawet moje wpinanie się w pedały szło mi bardziej sprawnie. Co jakiś czas spozierałem na puste miejsce po liczniku, ale jakoś coraz rzadziej. Darek komenderował zmianami. Dystans umykał w niezłym tempie. Dwa razy na naszą drogę wkroczyły renifery. Raz był to chyba dziki okaz, Darek w locie zdążył zrobić mu zdjęcie, raz pewnie oswojony, bo pobrzękiwał dzwoneczkiem przyczepionym do szyi. Skoro były renifery, należało uznać, że faktycznie jesteśmy w Laponii. Pierwszy cel naszej jazdy, granica szwedzka, oddalony był o blisko sześćdziesiąt kilometrów. Obserwacja nieba dała nam pewność, że niebawem sielanka się skończy. Do chmur ktoś dolewał ołowiu, ciemniały i tężały. Zmiana ta niestety następowała dokładnie w kierunku naszej jazdy, a za naszymi plecami pokazywały się przejaśnienia. Aż do granicy nie było szansy na żaden sklep, a pić się chciało. Postanowiliśmy zastukać do jakiegoś domostwa i poprosić o wodę. Domki rozsiane były pojedynczo i żaden sposób nie formowały czegoś, co można byłoby nazwać osadą. Przystanęliśmy przed jednym, trochę po angielsku, a trochę na migi objaśniliśmy gospodarzowi nasz problem. Starszy pan się uśmiechnął, wziął nasze puste bidony i po kilku minutach przyniósł pełne. Opóźnienie wytłumaczył w ten sposób, że napełnianiem pojemników zajęła się jego żona. Podziękowaliśmy grzecznie, a on spytał, skąd jesteśmy. Na hasło, że z Polski, pokiwał tylko głową. Pewnie nie byliśmy jedynymi Polakami na tym północnym szlaku.

Po paru minutach zaczął padać deszcz. Najpierw małymi kroplami, a potem siekł jak z karabinu maszynowego. Czas było zrobić użytek z naszej grubszej odzieży. Kurtka przeciwdeszczowa po parunastu minutach też przesiąkła. Zrobiło się zimno. No tak, pomyślałem, Skandynawia pokazuje swoją prawdziwą twarz. Darek raptownie przystanął, spytałem co się stało. Szlag, jego licznik przestał działać. Staliśmy na tej ulewie i gmeraliśmy przy nim. Po przetarciu styków w oprawce niechętnie podjął swoją pracę. Deszcz zalewał mi okulary, a więc w locie podniosłem je na czoło. Zrobiłem to jednak chyba za gwałtownie, bo spadły na asfalt. Wróciłem po nie z lękiem, czy aby się nie roztrzaskały. Chociaż tyle dobrze, były całe, schowałem je do kieszeni kurtki. Granica szwedzka była już praktycznie na wyciągnięcie ręki. W planach mieliśmy w tej okolicy zjeść obiad, jeszcze po stronie fińskiej, a konkretnie w miejscowości Aavasaksa. Na mapie wytropiliśmy, że funkcjonowała tu niewielka budka z fast foodami. Na nic lepszego na trasie nie można było liczyć. Tutaj dwa słowa poświęcę owej Aavasaksie. Mam taką manię, że w pewnym sensie „zbieram” wszystkie miasta, wioski i inne charakterystyczne punkty geograficzne, do których uda mi się dotrzeć na rowerze. Kompletuję je w różnych układach: według kolejności zaliczenia, według wysokości nad poziomem morza, no i wreszcie według alfabetu. Aby był w tym porządek, dane umieszczam w arkuszach kalkulacyjnych. Nawet ulewa mnie nie przestraszyła przed uwiecznieniem na fotografii faktu dotarcia do osady, która zostanie numerem jeden w mym wykazie alfabetycznym. No i raczej trudno będzie ją z tego miejsca zrzucić. Dla zadośćuczynienia kronikarskiej rzetelności podam, że poprzedni lider to litewski Abeliai. Gdy dotarliśmy do knajpki, woda lała się z nas strumieniami. Na szczęście można było wejść do środka, ale nie było tu dużo przestrzeni. Dwa małe stoliczki mogły dać miejsce kilku osobom. Zamówiliśmy duże hamburgery z frytkami, a do picia gorącą kawę.

Czekając na dania, omówiliśmy naszą sytuację. Po sprawdzeniu pogody na resztę dnia, straciliśmy wszelkie nadzieję na jej poprawę. Miało lać do wieczora. Nasz namiot nie dałby rady sprostać takiej aurze. Wszystko przemokłoby do szczętu. Postanowiliśmy zatem, że poszukamy noclegu pod dachem, resztą takie były przedwyprawowe założenia. Darek odpalił booking, ale okazało się, że kiepsko to wyglądało. Hoteli jak na lekarstwo… Gdybyśmy mieli się trzymać naszej pierwotnie założonej trajektorii, do czekała nas jazda na odcinku grubo ponad stu kilometrów. Alternatywą była jej zmiana i kierowanie się zamiast na zachód, w głąb Szwecji, to na południe, ku Zatoce Botnickiej. Wtedy naszym miastem etapowym byłoby fińskie Tornio. Na tym wreszcie stanęło. Darek zarezerwował nocleg i zapłacił kartą, a cena była całkiem znośna. Zmiana trasy miała ten jeszcze jeden aspekt, że od Tornio na południe sensownie układały się tylko trasy ekspresowe. Lawirowanie drogami lokalnymi wiązałoby się z nadłożeniem z dwustu kilometrów. A na to nie mieliśmy czasu. Nieco się zbuntowałem na taką myśl, przecież wyjazd do Skandynawii planowany był jako wytchnienie w pięknych i spokojnych okolicznościach przyrody, a nie jako szarpanina wśród ciężarówek. Rzuciłem okiem na mapę i olśniło mnie. Możemy przecież odpuścić sobie tę Szwecję i z Tornio kierować się ku Helsinkom wyłącznie przez Finlandię. Wtedy do woli dane by nam było cieszyć się bocznymi drogami i lawirować nimi w poszukiwaniu następnych reniferów. No ale Darek nawet nie chciał o tym słyszeć. Kusiła go perspektywa przepłynięcia północnego Bałtyku promem. Ostatecznym argumentem, który przesądził sprawę było jego stwierdzenie „tak było w planie”. Jak plan, to plan. A więc prom, ale wcześniej szwedzkie ekspresówki. Tymczasem podano nam hamburgery. Wolałbym normalny obiad, ale nie grymasiłem, tylko w milczeniu przyswajałem pokarmową papkę. Na zewnątrz dalej lało jak z cebra. Przedłużaliśmy moment wykonania wyroku. Zamówiliśmy po kubku ciepłej herbaty, którą niespiesznie sączyliśmy Minęła trzynasta, należało wreszcie opuścić zadaszone pomieszczenie i wydać się na pastwę zimnej lecącej się z góry wody. Niebo przedstawiało sobą przykry widok. Skłębione szare chmury wystawiały lepkie jęzory i muskały nimi ziemię. Z rowerów spływały obfite strużki. Miałem nadzieję, że do rzeczy w sakwach, które zapakowałem w reklamówki, pozostały suche.

Na południe mieliśmy dwie drogi do wyboru: albo przez Finlandię, albo przez Szwecję. Oczywiście wybraliśmy tę drugą możliwość: aby napocząć nowy kraj. Obie wiodły wzdłuż granicznej rzeki Torne, która ostatecznie po blisko osiemdziesięciu kilometrach kończyła swój żywot w Zatoce Botnickiej. Kraje połączone są okazałym mostem, a linia graniczna biegnie środkiem nurtu. Torne to kawał rzeki, jej szerokość i bardzo spokojny przepływ wody sprawiają, że łatwo można byłoby pomylić ją z jeziorem. W środkowej części mostu przystanęliśmy przy starej żeliwnej tabliczce z godłami obu krajów: lwem i trzema koronami. O dziwo, deszczyk jakby chciał ustępować. W pierwszej szwedzkiej miejscowości, o ładnie brzmiącej nazwie Overtornea, w sporym markecie, zrobiliśmy zakupy na dalszą drogę. Były banany, batoniki i żółty ser. Nie mieliśmy szwedzkiej waluty, a więc wszystkie zakupy w tym kraju odbywały się z wykorzystaniem karty. Płaciło się szybko i bezboleśnie, a dopiero rozliczenia, które przychodziły po jakimś czasie, uświadamiały nam, że było tu znacznie drożej niż w Polsce. No ale, jak już wyżej napisałem, nie przejmowaliśmy się tym zbytnio. Na pokrzepienie ducha i ciała wzięliśmy sobie po piwku. W tym kraju połowicznej prohibicji na półkach w normalnych sklepach wystawione są tylko takie browary, w których zawartość alkoholu nie przekracza trzech procent. Mocniejsze trunki sprzedawane są w wydzielonych palcówkach. Tak się jakoś zdarzyło, że nie było dane nam ich odwiedzić. Gdy wyszliśmy ze sklepu, znowu się rozpadało. Słowiańskim obyczajem postanowiliśmy spróbować piwa przy markecie, a dobrze nadawała się do tego zadaszona wiata z wózkami. Dziwne, po paru minutach na parkingu pojawił się policyjny radiowóz i zatrzymał się przy nas. Zobaczyliśmy go wcześniej i przezornie ukryliśmy butelki. Czyżby ktoś uprzejmie doniósł o tym, że dwóch jegomościów pod sklepem raczy się piwem? Kwestii tej nie rozstrzygaliśmy. Pojechaliśmy w deszcz.

Trasa przebiegała wzdłuż rzeki i wydawać by się mogło, że generalnie powinna być płaska z lekką tendencją opadającą. Tak jednak nie było. Jechaliśmy na początku wśród lasów, potem one się nieco przerzedziły i pokazywały się małe miejscowości. Oczywiście w żadnym wypadku nie można profilu drogi nazwać górskim, ale cały czas nie nudziliśmy się. Krótkie podjazdy wynosiły nas na niewielkie wzniesienia, z których po lewej ręce niekiedy pokazywały się meandry i rozlewiska rzeki Torne. Deszcz ustabilizował się na średnim poziomie. Można było przy tym zauważyć ciekawą zależność, jak naciągałem kaptur swojej kurtki, przechodził w drobny kapuśniaczek lub nawet zanikał, jak owe nakrycie głowy ściągałem, wzmagał się wyraźnie. W końcu już kaptura nie opuszczałem… Z ciekawością obserwowaliśmy mijane krajobrazy. Im dalej na południe, tym wzrastał stopień urbanizacji. Wioski i osady nie tworzyły wszakże zwartych kompleksów, domki rozrzucone były swobodnie. Wszystkie pięknie utrzymane, obite deskami w jaskrawych kolorach – najczęściej żółtym, pomarańczowym lub czerwonym, z uporządkowanymi podwórkami, na których pyszniły się idealnie przystrzyżone trawniki. Przy domach na wysokich masztach powiewały szwedzkie flagi. Przez miejscowości poprowadzone były ścieżki rowerowe i z nich korzystaliśmy, na odcinakach pomiędzy nimi poruszaliśmy się wśród samochodów. Nie było ich dużo, a kierowcy traktowali nas przyzwoicie. W połowie drogi spotkaliśmy samotną sakwiarkę, która kręciła w przeciwną stronę. Dzielnie zmagała się z falą opadów, która akurat w tym momencie przybrała na sile. Pomachaliśmy sobie przyjaźnie. Wspomnieć można, że rowerzystów nie widywało się wielu, zarówno turystów, jak i tubylców, a tym ludzi jadących po prostu do sklepu lub szosowców. Jak już się plątali, to w większych miastach. W deszczu na rowerze przejechałem tysiące kilometrów. Ale nie ma żadnej możliwości, bym do tego stanu się przyzwyczaił. Zawsze narasta we mnie bunt przeciwko tej jawnej niesprawiedliwości. Z reguły miotam przy tym straszne obelgi na wszystko, co popadnie. Tym razem jakoś mi się nawet nie chciało. W milczeniu podążaliśmy ku Bałtykowi, Darek czuwał nad cyklem zmian. Niekiedy pytałem go dodatkowo o aktualną prędkość. Szło nam nawet nieźle. Teren wypłaszczył się, a Darkowy przyrząd pokazywał 25 km/h. Dwa razy przystanęliśmy, by się posilić. Kupione przeze mnie lokalne batoniki okazały się jakieś bardzo twarde. Jakoś je przeżułem i dopchnąłem bananem. Oczywiście ciuchy miałem przemoczone doszczętnie. W butach też chlupało, a to mnie martwiło najbardziej, bo w moim przypadku przeziębienie przebija się do ciała właśnie przez stopy. Na tyle znam swój organizm, że wiem, iż z katarem czy kaszlem mogę spokojnie jechać, ale mała nawet gorączka mogłaby przedwcześnie zakończyć tę skandynawską przygodę.

Kończył się nasz deszczowy etap. Była godzina osiemnasta, gdy opuściliśmy kraj trzech koron i boczną drożyną wróciliśmy do Finlandii. Miasteczko Tornio miało dać nam suchy i ciepły nocleg. Darek w telefonie ustawił adres naszego hotelu. Prowadzeni przez niezawodne satelity stanęliśmy we wskazanym przez nie miejscu. Cóż, żadnego hotelu nie było, przed nami wznosił się zwykły czteropiętrowy blok. Zrobiliśmy ze dwie rundy wkoło, by przekonać się, że faktycznie żadnej noclegowni w pobliżu nie było. Darek zadzwonił pod podany w bookingu numer. Na początku nikt nie odbierał, co nas lekko zaniepokoiło. W końcu skontaktowaliśmy się z panią, która wyjaśniła, że oferuje zwykłe osiedlowe mieszkanie. Na stronach rezerwacyjnych jakoś nie było to uwypuklone. Ale dobrze, może być mieszkanie! Nic na tym świecie nie jest wszakże proste. Okazało się, że klucz do owego lokum jest ukryty w skrzynce z zamkiem na kod, a owa skrzynka była oddalona jakiś kilometr od naszego bloku. Mój kompan podjął się pokonania tej ostatniej przeszkody do bram sezamu, odczepił swoje sakwy i na lekko ruszył na poszukiwania kluczyka. Ja przemoknięty i zmarznięty zostałem pod bramą i pilnowałem naszego dobytku. Darka dość długo nie było, ale wreszcie przyczłapał. Uśmiech malujący się na jego twarzy zwiastował, że zadanie wykonał celująco. Nasze pojazdy wsadziliśmy do piwnicy i przystąpiliśmy do nierowerowej części dnia. Wspólnie podróżujemy od kilkunastu lat i wypracowaliśmy schemat na udany wieczór pod dachem. A więc zaraz po zrzuceniu klamotów do naszego lokum był sklep i zakupy produktów na wieczerzę oraz śniadanie nazajutrz. Nawet się nie przebieraliśmy z mokrych ubrań, jeszcze parę minut można było wytrzymać. Market był oddalony o jakiś kilometr, maszerowaliśmy do niego dziarskim krokiem, bo deszcz nie chciał dać sobie na wstrzymanie. Po powrocie do mieszkania, co rychlej pozbyliśmy się z grzbietów niemiłej odzieży, nałożyliśmy suche rzeczy i zasiedliśmy do zasłużonej kolacji. Aby sprawiedliwość w naszych relacjach kwitła, stosujemy pewien dziwny ceremoniał, coś co można nazwać „losowaniem pierwszeństwa”. Kto je wygra ma prawo dokonać wyboru: albo pierwszy korzysta z łazienki, albo wskazuje łóżko, na którym chce spać. Na następnym noclegu pod dachem losowania już nie ma, bo schemat się odwraca. Wyłonienie zwycięzcy może być wynikiem rzutu monetą, gry „papier-kamień-nożyce” lub innej aktywności hazardowej. Tym razem rzucaliśmy pieniążkiem, polską złotówką. Wygrałem i wskazałem na lepsze (w mojej opinii) łóżko, tu sentymentów nie ma, wygrany nie wykazuje altruizmu. Gdy Darek poszedł się kąpać, ja szczegółowo przejrzałem sakwy. Moja metoda szczelnego pakowania rzeczy do reklamówek przyniosła połowiczny sukces. Do części z nich dostała się jednak woda. Największą stratą było mocne zmoczenie mojego rowerowego kajeciku. Strony pozlepiały się, a tusz się w niektórych miejscach rozmył. Tak czy owak na pierwszej w miarę suchej stronie zanotowałem dane z dzisiejszej jazdy, w tym dystans ponad 130 kilometrów, z czego trzy czwarte w deszczu. Mokre ubrania rozwiesiłem na krzesełkach i w innych przewiewnych miejscach. Myślałem, że najgorzej będzie z butami, bo formalnie lała się z nich woda. Jak już wspominałem był to nowy nabytek i dotychczas nie miałem okazji sprawdzić ich w warunkach dużych opadów. Okazało się, że tworzywo, z którego były wytworzone, nie chłonęło wody, po wyjęciu wkładek i ich pobieżnym wytarciu wydawały się pozbawione wilgoci. Jednym z przyjemniejszych elementów po całym dniu moknięcia i marznięcia jest z pewnością wzięcie ciepłego prysznica. Czuje się wtedy jak ciało wraca do życia, a i umysł bardziej optymistycznie patrzy na świat. A co ważniejsze, nabiera się chęci do dalszej jazdy, a nie sprawdza rozkład połączeń kolejowych z możliwością przewozu rowerów. Kilkuminutowa kąpiel dodała mi zatem nowych sił. Z Darkiem przy piwku, już fińskim, a więc o niezaniżonym procencie, przystąpiliśmy do drugiej w tym dniu narady wojennej.

Był niedzielny wieczór. Chcieliśmy oszacować, jaki dokładnie dystans mamy do pokonania do promu w Umei. Należy tu zaznaczyć, że statki odpływały w każdy dzień o różnych porach. Zależało nam na tym, żeby tak się wstrzelić, by zamustrować się na prom wieczorny. W ten sposób mielibyśmy cały dzień na rowerową jazdę, bez start czasowych na forsowanie Morza Bałtyckiego. Utrata dnia lub nawet jego znacznej części owocowałaby nerwówką na końcu i gnaniem na lotnisko na złamanie karku. A tego woleliśmy uniknąć. Skonfrontowaliśmy dane. Do promu było około 430 kilometrów, a kurs wieczorny zaplanowano na środę. A więc podany dystans należało przeskoczyć w trzy dni. Statek odpływał o dziewiętnastej, a więc trzy dni z małym minusem. Wykonalne! Tym razem uśmiechnęło się do nas szczęście. Postanowiliśmy się sprężyć i zrobić wszystko, by na ten prom się załapać. Jak człowiek ma plan, to świat wydaje mu się łatwiejszy do okiełznania. Tak wtedy było z nami, odetchnęliśmy z ulgą. Z ciekawością sprawdziliśmy prognozy pogody na następny dzionek. Uf, miało nie padać. W stosunku do miejsca poprzedniego noclegu, byliśmy już znacznie dalej na południe. Nie dziwota, że noc za oknem przyszła wyraźnie wcześniej. Na ścianie w naszym mieszkanku wisiał obrazek z ciekawą sentencją: „The end is just a new beginning”. Niepodziewanie dewiza ta trafnie wpisywała się w życiową filozofię Darka. „Coś się kończy, coś zaczyna”, mawia często. Kazał sobie z obrazkiem tym pstryknąć fotkę. Teraz na nią patrzę i wydaje mi się, że mina mego kompana na tej fotografii stanowi dobry jego opis: spokój, opanowanie, mała zaduma. Ułożenie się w ciepłym łóżeczku było zasłużoną nagrodą za trudny dzień. Sen przyszedł jak na zawołanie. Już nawet nie pamiętam, czy uszy zabezpieczyłem wkładkami antychrapaniowymi.

Pierwszą poranną czynnością było wyjrzenie przez okno. Na niebie panoszyły się brzydkie chmury, ale asfalt wyglądał na suchy. Ja w milczeniu wsłuchałem się w swój organizm, wyszukując w nim po wczorajszym moknięciu śladów przeziębienia i gorączki. Na szczęście wszystko było w porządku. Czułem krzepę i apetyt. Nie było więc co marudzić, tylko zabrać się za przyrządzenie śniadania. Mieliśmy płytę grzewczą oraz patelnię, a w lodówce czekały zakupione poprzedniego wieczora jajka oraz szynka. Wraz z Darkiem uważamy, że spożyta rano duża porcja jajecznicy nastraja pozytywnie na dalszą część dnia, no i rzecz jasna wypełnia ciało sporą dawką kalorii. Wkrótce rozniósł się miły zapach. Potrawa udała się znakomicie, prawie doszło do wylizywania talerzy. Darek wyczytał, że właściciel mieszkania na swoich gości nałożył obowiązek posprzątania lokalu, pod groźbą pobrania z karty dodatkowej odpłatności w przypadku niezastosowania się do tego warunku. Trochę mnie to zirytowało. Wiadomo, naczynia trzeba umyć, łóżka ogarnąć. Gdy mój kompan z szafy wyciągnął odkurzacz, wywołało to mój lekki uśmiech. No ale dobrze! Jak trzeba, to trzeba. Zażartowałem, czy mam zabierać się za mycie okien. Mieszkanie odpicowaliśmy należycie, bo Darka nie obciążono karną opłatą. Przemoczone rzeczy podeschły, pakowałem je do sakw, z większą starannością zabezpieczając w reklamówkach. Moje buty były w stanie praktycznie normalnym, ale obuwie Darka niestety dalej było nasączone wilgocią. Po śniadaniu i pakowaniu nastał czas sjesty. To kolejny nasz rytuał. Przed odjazdem na parę minut zalegamy w łożnicach i kontemplujemy ostatni moment mięśniowego nieróbstwa. Wyznaczamy czas owej błogości w ten sposób, aby sjestę zakończyć o pełnym kwadransie. Niekiedy za obopólną zgodą dochodzi do jego przedłużenia. Leżąc na łóżkach oglądaliśmy w telewizji jakiś program przyrodniczy. Wsłuchiwałem się w język fiński i starałem się wyłowić jakieś zrozumiałe słowo. Nadaremnie. Gdy zegar wskazał właściwą godzinę, zakomenderowałem „no to paszli!”, a Darek tylko westchnął.

Spodziewając się ochłodzenia ubraliśmy się solidniej. Rzeczywiście na wewnątrz było rześko. Nie padało, ale całkowicie zasnute niebo świadczyło o tym, że pogoda była chwiejna. Najpierw podjechaliśmy do wspomnianej wcześniej skrzynki, do której wrzuciliśmy klucz od mieszkania, a potem zrobiliśmy małą rundę po miasteczku Tornio. Przystanęliśmy przy ciekawym kościele, który strzelistością przypominał świątynię Wang w Karpaczu i na tym zakończyliśmy zwiedzanie. Za kilometr na powrót znaleźliśmy się w Szwecji, w mieście Haparanda, którego nazwa szczególnie spodobała się memu kompanowi. Przywitaliśmy się z drogą ekspresową nr 4, która z małymi wyjątkami miała nas prowadzić przez następne dwa dni. Zwróciliśmy uwagę na kolory tablic drogowych wskazujących kierunek: normalnie są to biało-czerwone strzałki umieszczone naprzemiennie na dużej blasze w kształcie wydłużonego prostokąta. W Szwecji były to barwy żółta i niebieska. Jak patriotyzm, to patriotyzm. Szybko wyjechaliśmy z obszaru zurbanizowanego. Na moment po lewej stronie pokazał się błękitny jęzor Zatoki Botnickiej. Ruch samochodowy był jeszcze minimalny. Ekspresówka przypomniała zwykłą drogę, ale była rozbudowywana. Raz maszyny budowlane zagrodziły przejazd i zgodnie ze znakami objazdu odbiliśmy na wioskę Salmis. Gdy z powrotem wbiliśmy się na główną arterię, jej wygląd był odmienny. Warto go opisać, bo taki sam obraz towarzyszył nam przez kolejne trzysta kilometrów. Droga składała się z trzech pasów, przy czym naprzemiennie albo w jedną stronę prowadziły dwa pasy i w przeciwną jeden, a układ ten zmieniał się co dwa-trzy kilometry. Kierunki ruchu oddzielał płot zbudowany ze stalowych linek albo wprost murek, z prawej strony na długich odcinkach podobny płotek ograniczał możliwość zjechania na pobocze. Dla rowerzystów nie było to bezpieczne. Ale co robić? Zacisnąć zęby i jechać. Darek nawet wyraził wątpliwość, czy na tej drodze dozwolona była jazda naszymi pojazdami. Cóż, znaków zakazu nie widzieliśmy, a więc chyba można. Jako się rzekło, nie było innego wyjścia. Z obu stron ekspresówki - na całej jej długości - były wysokie metalowe ogrodzenia uniemożliwiające wejście zwierzynie leśnej. Na początku arteria wynosiła nas o dziwo nieco na północ, zgodnie z linią wybrzeża. Po około czterdziestu kilometrach dreptania, w Sangis, przystanęliśmy przy dziwnym militarnym ni to muzeum, ni skansenie.

Postanowiliśmy zobaczyć owe cudo i jednocześnie przekąsić coś na drugie śniadanie. Na otwartym placu stały lekko toporne makiety sprzętu wojskowego: czołgów, łazików, wozów bojowych, samolotów. Znalazł się również statek międzygwiezdny z pilnującym go niewielkim ufoludkiem. Spodobało nam się to miejsce, zrobiliśmy małą sesję fotograficzną. Darek zachwycił się postacią drewnianego Clinta Eastwooda, który koltem celował w wyimaginowanego przeciwnika, mnie spodobały się stare rowery, wyglądające na autentyczne wyposażenie armii szwedzkiej z lat trzydziestych lub czterdziestych. Posililiśmy się czekoladkami i bananami. Darek wykorzystał popas na poszukiwanie knajpy, w której można byłoby przystanąć już na obiad. Coś tam wyszukał za czterdzieści kilometrów. Dystans pasował, a więc wyznaczyliśmy sobie kolejny mały cel. W mieście Kalix uzupełniliśmy nasze zaopatrzenie. Przy okazji wymyśliłem nową przestrzeń bagażową przy moich sakwach. Oto zwinięta karimata miała w środku długi otwór w kształcie walca. Dziura ta doskonale nadawała się do upchnięcia małych podłużnych przedmiotów: butelki z wodą, puszki, bagietek lub zestawu konserw. Problem przy wydobywaniu owych dóbr był taki, że należało je wypychać sporym patykiem. No ale tych wokoło nie brakowało. W Kalix znowu ujrzeliśmy odnogę Zatoki Botnickiej, którą sforsowaliśmy wspaniałym mostem. Kilometry na Darkowym liczniku namnażały się jak bakterie na dobrej pożywce. On sam już pewnie myślał też o jakiejś pożywce (obiedzie), bo dawał nad wyraz rzetelne zmiany. Aby go spożyć, zjechaliśmy z ekspresówki do miejscowości Tore. Na jej obrzeżu była stacja paliw, a przy niej knajpa, klapnęliśmy w niej na dobrą godzinkę. Owe knajpiarstwo jest zawsze kością niezgody pomiędzy Darkiem a mną. On by przesiadywał naprawdę długo. Pierwsze danie, drugie danie, deser, zapitka, bez respektu dla upływającego czasu. Dla mnie, im szybciej tym lepiej. Zjeść i w drogę. Aby nie było sporów, na początku ustalamy limit takiego przesiadywania. Niestety Darek przeważnie nalega na jego prolongatę. Nasz lokal był niewielki i przytulny. Dań szwedzkich nie proponowano (nawet nie wiem, czy są takie i jak wygląda ich zjadliwość), a więc poprosiliśmy o makarony. Za chwilkę spore porcje pachnącej strawy stały przed nami na stole. Jedliśmy z apetytem. Korzystaliśmy też z okazji i po spytaniu się o zgodę pani z obsługi, ładowaliśmy nasze telefony. Przez okno restauracji z uwagą obserwowaliśmy jak para przy samochodzie z niemiecką rejestracją składa mobilne łóżko urządzone na dachu auta. Łóżko mieściło się w pojemniku przypominającym trumienkę lub większy niż normalnie bagażnik. Hm, ciekawa koncepcja. Ceremonia obiadowa przebiegła bez przedłużeń i zbędnych prolongat. No i dobrze!

Za Tore droga schodziła już tylko na południe i cały czas generalnie trzymała się linii brzegowej Bałtyku. W błędzie byłaby jednak osoba, która na podstawie jej przebiegu, doszłaby do wniosku, że musiało być płasko. Wcale nie było. Interwały były mocniejsze niż te z pierwszego dnia naszej jazdy na odcinku Kemijarvi-Rovaniemi. Nachylenia w porywach mogły dochodzić do sześciu procent, a długość poszczególnych sekcji podjazdowo-zjazdowych też była większa. Ciągle utrzymywał się niewielki przeciwny wiatr. Jechaliśmy sprawnie i szybko pochłanialiśmy dystans. Zrobiło się cieplej, wyszło słońce, a my zdjęliśmy grubsze odzienie. Ruch wzmagał się, niestety dominowały wielkie ciężarówki, które mijały nas z hukiem. Gdy jechaliśmy odcinkiem dwupasmowym, było sporo miejsca dla wyprzedzających nas samochodów. Gorzej było, gdy brnęliśmy w części z jednym pasem. Wtedy musieliśmy maksymalnie zjeżdżać na prawą stronę, ale uważać też przy tym, by nie wpakować się na metalowy płotek. Dodatkowo denerwującym elementem były punktowe wyżłobienia w asfalcie na skaju drogi, które miały przysypiającym kierowcom sygnalizować, że zbliżają się do jej krańca. Nacięcia były niczym tarka, na której rower podrygiwał jak pijana baletnica. Tylko mocny chwyt za kierownicę zapewniał stabilność jazdy. Opisane warunki nie były komfortowe. Należało wyostrzyć uwagę i bez potrzeby nie odbijać ku środkowi pasa ruchu. Szczególnie istotne było upewnienie się, że akurat nikt za nami nie podąża, gdy Darek sygnalizował zmianę. W Polsce i w innych krajach z reguły drogi buduje się tak, że to na odcinakach podjazdowych tworzy się dwa pasy ruchu. Jest to o tyle sensowne, że szybsze osobówki nie muszą wlec się za ciężarówkami wypluwającymi wielkie ilości czarnych spalin. Na naszej ekspresówce pod tym względem panowała zupełna dowolność i chaos. Najgorzej było, gdy tylko jeden pas wiódł akurat pod górę. I tak wszyscy nas wtedy bez skrupułów wyprzedzali, nieraz czuliśmy złowrogi ciąg powietrza tuż przy naszych rowerach. W okolicach miejscowości Person z ulgą zjechaliśmy z tej upiornej arterii. Pogoda cały czas sprzyjała, zatem oczywiście planowaliśmy nocleg w krzakach. Rychło dojechaliśmy do miasta Lulea. Z Darkiem operujemy swoistym wyprawowym żargonem wzbogacanym od lat o nowe sformułowania. Wystarczy jedno takie hasło, a już się doskonale rozumiemy. Przykładem jest okrzyk „magazin!”, który oznacza, że wypowiadający to słowo wyraża wolę przystanięcia przy sklepie. Ta Lulea tak nam się spodobała, że od tego momentu nie mówimy „to co, idziemy spać?”, tylko „to co, lulea?”. W Lulei zwiedziliśmy główny deptak i zrobiliśmy ostatnie zakupy. Piwko na kolację upchnąłem w otworze w karimacie. Wieczór był piękny. Zachodzące słońce fantastycznie skrzyło się na zieleni lasów i błękicie fal Bałtyku, do którego kolejny raz dotarliśmy. Na nocleg wkomponowaliśmy się blisko wioski Karshall, w gęstym lasku, do którego dotarliśmy szutrówką. Licznik Darka wskazał przebyty dystans w wymiarze ciut ponad 140 kilometrów. Nieźle, plan dotarcia do promu w środowe popołudnie nabierał realnych kształtów. Rozbity zielony namiot już wtapiał się w taki sam kolor otoczenia. Kolację zjedliśmy na stojąco. Słabe piwo organizm przyjął jak wodę. Legowiska nasze były miękkie, bo szmaciany domek posadowiliśmy na delikatnych jagodowych krzewinkach. Oby tylko w nocy pod ten domek nie zechciał przyjść wilk i go zdmuchnąć. Chociaż tak naprawdę bardziej można było się obawiać jadowitych gadów niż wilków. „No to co, Darek, lulea?”, „lulea!”. Lulanie koło Lulei było przyjemne i głębokie.

Nastawiony budzik nie zdążył zadzwonić, bo wcześniej obudziły mnie słoneczne promienie, sączące się przez ściankę namiotu. Darek jeszcze pochrapywał. Porannej toalety nie będę szczegółowo opisywał. Gdzieś w oddali słychać było huk, który się zbliżał i narastał. Po chwili uświadomiłem sobie, że to przelatują wojskowe samoloty. Ich wycie musiało obudzić mego towarzysza, bo i on opuścił namiot. W zwijaniu obozu i pakowaniu klamotów dochodziliśmy do wprawy. Gdy opuszczaliśmy nasz leśny zakątek, wyglądał on jakby nic się tu w nocy nie działo. Pierwsze parę kilometrów kręciliśmy spokojną boczną drogą bez ścieżki rowerowej. Nasza E-4 czekała i witała rowerzystów z Polski sporym ruchem. Wskoczyliśmy na arterię i po kilku kilometrach wpadliśmy w jej rytm. Zjazd-podjazd, jeden pas-dwa pasy, traka-brak tarki. Do wszystkiego można przywyknąć, zatem coraz mniejszą uwagę przywiązywaliśmy do otoczenia, koncentrując się na płynnym pokonywaniu kolejnych odcinków. Po dziesięciu kilometrach zjechaliśmy w bok, bo należało uzupełnić prowiant. Odbiliśmy do wioski Antans. Był tu mały market, w którym można było kupić również kawę z ekspresu. Oczywiście skorzystaliśmy z tej okazji, a Darek na drugie śniadanie dopchnął słodką bułkę. Ciepły napój był tym, czego potrzebowaliśmy. Po powrocie na ekspresówkę pewnym momencie zauważyliśmy, że w przeciwną stronę ciągnie cała wojskowa kolumna. Były w niej ciężarówki, platformy z czołgami i wozami bojowymi. Liczba pojazdów szła w dziesiątki. Przypomnieliśmy sobie poranne przeloty samolotów. Trochę nas to zaniepokoiło. Czyżby Sowieci napadli na Szwecję? Na szczęście, jednak nie. Nie minęła długa chwila, a wyprzedził nas policyjny radiowóz. Darek ciągle zastanawiał się nad legalnością jazdy rowerowej drogą ekspresową. Brak reakcji policjantów ostatecznie go przekonał, że nie naruszamy przepisów szwedzkiego prawa. Zresztą wkrótce utwierdziliśmy się w tym. Dojechaliśmy do miejsca, gdzie droga szybkiego ruchu zmieniała się w autostradę. Mówiły o tym odpowiednie znaki, w tym zakaz jazdy dla rowerów. Skoro od tego punktu nie było to możliwe, to na zasadzie a contrario, do niego – i owszem. Jednocześnie umieszczono informację wskazującą kierunek objazdu autostrady dla cyklistów do miasta Pitea. Z satysfakcją odnotowaliśmy, że dba się tu o miłośników dwóch kółek. W telefonie sprawdziliśmy ten rozjazd i dalszą możliwość jazdy zgodnie z naszym planem. Wyszło na to, że minimalnie nadrobimy, ale na paręnaście kilometrów zjedziemy z eskpresówki. Darek wykorzystał ten moment i namierzył knajpę, w której zaplanowaliśmy przystanek na obiad.

Przez Piteę przejechaliśmy bez zachwytu. To brzydkie, spore i rozwleczone miasto. Przecięliśmy je rzetelnie z północy na południe, bo kierowaliśmy się z powrotem ku E-4, a to była właśnie najkrótsza trasa. Podążaliśmy przez podmiejską strefę przemysłową, na drodze przybyło samochodów, w tym ciężarówek. Jednak za chwilę skręciliśmy na zupełnie spokojną dróżkę śródleśną. Wiodła ona równolegle do brzegu morza, a właściwie do zatoki na kilkanaście kilometrów wcinającej się w ląd. Po prawej stronie przez żywopłot złożony z wysokich sosen widzieliśmy niebieskie błyski wody. Stały też tam wypasione dacze z kortami tenisowymi, saunami i przystaniami, a na podjazdach pyszniły się najnowsze modele Volvo. Żyć nie umierać! Żeby jeszcze tylko średnia roczna temperatura powietrza i wody była wyższa o piętnaście stopni… Do restauracji dotarliśmy po przeprawie mostem zwodzonym. Na jego środku przystanęliśmy i podziwialiśmy widoki na dwie strony. Po jednej była cieśnina tłocząca słone wody ku Pitei, po drugiej szmaragdowy Bałtyk. Po początkowych porannych wahaniach, aura ustabilizowała się na wyśmienitym poziomie. Słońce grzało jak na… kole polarnym. Było co najmniej 25 stopni. Dotarliśmy do Pitsund, a knajpa znajdowała się na wyciągniecie ręki, cieszył ten fakt, bo już nam burczało w brzuchach. Nad drzwiami wejściowymi do restauracji powiewała szwedzka flaga, na jej froncie witały nas rzeźbione w drewnie postaci: mężczyzna i kobieta o klasycznej skandynawskiej urodzie, jasnowłosi i bladzi, ubrani w starodawne zwiewne szaty. Za ladą przywitali nas za to dwaj żywi panowie o śniadej karnacji. Zamówiliśmy podobnie jak poprzedniego dnia makarony, a do tego po kuflu wodnistego piwa. Niezwykle szybko podano strawę, pewnie dlatego, że byliśmy jedynymi gośćmi. Może przez tę błyskawiczną obsługę ceremonia obiadowa trwała przez taki odcinek czasu, który zadowolił Darka, a mnie nie doprowadził do zdenerwowania.

Po obiedzie zawsze ciężko się ruszyć. Nasze ciała napełnione makaronem i namiastką piwa nie za bardzo rwały się do wysiłku. A ten nas czekał. Jeszcze w knajpie ustaliliśmy, że będzie szukać noclegu na świeżym powietrzu za miastem Skelleftea, Zostało do przejechania około 80 kilometrów, a zegary pokazywały kapkę po godzinie piętnastej. Należało zatem pokonać opory rozleniwionych organizmów i żwawiej nacisnąć na pedały. Od restauracji do ekspresówki dzieliło nas trzysta metrów. Niebawem znowu wpadliśmy w rytm jazdy wśród wielkich potworów drogowych. W miarę opuszczania się na południe, ruch wzmagał się, aż wreszcie mijały nas całe kolumny ciężarówek. Odliczaliśmy dystans do Kage, bo tam nareszcie – przynajmniej w tym dniu – wpadaliśmy na spokojniejsze drogi. Na kilku ostatnich kilometrach nasza udręka nieco się zmniejszyła. Oto teraz arteria rozdzieliła się na dwie części z pasem zieleni w środku, a każda z tych części miała dwa pasy ruchu i pobocze. Istny komfort! Jednak w Kage nie mieliśmy dla niej sentymentów, z westchnieniem ulgi odbiliśmy w boczną odnogę. Od razu weszliśmy w strefę spokoju i przyjemności jazdy. Kolor, zapach i oddech lasu działały kojąco. Brak warkotu silników potęgował ten efekt.

Już wcześniej rozważaliśmy dwa warianty na ostatni dzień jazdy, ale ostateczną decyzję postanowiliśmy podjąć przy sklepie w Skelleftei. Dlaczego przy takim przybytku? Niebawem się wyjaśni. Gdy w końcu dojechaliśmy do Skelleftei, stanęliśmy przy Lidlu i kolejny raz na wyprawie odbyliśmy poważną naradę. Następnego dnia chcieliśmy doczłapać do promu w Umei. Analizując mapę zauważyliśmy, że pojawiła się szansa dotarcia tam z pominięciem uprzykrzonej ekspresówki. Kilometraż był nieznacznie większy, ale to nie stanowiło problemu. Na tych drugorzędnych traktach nie znaleźliśmy oznak żadnej działalności gastronomicznej, co więcej na długim początkowym odcinku nie było też sklepów, a zatem cały etap musielibyśmy odbyć na suchym prowiancie. Darek po uświadomieniu sobie tego faktu, zwiesił nos na kwintę. Dla niego brak ciepłego obiadu na trasie był równie przykry jak jazda z cierniem w bucie. Rozumiejąc te jego dylematy, zaproponowałem kontynuowanie przedzierania się drogą E-4. On jakby chwilę walczył sam ze sobą, aż wreszcie bohatersko stwierdził, że woli dziurami. Klamka zapadła. Skoro nie będzie obiadku knajpianego, w Lidlu należało nabyć większą ilość pożywienia. Z werwą rzuciliśmy się na zakupy. Na obiad kupiłem sobie sporą puszkę gulaszu, który można było wchłonąć na zimno. Buszując między półkami usłyszeliśmy polską mowę. Nie doszło jednak do bliższego kontaktu z rodakami. Gdy pod sklepem pakowałem wiktuały do sakw, zauważyłem, że zniknęła moja polska flaga, którą miałem do nich przytroczoną. Czyżby Polacy robiący zakupy w Lidlu byli takimi patriotami, że ją ukradli? Jak tak postępują w Szwecji w innych sytuacjach, to tylko im współczuć. Flaga z pewnością sama nie wyleciała, bo wsunięta była w ciasną szczelinę. Pakując towary wykorzystałem oczywiście nowo odkrytą możliwość i upchnąłem część z nich w otworze karimaty. Resztę wcisnąłem do głównej komory sakwy. Niby weszło, ale przy próbie jej zamknięcia rozjechał się zamek. Jakimś cudem go naprawiłem, ale pakunki przełożyłem do bocznych komór. Od tej pory szczególnie uważałem, by nie pchać tam za wiele rzeczy. W Skelleftei pożegnaliśmy zatem naszą „drogę przez mękę”, kręcąc po niej ostatnie trzy kilometry. Z miasta wydostaliśmy się nad wyraz krzepkim podjazdem. Z obowiązku kronikarskiego należy odnotować, że za miejscowością nie było ścieżek rowerowych. W Szwecji na tę kwestię patrzy się chyba bardziej racjonalnie niż w Finlandii. Za moment znowu otoczył nas las, a my zaczęliśmy wypatrywać jakiejś miejscówki na nocleg. Było ku temu sporo możliwości, ale w milczeniu jechaliśmy dalej. Jakoś podświadomie czuliśmy, że im więcej przejedziemy dzisiaj, tym mniej zostanie na jutro. A prom na nas nie poczeka.

Dzień dostojnie i powoli żegnał się z tą częścią świata. Było całkiem ciepło. Jakby zapalić lampki, to można byłoby jeszcze machnąć skromną pięćdziesiątkę. Aż tyle nie zrobiliśmy. Po przejechaniu może dyszki skręciliśmy w boczną drożynę i za paręset metrów znaleźliśmy odpowiedni azyl. Blisko drogi była polanka otoczona z dwóch stron lasem. Śmiałem się, że po rozbiciu namiotu mogliśmy przedłużyć skecz Monty Pythona „jak być niewidzialnym”, tylko bez efektów pirotechnicznych. Rzeczywiście, zakamuflowaliśmy się idealnie. Wysoka trawa zebrała rosę, a nad łączką ścieliła się gęsta mgła, to wszystko wzmacniało wrażenie nadmiernej wilgoci. Gdy tylko stanęliśmy w odpowiednim miejscu i zabraliśmy się za stawianie namiotu, chmary komarów rzuciły się na nasze apetyczne ciała. Zabiliśmy ich mnóstwo, część odpędziliśmy, może ze dwa się najadły. Ale widocznie w kontekście zachowania gatunku i tak im się to opłacało. Na naszym domku już nie powiewała biało-czerwona flaga. Odnotowałem parametry jazdy, przebyliśmy ponad 150 kilometrów, jak się później okazało najwięcej podczas fińsko-szwedzkiej ekspedycji. Jako miejscowość kończącą etap zapisałem najbliżej położone sioło: Langviken. Na dobranoc obejrzeliśmy dramatyczne i jednocześnie wspaniałe chwile z historii polskiego sportu: bieg Bronisława Malinowskiego w Moskwie oraz sukces Justyny Kowalczyk w Vancouver. W nocy było chłodno, po raz pierwszy nabrałem wątpliwości co do jakości mojego śpiwora, który niby miał zapewniać komfort do plus pięciu stopni. Mrozu raczej nie było, a ja solidnie wymarzłem. Z zimna budziłem się parę razy i starałem szczelniej okryć materiałem śpiwora. Wreszcie po omacku na grzbiet wciągnąłem cieplejszy ubiór. Rano z Darkiem dokładnie zlustrowaliśmy wypełnienie śpiwora. W środku miał jakieś mikre, ulotne i zluzowane tworzywo. Tandeta, ocenił Darek. Przez głowę przeszła mi optymistyczna myśl, wszakże podążamy na południe, ku coraz większemu ciepłu, a więc śpiwór przy następnych okazjach ma szansę na rehabilitację.



Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
cd.

Do jazdy ubrałem się znacznie solidniej niż zwykle. Pod krótki kostium założyłem termiczną bluzę i kalesonki, na wierzch naciągnąłem kurtkę. Poranek poskąpił słońca, ale przynajmniej chmury nie sprawiały wrażenia deszczowych. Wstaliśmy wcześniej niż zwykle, sporo przed ósmą. Po wykonaniu niezbędnych czynności higieniczno-spożywczych, zwinęliśmy obóz i bez marudzenia oraz sjesty dosiedliśmy rowerów. Uznałem, że dobrym lekarstwem na zziębnięty organizm będzie danie mu na poty mocniejszym depnięciem. Szło mi to opornie. Tymczasem zmienił się krajobraz. Nasza trasa zrobiła się raczej płaska. Pomiędzy lasami zdarzały się pola uprawne, do tej pory przez nas niewidziane. Powoli nabieraliśmy rozpędu. Dogrzewany pracą organizm wracał na właściwe obroty. Polepszenie stanu cielesnego dobrze wpływa też na stan duchowy. Wraca optymizm i wiara we własne siły. No i chęć do jazdy. Przystanęliśmy przed Burtrask, przy malowniczym brzegu jeziora (nie mówiłem, że ciągle były te jeziora?), po jego drugiej stronie widzieliśmy niewielkie domki w żywych kolorach i wysmukłą kościelną wieżę. Prawie jak na Mazurach. Wyczuwaliśmy jednak subtelną różnicę: w kształcie i barwie budowli, zarysach widnokręgu, otoczeniu drogi. Tutaj pewnie lubią jaskrawe kolory, bo natura im ich skąpi. Jak pół roku widzi się tylko biele, to człowiek tęskni do czerwieni i żółci. Z radością stwierdzaliśmy, że samochody omijają te rejony. Jechało nam się beztrosko i z poczuciem, że w końcu jesteśmy w odpowiednim miejscu. Do obrazu ogólnej sielanki dostosowała się i pogoda, nieśmiało wyszło słońce, zrobiło się cieplej, wiatr umilkł. We mnie wciąż tkwiła potrzeba gromadzenia kalorii lub mówiąc po nowemu dżuli, zatem kurtki przezornie nie zdejmowałem. W Bydgsiljum (ach te nazwy!) ujrzeliśmy coś dziwnego. Oto za terenem zakładu drzewnego było niewielkie wzniesienie, a na nim wycięty las i wyciąg narciarski. Trasa mogła mieć może z dwieście metrów długości, a jej stromizna była mizerna. Ale zawszeć to jakaś atrakcja. Wbrew naszym wcześniejszym ustaleniom, w wiosce tej był sklep spożywczy. Co prawda ciągle dźwigaliśmy w sakwach produkty na obiad, ale warto było do niego zajrzeć. Kupiłem banany i napój piwny. Darek też wziął drobne przekąski. Mój siostrzeniec, który lubi spróbować różnych dziwnych rzeczy, prosił mnie, abym przywiózł mu puszkę kiszonych śledzi, po szwedzku surstromming. Zapytałem o nie panią w sklepie. Nie byłem w stanie tego wymówić, a więc pokazałem jej tę nazwę zapisaną w moim telefonie. Ekspedientka uśmiechnęła się lekko i odrzekła, że na razie nie mają. Później też nie udało mi się kupić tego dziwadła, w więc siostrzeniec będzie musiał sam jechać do Szwecji. W kolejnej miejscowości, Akullsjon, znowu spotkaliśmy coś oryginalnego. Na słupach w całej wiosce wisiały flagi państwowe, może było jakieś święto, tego nie wiemy. No ale co tam, na jednym domku powiewała flaga polska. Całkiem duża, okazała i niewątpliwie „nasza”. Serca mocniej zabiły, a więc i tutaj, dotarli rodacy. Dla porządku wspomnę, że na pewno nie była to moja flaga podwędzona w Skelleftei, bo tutejsza była znacznie większa. Zwróciliśmy też uwagę na otoczenie owego domu. Stała przy nim stara bryczka z drewnianymi kołami na metalowych obręczach, a przy niej dwa dystrybutory paliwa rodem z lat sześćdziesiątych zeszłego wieku. Zastanawialiśmy się, czy to jakieś lokalne muzeum, ale nie sprawdziliśmy tego. Ubrany byłem w kolarski polski strój narodowy, a więc zdjęcie z polską flagą było czymś oczywistym. Pokrzepieni duchowo ruszyliśmy dalej. Po porannym osłabieniu nie było śladu. W piątym dniu jazdy doszedłem do stanu, w którym nie czułem już ciężaru sakw. Nowe buty też zaczęły lepiej klikać. W moim przypadku środkowa część wyprawy, która teraz następowała, to okres największej „siły rowerowej”. Później powoli narasta zmęczenie. Oczywiście jest ono do przezwyciężenia, ale różnica w dynamice jazdy jest odczuwalna. W przypadku Darka wygląda to inaczej. On przed wyjazdem niewiele używa roweru, ale trochę ćwiczy i biega. Dla niego początek na wyprawie bywa ciężki. Musi przyzwyczaić mięśnie do przestawienia się na tryb rowerowy. Pierwsze dni są męczące, czasem wlecze się z tyłu, czasem żąda dodatkowych postojów dla złapania tchu. Z każdą godziną jazdy nabiera krzepy. W końcu dochodzi do sytuacji, że muszę mocno się napracować, by dotrzymać mu koła. Najwyższą formę osiąga pod koniec wyprawy. Ale wtedy niestety trzeba co najwyżej myśleć o następnej.

Około siedemdziesiątego kilometra, czyli w połowie etapu, stanęliśmy na skromny obiad. Z bagażu wyciągnęliśmy puszki z gulaszem i pieczywo. Rozłożyliśmy się na poboczu drogi, twarze wystawiliśmy do słońca, które wreszcie wzięło się do roboty. Jedzenie smakowało, a humory dopisywały. Siedzieliśmy w ciszy i spokoju, samochód był rzadkim widokiem. Po obu stronach drogi piętrzył się las. Jego zieleń była głęboka i różnorodna, bo wynikała z mieszania się odmiennych odcieni barw liści, igliwia i trawy. W ściółce bez wysiłku można było dostrzec ogromne kapelusze grzybów, w tym najpiękniejsze według mnie czerwonych kozaków. Znowu poczułem żal, że grzybobranie było nie dla mnie. Porzucenie ekspresówki na rzecz tej przyjemnej bocznej szosy uznaliśmy za dobre posunięcie. Słońce i przyswojony pokarm dobrze mnie rozgrzały. Zdjąłem zbędny przyodziewek i dalej jechałem już w krótkim letnim kostiumie. Po jedzeniu chwilę odsapnęliśmy, ale niezbyt długo, bo w głowach mieliśmy widok odpływającego bez nas promu. Wskoczyliśmy zatem na rowery, a kolejne zmiany przebiegały szybko i sprawnie. Było ich dokładnie cztery, bowiem po przejechaniu dwudziestu kilometrów, zatrzymaliśmy się znowu, przy tabliczce wskazującej nazwę miejscowości Bullmark. Należało rozstrzygnąć kwestię zakupu biletu na prom i rezerwacji noclegu. Do tej pory tego nie zrobiliśmy, bo nie mieliśmy pewności wyrobienia się w czasie. Teraz sprawdziliśmy jeszcze raz wszelkie wskaźniki czasoprzestrzenne. Przede wszystkim dokładnie wyliczyliśmy dystans do portu promowego. Właściwie był on ulokowany kilkanaście kilometrów za Umeą, w Holmsund. To oczywiście wiedzieliśmy już wcześniej. Nawigacja orzekła, że mamy jeszcze blisko 50 kilometrów do celu, zegary wskazywały godzinę trzecią. Dobrze, zdążymy. Darek wziął telefon do ręki i zaczął w nim pstrykać. Zakup biletów na prom był szybki, pewnych problemów nastręczyła rezerwacja noclegu. Postanowiliśmy, że noc spędzimy pod dachem. Prom dopływał do fińskiej Vaasy po północy i woleliśmy ulokować się pod dachem niż po nocy szukać jakichś krzaków. Zresztą dwa poprzednie noclegi były pod chmurką, zatem wypadało teraz zażyć nieco luksusu: ciepłej kąpieli oraz możliwości spokojnego naładowania telefonów i powerbanków. W naszym miejscu postojowym był słaby internet. Mój kompan znalazł w końcu hotel „GreenStar”, a nawet udało mu się dokonać rezerwacji. Okazało się jednak, że w tak późnych godzinach nie pracuje już recepcja, a wejście na teren hotelu odbywa się przy pomocy kodów, które są przesyłane na smsa. I tu był klops. Kody za skarby świata nie chciały dotrzeć do Darkowego telefonu. Udało się to wreszcie po kilku dodatkowych rozmowach z hotelową recepcją, ale zmarnowaliśmy na to chyba ze czterdzieści minut. Uf, pot z czoła. Sprawa promu i hotelu załatwiona. Prujemy dalej, a zegar tyka.

Kolejne kilometry przemknęły jak z bicza strzelił. Z bocznej drogi skręciliśmy w nieco główniejszą. Samochodów przybyło, bo jednocześnie wchodziliśmy w godziny szczytu. Nie zwracaliśmy na nie jednak nadmiernej uwagi. Skoncentrowani na jeździe chcieliśmy jak najszybciej dotrzeć do Umei. Po godzinnej jeździe zatrzymaliśmy się na rogatkach miasta, by sprawdzić dalszą drogę i posilić się batonikami. Ogólnie rzecz biorąc, przejazd przez Umeę okazał się nadspodziewanie traumatyczny. Najpierw posuwaliśmy się pośród agresywnych samochodów. Dziwne, w Szwecji do tej pory jako rowerzyści traktowani byliśmy z dużymi względami. Teraz to się nieco zmieniło. Trąbiono na nas i wymuszano pierwszeństwo. Gdy dotarliśmy w końcu do ścieżek dla cyklistów, sytuacja wcale się nie poprawiła. Panował na nich taki chaos, że było gorzej niż wśród aut. Im bliżej centrum, tym wrażenie to narastało. Były tu rowery, hulajnogi, motorowery, piesi , dziecinne wózki pchane przez rozradowanych rodziców, psy na smyczy i puszczone samopas. A wszyscy poruszali się bez zachowania jakichkolwiek zasad, pod prąd, oby szybciej, oby wyprzedzić następnego. Co chwilę przystawaliśmy, by sprawdzić nasz kierunek. Dwa razy pojechaliśmy źle, dwa razy zahamował nas remont ścieżek i brak możliwości dalszej jazdy. Z pewnością, gdybyśmy jechali normalną drogą, te kłopoty by nas ominęły. Robiło się nerwowo, a całkowicie źle stało się, gdy się przypadkowo rozdzieliśmy. Musieliśmy telefonicznie nawiązywać kontakt i ustalać swoje położenie. Spotkaliśmy się na rondzie już przy wylocie z miasta, na szczęście z odpowiedniej strony. Od tego miejsca jechało się już lepiej. Powoli zanikała zabudowa, zmniejszał się ruch, nie było też uprzykrzonych rowerowych ścieżek, a my gładko sunęliśmy wygodnym bocznym pasem awaryjnym. Do przystani mieliśmy 15 kilometrów i na to godzinę z hakiem. Spoko, damy radę! Przed nami była szeroka jasna prosta, ale zaczął się podjazd. Ku morzu powinno raczej być odwrotnie. Ale co zrobić, kiedy jest inaczej? Poluźniłem biegi i mocniej nacisnąłem na pedały. Darek oderwał się ode mnie i powoli mi uciekał. Zacisnąłem zęby i pogoniłem za nim. W następnej miejscowości – Lovon – udało mi się go dopaść. Skontrolowaliśmy czas, było go jeszcze w nadmiarze. Na stacji benzynowej zrobiliśmy ostatnie szwedzkie zakupy, głównie piwko na podróż przez Zatokę Botnicką. Za kilometr dotarliśmy do morza, a na horyzoncie widać było potężne cielsko naszego statku. Czekał na nas i zapraszał do wdarcia się na swój pokład. Morze było pięknie oświetlone przez słońce. Nie było innego wyjścia, stanęliśmy, a aparat fotograficzny dostał zatrudnienie. Na nabrzeżu promowym zameldowaliśmy się pół godziny przed czasem. Po kilkunastu minutach prom otworzył paszczę i zaczął przyjmować pasażerów. Były wielkie ciężarówki, sporo samochodów osobowych, kilka motocykli oraz nasze dwa rowery. Wszystkie pojazdy załadowano w dolnej części promu. Pojazdy nasze spięliśmy linką, a sami poczłapaliśmy na górne pokłady. W tym dniu ja dźwigałem namiot, a Darek opiekował się aparatem fotograficznym. On jednak uznał, że na statku jego rola w tym zakresie się zakończyła, po czym dość bezceremonialnie oddał mi urządzenie. Zirytowało mnie to, przecież etap się nie skończył, czekała nas nocna jazda w Vaasa. W naszych wyjazdach ważne jest specyficznie rozumiane poczucie sprawiedliwości, które być może byłoby trudne do zrozumienia dla kogoś postronnego. Było ono kształtowane na przestrzeni kilkunastu lat wspólnych wyjazdów. Zdarzenie z aparatem odnotowałem w pamięci jako rysa na wzajemnych stosunkach. No ale co zrobić? Życie nie toczy się po idealnej linii, czasem trochę zgrzyta i zbacza ku konfliktom. Ważne jest, aby umieć nad tym wszystkim zapanować. I dalej jechać razem.

Przycupnęliśmy na odkrytej części górnego pokładu. Darek wykorzystał czas na rozmowę z rodziną, ja niespiesznie sączyłem piwo. Przypatrywałem się szwedzkiej ziemi. Kto wie, może ostatni raz w życiu. Brzeg był od strony zachodniej, obserwowałem go zatem pod słońce, które powoli obniżało swoje loty. Doznawałem też odetchnienia psychicznego. Kolejny raz udało nam się wykonać napięty plan. Pomyślałem o kartonach ukrytych w lasku pod lotniskiem. Czy je odnajdziemy? Czym prędzej odgoniłem te niepokoje. Obejrzałem sam statek. Należał do firmy Wasaline i wyglądał na nowy. Koło mnie siedziało parę osób, gaworzyli w tych swoich gardłowych językach i palili papierosy. Mocny wiatr kierował ku mnie śmierdzący tytoniowy dym. Musiałem się przesiąść. Podmuchy morskiej bryzy były na tyle przenikliwe, że postanowiłem założyć kurtkę. Po chwili zdziwiony zauważyłem, że już płyniemy. Start promu był zupełnie bezdźwięczny. Nie słyszało się pracujących silników, nie czuło się falowania morza, brzeg oddalał się w jakiś surrealistyczny sposób, jak na filmie. Darek skończył rozmowę, klapnął koło mnie i też otworzył puszkę. Słońce ładnie zachodziło, zrobiliśmy zatem użytek z pogardzonego aparatu fotograficznego. Po kilkunastu minutach ziąb wygonił nas pod pokład. Do Vaasy mieliśmy jeszcze dwie godziny. Najpierw trochę zwiedzaliśmy zakamarki statku, by wreszcie zgodnie z logiką dwóch panów puszczonych samowtór - wylądować w knajpie. Po wytrąbieniu zapasów szwedzkiego napoju piwnego, zaczęliśmy mlaskać jęzorami. W końcu w ramach rekonesansu podeszliśmy do baru. W ofercie był czeski Budweiser, ale pierońsko drogi. No ale przecież byliśmy na wakacjach! Nie będziemy sobie odmawiać. Najpierw postawił Darek, potem ja, a więc machnęliśmy po dwie szklanice. Jak zwykle w takich okolicznościach poruszaliśmy wątki przyszłych naszych wypraw. Alkoholu nie było dużo, co skutkowało tym, że raczej poza Europę się nie wybieraliśmy. Hm, no może ze dwa razy: na Kubę i Tajwan. Za szybą była już noc, statek płynął bezszelestnie, jak po szynach, bez jakiegokolwiek bujania. Na kameralnej estradzie śpiewak umilał pasażerom podróż intonując znane przeboje. W tej błogiej atmosferze przebiegała nam przeprawa przez Morze Bałtyckie, z małym żalem przyjąłem zatem informację, że za chwilę dopływamy do Vaasy. W Finlandii dochodziła północ, bo w stosunku do Szwecji była godzinna różnica czasu. Z promu zeszliśmy nadspodziewanie szybko, nie było tłoku, ani przepychanek. Po kilku minutach staliśmy już na nabrzeżu, poprawiali zamocowanie bagażu oraz wczepiali lampki. Noc była jasna, rozświetlana gwiazdami i ulicznymi latarniami. Dystans do hotelu wynosił nieco ponad cztery kilometry. Podczas naszych przygotowań większość aut już opuściła statek, teraz przed nami majaczyła pusta droga. Miałem mocne przednie oświetlenie, a więc ruszyłem jako pierwszy. Po minięciu zabudować portowych wjechaliśmy w mały park lub zagajnik, dalej była jakby grobla, a potem już zagłębiliśmy się w mieście. Dwa razy sprawdziliśmy trasę, do hotelu wiodła prosto główna arteria i jej się należało trzymać. Poruszaliśmy się ścieżkami rowerowymi lub chodnikami. Po kilkunastu minutach osiągnęliśmy cel. Hotel „GreenStar” rzeczywiście mrugał zielenią. Można było swobodnie wejść do przedsionka, a tam już czekało urządzenie przypominające bankomat, w którym Darek zakodował kartę magnetyczną korzystając z otrzymanego wcześniej hasła. Karta ta otwierała drzwi zarówno do samego hotelu jak i naszego pokoju. Najpierw rowery ulokowaliśmy w podziemnym garażu, a potem odszukaliśmy nasze lokum. Pokój był mały, ale wysprzątany i schludny aż miło patrzeć. Szybko uwinęliśmy się z kąpielą i skromną kolacją. Przeżuwając zlepione plastry żółtego sera, sięgnąłem po swój zeszycik, który zdążył już ładnie podeschnąć. Odnotowałem w nim dane wczorajszo-dzisiejszej jazdy, w tym zaliczone miejscowości oraz przebyty dystans 142 kilometrów. Mimo że byliśmy w Finlandii, lulea nie kazała na siebie długo czekać.

Pobudkę zarządziliśmy na dziewiątą, bo należało się solidnie wyspać w ciepłej pościeli. W tym dniu postanowiliśmy nieco odpocząć. Nie narzucaliśmy sobie konkretnego celu, a umowne kompasy wycelowaliśmy na południowy wschód. W recepcji gotówką zapłaciłem za nasz nocleg. Darek wcześniej pokrył koszt przeprawy, a więc teraz się z nim rozliczyłem. Wzięliśmy również śniadanie. Spałaszowaliśmy znacznie więcej niż przeciętny gość. Parę razy robiliśmy obchody przy stołach z wyłożonymi potrawami i na talerzyki ładowaliśmy spore ich porcje. Cóż, rowerzystów lepiej odziewać niż karmić. Chociaż z tym ostatnim różnie też bywa. Z pełnymi brzuchami wróciliśmy do pokoju na rytualną sjestę. Trawienie w pozycji leżącej jest czymś nad wyraz błogim. Temu oddaliśmy się przez kilkanaście minut. Barłożenie zakończyliśmy o dziesiątej. Na dworze panowała wspaniała pogoda. Finlandia po przerwie witała nas słońcem i niebem błękitnym jak kolor oczu najpiękniejszej blondynki. Aż chciało się żyć! Na mapce wyśledziliśmy, że niedaleko od hotelu był zjazd na pasującą nam drogę wylotową. No ale nie tak szybko! Najpierw dokręciliśmy do centrum Vaasy, które było w przeciwnym kierunku. Gdy dotarliśmy do rynku, na parę chwil oczy karmiliśmy jego atrakcjami. Wprawdzie nie było ich dużo, ale zawszeć to można popatrzeć na coś odmiennego. Główny plac miasta wyłożony był betonowymi płytami, miał dwie fontanny, a zabudowę stanowiła mieszanka starych i nowych domów. Najważniejszą rolę odgrywał wszakże wielki monument, który na własne potrzeby nazwaliśmy „pomnikiem walecznego Fina”. Na cokole młody mężczyzna podnosił w górę czapkę, za nim leżał jego chyba ranny towarzysz. Poniżej muskularny lew poniewierał brzydkiego gada, a obok wypisany był rok 1918. Ten gad (jakiś jaszczur) to pewnie symbol Rosji, chociaż moja interpretacja może być mylna. Mam jakąś dziwną manię zwracania uwagi na pokrywy studzienek kanalizacyjnych. Na tych w Vaasie zobaczyłem wyrytą ozdobę w postaci stylizowanego snopka. Przez chwilę we łbie analizowałem różne dane, a w końcu uświadomiłem sobie, że snopek to herb królewskiego rodu Wazów. Czyżby Vaasa miała związek z Wazami? No tak, w XVI wieku Finlandia była częścią Szwecji, a Wazowie tu pewnie zdobywali pierwsze szlacheckie szlify i pieniądze, by później wybić się na rodzinę królewską w dwóch państwach. Już w domu potwierdziłem te przypuszczenia. Po obejrzeniu rynku w Vaasie uznaliśmy, że miasto mamy zaliczone. Powróciliśmy pod hotel „GreenStar”, przebrnęliśmy paręset metrów główną arterią i skręciliśmy w prawo ku dalszemu przeznaczeniu. Z Vaasy wymykaliśmy się rowerowymi ścieżkami. Miasto puszczało nas niechętnie. Raz pomyliliśmy drogę i trzeba było kapkę się wracać. Po dziesięciu kilometrach byliśmy na wolności. Urbanizacja przegrała, górą była agrokultura. Oglądaliśmy zatem bujne łąki i rozległe orne pola. Płaskości trasy dorównywały tym na Mazowszu. Nawet na tych bocznych drogach z reguły równolegle do nich biegły asfaltowe trakty dla rowerzystów. Jechaliśmy nimi, choć we mnie nie budziło to euforii. Po kolejnych kilkunastu kilometrach dobrnęliśmy do rzeki Kalgrundsfaret (cóż za nazwa!) i równolegle do jej brzegu dalej wałkowaliśmy następne płaskie odcinki. Ciekawostką, którą wyśledziłem już po powrocie było, że niżej miała ona kilka innych nazw. Niby poruszaliśmy się w górę rzeki, ale pochyłości były prawie nieodczuwalne. W wiosce Sausolannurkka (cóż za nazwa!) zrobiliśmy mały popas przy całkiem szerokiej rzece. Wjechaliśmy na ciekawy drewniany most, z którego można było przyjrzeć się jej leniwemu nurtowi. Rzeki mnie w pewien sposób fascynują. Lubię gapić się w ich wody. Daje mi to dziwną hipnotyczną radość i jednocześnie uspokaja. Spozierałem zatem w lekko drgające zwirowania cieku, podziwiałem odbicia przybrzeżnych drzew, szukałem wzrokiem wirów i plusków rzucających się ryb. Można powiedzieć, że przy rzece nieco odświeżyłem umysł.

Po przejechaniu blisko czterdziestu kilometrów znaleźliśmy się w sennym miasteczku Tervajoki. Nie byliśmy zmęczeni, ale popołudniowa godzina nakazywała pomyśleć o obiedzie. Zawinęliśmy do czegoś, co było połączeniem pizzerii i sklepu. Gdy zastanawiałem się nad wyborem dania, Darek pokazał mi coś na wystawce. Były tam różne rzeczy, a wśród nich opakowanie z licznikiem rowerowym Sigma, dokładnie takim samym, jakiego używałem. Przez moment zastanawiałem się, czy aby go nie nabyć. W końcu odpuściłem sobie. Już przyzwyczaiłem się to stanu, w którym opieraliśmy się na wskazaniach licznika mojego towarzysza. Cena też była wygórowana, a mnie właściwie interesował sam drucik, bo resztę przecież miałem. W domu kabelków było u mnie dostatek, a więc uznałem, że wydanie sporo ponad 100 złotych nie za bardzo mi się kalkuluje. Zamówiliśmy dwie pizze o średnich rozmiarach. Nie prezentowały one szczytów sztuki kulinarnej, oględnie mówiąc. Żując ciasto z dodatkami podnoszącymi kaloryczność, w ręce trafiła nam fińska gazeta. Ani w ząb nie byliśmy w stanie czegokolwiek zrozumieć z pisma, przerzuciliśmy się zatem na obrazki. Na ostatniej stronie znaleźliśmy prognozę pogody. Na mapie cała Finlandia od Laponii po Helsinki pokryta była pięknymi słoneczkami, a pokazana temperatura wahała się w przedziale 15-22 stopnie. Darek nie mógł się opanować, pstryknął fotkę tej mapie i wysłał ją naszym rowerowym kolegom Łukaszowi i Pawłowi, którym nie chciało się z nami jechać. Niech zazdroszczą! Odpisał Łukasz i pokazał swoje rowerowanie po Mazurach. Widoki były podobne do tych, które cały czas my mieliśmy przed oczami: lasy i jeziora. Paweł zgodnie ze swoim zwyczajem, milczał. Pizzy nie dojadłem, bo się nią przytkałem. Darek, który zwykle szybko czyścił zawartość talerzy, tym razem trochę się męczył. Jedliśmy na zewnątrz i po obiedzie przez mały kwadrans wystawialiśmy twarze ku słońcu. Fińska gazeta nie kłamała, promienie były ciepłe i przyjemne. Według oznaczeń na mapie, wpadliśmy teraz na drogę krajową. Siedząc w knajpie, mogliśmy ją obserwować. Ruch panował na niej umiarkowany. Wystartowaliśmy nią i ujechaliśmy kawałek, by szybko grzecznie zboczyć na ścieżkę rowerową, która przebiegała równolegle. Do odległego o 50 kilometrów Seinajoki dotarliśmy generalnie ścieżkami. Nie ma co narzekać, dało się nimi jechać. Były szerokie, z dobrym asfaltem, na długich odcinkach między miejscowościami praktycznie jazda po nich niczym nie różniła się od jazdy drogą. Prowadzono je po obu stronach krajówki, niekiedy trzeba było przeciąć arterię, co nieco hamowało tempo jazdy. Tych przeskoków nie było wiele i przyzwyczailiśmy się do nich. Raz udało nam się wypatrzeć boczną odnogę, która dawała szansę jazdy przez mniejsze miejscowości, a jednocześnie niezbyt dodawała dystansu. Na kilka kilometrów między Valtaalą a Pelmą zagłębiliśmy się w fińskie wioski. Składały się z niewielkiej liczby domostw, oddalonych od siebie o 100-200 metrów. Pasące się na łąkach krowy patrzyły na nas ze zdziwieniem, na podwórkach stały traktory i inne maszyny rolnicze, wśród upraw dominował niewysoki owies, ale dużo pól pokrywały ścierniska lub skiby świeżo zaoranej ziemi. Krajobraz był wybitnie nizinny, czasem po prawej stronie pokazywała się rzeka, pewnie ta sama, którą oglądaliśmy wcześniej. Wysuszyliśmy bidony, a sklepów nie było widać. Po powrocie na krajówkę, znowu posłusznie poczłapaliśmy ścieżką. Po paru kilometrach był parking, a na nim stał samochód ze sprzedażą obwoźną. Pić się chciało, a więc padło krótkie hasło „magazin!”. Chłodnych napojów w ofercie nie było, wzięliśmy zatem po kawie i wielkim lodzie. Było późne popołudnie. O tej porze z reguły nie pijam już kawy, ale ta smakowała mi wyjątkowo. Według niektórych teorii ciepły płyn lepiej gasi pragnienie niż zimny. Po opróżnieniu kubka kawy, w pełni się z tym zdaniem mogłem zgodzić. Lody też nam smakowały. W Seinajoki zameldowaliśmy się wieczorem. Była to jedyna większa miejscowość na naszej trasie w tym dniu. Wcześniej uzgodniliśmy, że po dojechaniu do niej, zrobimy tu zakupy i już dalej będziemy wypatrywać noclegowego zagajnika. Słońce jeszcze stało wysoko. W Seinajoki ponownie skusił nasz cmentarz. Mogił wojennych naliczyliśmy ponad setkę. Kwatery były ustawione po wojskowemu: w równych rządkach, wszystkie zadbane i otoczone zieloną roślinnością. Płaskorzeźba przy grobach była szczególnie wymowna i budząca zamyślenie: rodzina żegna żołnierza, żona płacze, a dzieci obejmują ojca, który na plecach dźwiga żołnierski plecak. Na cmentarzu obejrzeliśmy również inne mogiły, ciekawe były te stare, a spotykało się nawet nagrobki z początku XIX wieku.

Po opuszczeniu miasta znaleźliśmy się na drodze lokalnej. Nie było przy niej ścieżki. Ruch samochodowy był w zaniku. Jechaliśmy lasami, ale co jakiś czas pokazywały się rozwleczone osady. Postanowiliśmy powoli rozglądać się za odpowiednim miejscem do noclegu. Dwa razy skręciliśmy w las, ale musieliśmy zrezygnować z rozbicia obozu. Pierwszy raz gdzieś niedaleko tłukła się jakaś fabryka, a może tartak. Było to dziwne, bo powoli dzień tracił przejrzystość i władzę przejmowała szarówka. Czyżby praca na nocną zmianę? Dla mnie nie stanowiło to problemu, bo miałem zatyczki, ale Darkowi się nie podobało. Drugi raz wybrana przez nas łączka pokryta była grubymi konarami i gałęziami, a dalej porastał nieprzebyty las. Powoli zmienił się obraz naszego otoczenia. Oto za parę kilometrów jechaliśmy otwartym terenem. Las pojawiał się jakieś pięćset metrów od drogi, zarówno po jednej jak i drugiej jej stronie. Prowadziły do niego boczne szutrowe zjazdy, a u końca każdego z nich stał samotny domek. Nie chcieliśmy rozkładać namiotu pod czyjąś chałupą, bo to trochę nieładnie, a może nawet niebezpiecznie. Dystansu przybywało, a dnia ubywało. A więc i w lesistej Finlandii nieraz trudno o dobre miejsce na biwak. W końcu we wsi Kalakoski odbiliśmy na lewo. Przy szutrowej drodze co jakiś czas napotykaliśmy kolejne domostwa. Kilometr od skrzyżowania natrafiliśmy wreszcie na osłonięte z dwóch stron lasem poletko owsa. Dobrze, koniec jazdy. Na zagon przedarliśmy się przez gęste zarośla i rów z błotnistym wypełnieniem. Rowery pozostawiliśmy za tym rowem, a sami z resztą dobytku poszliśmy w owies. Roślinki były nadspodziewanie dorodne i gęste, tylko ziarenek miały mało. Po krótkiej chwili okazało się, że nasza miejscówka daleka była od ideału. Widzieliśmy kawałek drogi dojazdowej, a więc pewnie i z niej nas widziano. Gdzieś w oddali znowu coś terkotało, a był to chyba mijany wcześniej elewator zbożowy, w którym suszono ziarno. Po rozbiciu namiotu stwierdziliśmy, że są pod nim kamienie i jakieś nierówności. Kilka razy przenosiliśmy go, ale i tak nie mieliśmy szansy na dobre posadowienie tego lichego schronienia. Wszystkie działania odbywały się już w warunkach minimalnej widoczności, przy szalonych atakach milionów komarów, które niczym kamikadze gardziły śmiercią i nurkowały ku naszym ciepłym ciałom. Teren był wybitnie podmokły, zrobiło się przeraźliwie zimno. Przed wejściem do namiotu ubrałem się w kilka warstw kostiumów, na grzbiet bez ceregieli założyłem kurtkę, a na głowę pożyczoną od Darka czapkę. Wrażenie chłodu nie ustępowało. Na moment tylko zrobiło mi się cieplej, gdy wsunąłem się do śpiwora. Jak już wspominałem, był on kiepski, podszyty wiatrem. Nocleg ten zapamiętałem jako najgorszy ze wszystkich dotychczasowych. Leżąc z małą możliwością ruchu, czułem jak kostnieję. Przez całą noc może ze dwa razy wpadłem w nerwowy kilkuminutowy letarg, poza tym ziąb zmuszał mnie do czuwania. Późno wypita kawa też nie pomagała. Wilgoć dostała się do wnętrza namiotu. Kilka razy dotknąłem jego ścianek i z obrzydzeniem cofałem rękę. Czułem że i Darek wierci się na swojej części legowiska. Jak się w nocy nie śpi, a chce usnąć, to czas płynie bardzo powoli, a nieraz ma się wrażenie, że stoi w miejscu. Dla mnie była to niezmiernie długa noc, pragnąłem, żeby wreszcie zaczęło świtać. Darek około drugiej wstał za potrzebą. Z nudów też opuściłem namiot. Po uwolnieniu nadmiaru płynów spojrzałem ku górze. Dziwne, na niebie błyszczały gwiazdy. Ale przy gruncie kłębiła się zawiesista mgła. Przymrozku nie było, ale temperatura mogła wynosić co najwyżej dwa-trzy stopnie. Wróciłem do domku. Czas przesączał się jak smoła przez watę. Zaczęło szarzeć. A więc niedługo pobudka, pomyślałem z ulgą. Mój drugi letarg przypadł na poranek. Jak otworzyłem oczy, było już zupełnie jasno, ba, przez zielony materiał namiotu przebijało się słońce.

Wstałem. Czułem się jakby mnie przejechał czołg. I jak tu teraz radośnie wskoczyć na rower?! Bolały mnie mięsnie, a z oczu sypał się piasek. Najchętniej to wziąłbym gorący prysznic i wskoczył do pościeli pachnącej krochmalem. Tak dobrze nie było. Słysząc moją krzątaninę, Darek również wystawił głowę na świat. Narzekał, że kiepsko spał, bo słyszał ten maszynowy hałas dochodzący od elewatora. Ja go nie słyszałem, bo miałem w uszach zatyczki, ale i tak wiele mi nie pomogły. Ochotę do jazdy miałem średnią. W kajeciku uzupełniłem zapisy za poprzedni dzień, dystans blisko 130 kilometrów przy średniej prawie 22 km/h. Bez apetytu zjadłem śniadanie, machinalnie wymyłem zęby. Koło dziewiątej byliśmy gotowi do drogi. Darkowi zapowiedziałem, że nie ruszam się, jeśli się nie zgodzi na nocleg w hotelu. Nawet specjalnie się nie wzbraniał. Od razu wzięliśmy się za poszukiwania. Najpierw ustaliliśmy, gdzie powinniśmy dojechać. Padło na Nokię. Była położona w odległości nieco ponad stu dwudziestu kilometrów i generalnie w na naszej planowanej trajektorii. No i ta nazwa! Gdzie spałeś? W Nokii! Ładnie to brzmiało. Na bookingu wypatrzyliśmy niedrogi hotel Iisoppi. Darek szybko zaklepał rezerwację i zapłacił. Niestety w jego ofercie nie było śniadania.

Na początku etapu miałem pewną przygodę. Parę metrów od startu poczułem, że nie mogę jechać. Coś mnie blokowało. Darek już żwawo ruszył do przodu i zostałem sam. Zsiadłem z roweru i zbadałem przyczynę owych problemów. Sznurek od sakw wkręcił się w kasetę. Po przytroczeniu karimaty i namiotu do górnej powierzchni torby, sznurek był na tyle długi, że musiałem go zaplątywać kilkoma zwojami. Widocznie teraz zrobiłem to niestarannie i się rozplątał. Pech chciał, że wbił się w tryby. Zrobił to tak dokładnie, że nie było szansy go wyciągnąć. Męczyłem się z tym parę minut, aż wreszcie doczekałem się powrotu Darka, który się zaniepokoił moją nieobecnością. Zaczął mi pomagać ,ale na niewiele się to zdało. Każdy ruch korbą powodował, że nieszczęsny sznurek coraz bardziej integrował się z kasetą. Mój kompan przypomniał sobie, że ma nóż. Nie było innej rady. Należało ciąć. Powoli, kawałek po kawałku uwolniliśmy napęd z uścisku wstrętnego sznurka. Po jego redukcji już nie musiałem go owijać wokół wystającego bagażu, wreszcie miał odpowiednią długość. Kolejny dzień zapowiadał się pięknie. Słońce zaczęło czynić swoją powinność, po chłodzie nocy nie pozostało śladu. Jak zmiennocieplny gad pochłaniałem jego promienie, by pobudzić organizm do działania. On jednak pracował na zwolnionych obrotach. Wydostaliśmy się z bocznej odnogi i podjęliśmy kierunek południowy z lekką dewiacją na wschód, ku Nokii. Droga przecinała sosnowy las, osady znikły, pokazywały się kolejne jeziora. Powoli zwlekałem swoje grube ciuchy, aż niebawem kręciłem w zupełnie krótkim kostiumie. Ciało się dogrzało, ale nie przełożyło się to na wielką chęć do jazdy. We wsi Kihnio w „K-Markecie” kupiliśmy bidonowe płyny i drobne przekąski, ja na wzmocnienie pozwoliłem sobie nabyć dodatkowo puszkę piwa, którą schowałem w czeluściach karimaty. Wcześniej i później często korzystaliśmy z tej lokalnej sieci sklepów, które nieco przypominały nasze „Biedronki”. Za Kihnio droga zaczęła się nieznacznie marszczyć. Zrobiliśmy mały postój. Otworzyłem piwko, mój kompan jeszcze raz sprawdził warunki hotelowej rezerwacji. Może chciał wyczytać, czy trzeba po sobie posprzątać pokój? Takiej konieczności nie było, ale z opinii gości wynikało, że w weekendy w knajpie mieszczącej się pod hotelowymi pokojami organizowane są dyskoteki i śpiewy karaoke, a panuje przy tym straszny tumult. No ładnie! Był piątek… Po nieprzespanej nocy szykowała się druga. Ale odwrotu nie było, bo poszła zapłata bez możliwości zwrotu. No dobrze, zatyczki do uszu mam, to wetknę je do samego gardła, pomyślałem. Poza tym dotarliśmy do informacji, że recepcja czynna była do dwudziestej drugiej. No ale to nie powinno stanowić żadnego problemu, do tej godziny moglibyśmy dojść do Nokii pieszo. Darek od początku dnia dawał ostre zmiany, a ja ledwo trzymałem mu koło, na swoich odcinkach nieco zwalniałem, by złapać oddech. Widząc, że męczę go tym spowalnianiem, zaproponowałem w końcu, by sam poleciał do przodu. Czasem tak robimy przy dysproporcji bieżącej formy, bo nie ma sensu, żeby jeden musiał dostosować się do drugiego. Umawiamy się, że ten szybszy dojedzie do jakiegoś punktu charakterystycznego – wzniesienia, rozwidlenia dróg lub miejscowości – i tam zaczeka na wolniejszego. Darek zwolniony ze smyczy ruszył z kopyta, a ja jeszcze parę chwil tyłkiem tłamsiłem trawę na poboczu. Nie trwało to długo, bo przecież Nokia sama się nie przybliży. W końcu ruszyłem. Na ponad trzydzieści kilometrów wtargnąłem w obszar szczątkowej cywilizacji, podobny do tego, który napotkaliśmy pierwszego dnia jazdy w Laponii. Lasy i jeziora. Jeziora i lasy. O tym, że gospodarzy tu gatunek zwany homo sapiens świadczył tylko ciemnoszary asfalt drogi. Tego potrzebowałem, po to przyjechałem do Finlandii. Oddychałem żywicznym powietrzem, spozierałem na zieleń po bokach i błękit na górze. Nie musiałem natężać się, by ścigać Darka, to też dodatkowo mnie zrelaksowało. Zmęczenie po katorżniczej nieprzespanej nocy zaczęło ustępować, poczułem przyjemność jazdy. Małe wzniesienia pokonywałem z coraz większą werwą. Z Darkiem nie umawiałem się, gdzie na mnie poczeka. Droga była jedna i nie było szansy jej zmylenia. Przemierzałem kolejne odcinki wypatrując swego towarzysza. Wreszcie ujrzałem jego rower oparty o słupek. Darek rozmawiał ze swoją rodziną. Było to właściwe spotkanie video. Gdy zobaczyłem, co się dzieje, pozdrowiłem jego żonę Anię oraz dzieci Tomusia i Klaudię. Ta ostatnia na mój widok lekko się speszyła. Pewnie mnie nie pamiętała, bo spotkaliśmy się ostatnio jak była dwuletnim dzidziusiem. Lody szybko zostały przełamane i obiecaliśmy sobie spotkanie w realu.

Dalszą część jazdy odbyliśmy już wspólnie. W miasteczku Kuru przystanęliśmy na obiad. W skromnym lokalu prowadzonym przez Kurdów zjedliśmy pizzę. Potraw lokalnych nie było, zresztą nie wiem, czy odważyłbym się je spróbować. Ze śniadym gospodarzem wdaliśmy się w pogawędkę. W moim Wałbrzychu niekiedy również odwiedzam knajpę kurdyjską, dlatego poczułem się bardziej familiarnie. Potrawa miała swoje mankamenty, ale człowiek głodny zje wszystko. W czajniku parzyła się kawa. Szef rzekł, że możemy pić, ile zmieścimy. Pozwoliliśmy sobie po dwa kubeczki. Ciepły napój ułatwił trawienie ciasta zalegającego w żołądku. Poczuliśmy się błogo i dobrze. Minęła szesnasta, a do Nokii było nieco ponad pięćdziesiąt kilometrów. Bułka z masłem. Od Kuru połowa tego dystansu miała przebiegać drogą krajową. Najpierw poruszaliśmy się ścieżką, która za miastem niespodziewanie się skończyła. Specjalnie się tym nie zmartwiłem. Wskoczyliśmy zatem między samochody. Ruch był umiarkowany, w porównaniu ze szwedzką E-4, wręcz minimalny. Kierowcy traktowali nas z powściągliwą uprzejmością, przypadków wyprzedzania na trzeciego nie odnotowaliśmy. Na idealnie gładkiej asfaltowej nawierzchni rower szedł jakby miał silnik. Wrażenie to potęgował szum napędu wprawionego w dynamiczne obroty. Wstąpiły we mnie nowe siły. Na pofałdowanej trasie podjazdy zdobywałem bez wysiłku, na zjazdach dokręcałem, by poczuć większą prędkość. Darek nie chciał być dłuższy, też skutecznie naciskał na pedały. Pięciokilometrowe odcinki zmian przeskakiwały jak w kalejdoskopie, a przebyty dystans umykał niczym liść porwany przez górski strumień. Przejazd mogliśmy właściwie kontynuować krajówką, ale postanowiliśmy ją zmienić na lokalną drogę, co tylko nieznacznie wydłużało nam kilometraż, a dawało większy spokój i komfort jazdy. Niebawem wypatrzeliśmy nasz zjazd na Mutalę. Droga prowadziła lekko w dół, zarówno przed jak i po skręcie. Poruszałem się dosyć szybko, gdy nagle z tyłu wyczułem dziwne kołysanie roweru. Zahamowałem i przystanąłem. No tak, guma. Powietrze dynamicznie opuściło kiszkę, a sflaczała opona wyglądała żałośnie. W wiezionym przeze mnie dobytku była zapasowa dętka, a więc dziarsko wziąłem się do roboty. Nie odpinałem sakw, ale wyciągnąłem z nich rzeczy. Rower obróciłem do góry kołami. Przy tej operacji dostrzegłem coś dziwnego: zabrzęczały pręty bagażnika, które powinny być przytwierdzone na dole do ramy przy napędzie. Powinny, a nie były. Śrubka mocująca wykręciła się i dziw, że jeszcze nie wypadała. Jej dokręceniem postanowiłem zająć się później. Przedziurawioną dętkę wyjąłem z opony i ją dokładnie obejrzałem. Bez pomocniczego pompowania znalazłem perforację, która usadowiła się w bardzo nietypowym miejscu. Była na górnej powierzchni dętki, przy wentylu, a więc w obszarze zabezpieczonym przez rafkę, a nie przez oponę. Obejrzałem i obmacałem dokładnie zarówno obręcz jak i oponę, ale niczego podejrzanego nie wychwyciłem. Wymiana dętki poszła bez problemów. Gdy już gotowe koło osadziłem na ramie, podjechał do nas młody kolarz-tubylec. Grzecznie spytał, czy może w czymś pomóc. Niewielu widywało się tutaj pasjonatów kolarstwa, a więc patrzyliśmy na siebie nawzajem z zainteresowaniem. Podziękowaliśmy za troskę i stwierdziliśmy, że sobie poradzimy sami. Kolarz odjechał. Zabrałem się do pompowania. Miałem pompkę „pożyczoną” od mojej szosówki z ustawieniem dymania wentyli rowerowych, a zatem teraz należało zmienić ustawienie jej elementów tak, by nadawała się do współpracy z wentylem samochodowym, bo w taki wyposażona była dętka w Starym Zdechlaku. Zrobiłem co potrzeba, ale pompka nie chciała działać. Machałem nią z determinacja, ale ani grama powietrza nie udało mi się wtłoczyć do środka. Za dymanie wziął się Darek, z podobnym mizernym efektem. Obejrzeliśmy wspólnie konfigurację trzech wewnętrznych elemencików pompujących. Wszystko było w porządku, tu nie można było się pomylić. W końcu mój kompan wyciągnął swoją pompkę. Ale i ona nie dawała rady. Próbowaliśmy z dwóch pompek zrobić jedną, przekładać ich tłoczki, obejmy i nakrętki. Wszystko nadaremnie. Sflaczała opona śmiała się z nas. Po dwudziestu minutach poddaliśmy się, daliśmy za wygraną. Żałowaliśmy, że fińskiemu kolarzowi tak szybko podziękowaliśmy za chęć pomocy. I co tu teraz robić? Do hotelu było jeszcze dwadzieścia kilometrów z ogonkiem, a dochodziła dwudziesta. Namiot był zawsze do dyspozycji, ale szkoda było zapłaconych pieniędzy za nocleg pod dachem. Byłem gotowy do wywieszenia białej flagi, ale tu pokazał się zmysł organizacyjny Darka. Przypomniał sobie, że kilka kilometrów wcześniej minęliśmy stację benzynową. Tam pewnie był kompresor. Można wziąć samo koło i podjechać do tej stacji. Mój kompan był gotowy to zrobić, ale sprawdziliśmy na googlach i okazało się, że za chwilę ją zamkną. No dobrze, nie ma co upadać na duchu. Darek wymyślił nowy ratunek. Wziął ode mnie koło i poszedł do odległych o sto-dwieście metrów dwóch zabudowań, które jako jedyne znajdowały się w pobliżu. Nie było go kilkanaście minut. Wrócił z uśmiechem na ustach. Już z daleka widziałem, że opona nie była sflaczała. Z lubością dotykałem twardej gumy. Okazało się, że ktoś miał sprężarkę i pozwolił z niej skorzystać. Podziękowałem Darkowi, a on rzekł, że przynajmniej będzie o czym pisać w relacji, „nie tylko lasy i jeziora”. Tak nieco odbiegając od tematu, gdyby nie Darek, pewnie nie byłoby tych wypocin. To on zawsze mobilizuje mnie do pisania, czasem wręcz je wymusza. Bez tego pozytywnego kopa, pewnie nie chciałoby mi się stukać w klawiaturę.

Szybko wstawiłem koło i spakowałem sakwy. Próbowałem dokręcić poluzowaną śrubkę mocującą bagażnik, ale nie za bardzo się udawało, wyglądało to na zerwany gwint. Nie było już czasu na zajmowanie się tą sprawą. Nadchodził schyłek dnia, a my mieliśmy przed sobą jeszcze kawał drogi. Z tyłu głowy cały czas kołatała nam myśl, że o dwudziestej drugiej możemy pocałować klamkę, bo wtedy zamykają hotelową recepcję. Zapaliliśmy lampki i ruszyliśmy ostro. Kilkaset pierwszych metrów wczuwałem się w rytm jazdy tylnego koła. Jak guma miałaby się powtórzyć, to właśnie na tym początkowym odcinku. Tak to wygląda statystycznie. Ale nic takiego nie nastąpiło, guma trzymała prężność. Mijaliśmy kolejne wioski, znowu pojawiły się ścieżki rowerowe, a my bez szemrania z nich korzystaliśmy. Za Ylojarvi przecięliśmy splot arterii komunikacyjnych. Zrobiło się już ciemno. Nokia styka się z Tampere, trzecim co do wielkości mieście w Finlandii. Liznęliśmy jego obrzeży. Bliskość dużego miasta była wyczuwalna. Zwiększył się ruch, pokazała się większa urbanizacja, drogi krzyżowały się ze sobą z mocniejszą częstotliwością. Często musieliśmy przystawać, by sprawdzić swój kierunek. Pod hotel dotarliśmy kwadrans przed zakładanym czasem. Znowu działanie na styk. Na dole rozkręcała się jakaś balanga, słychać było tętniące basy wydobywające się ze sprzętu nagłaśniającego. Darek w recepcji załatwił formalności. Okazało się, że w dniu dyskoteki można kwaterować się praktycznie przez całą noc. Dostaliśmy karty kodowe do pokoju, wskazano nam miejsce dla rowerów. Nie było zachwycające. Był to normalny parking miejski, zadaszony, trochę poniżej poziomu ulicy, bez jakiegokolwiek zabezpieczenia. Dobrze, git. W razie deszczu nie zmokną, ale może je „pożyczyć” dowolna osoba potrzebująca roweru. Pojazdy nasze spięliśmy linką i tak pozostawiliśmy na noc. Ostatnie spojrzenie skierowałem na oponę i zamocowanie bagażnika. Ciśnienie powietrza trzymało się na pierwotnym poziomie, a śrubka mocująca pręty bagażnika wyleciała gdzieś po drodze. Z tym drugim trzeba będzie coś zrobić, pomyślałem. Ze względu na emocjonujący koniec dnia, nie kupiliśmy na trasie nic na kolację. W brzuchach nam burczało, a zatem zrobiliśmy wieczorny obchód Nokii. Fińska młodzież piątkowy wieczór wykorzystywała do imprezowania, hałaśliwe grupki małolatów łaziły po mieście i kłębiły się przy obiektach oferujących wyszynk, w powietrzu przy skwerkach czuło się wyraźny zapach przestarzałego moczu. Sklepy były pozamykane, dlatego wstąpiliśmy do knajpy na hamburgera, na nic ciekawszego nie trafiliśmy. Powoli już miałem dość tego trocinowego jedzenia. W innym lokalu przycupnęliśmy na dwa małe piwka. Sącząc złocisty napój, rozpamiętywaliśmy wydarzenia minionego dnia, ja strząsałem z siebie negatywne emocje. W pokoju zameldowaliśmy się przed północą. Szybko uzupełniłem wpis w rowerowym kajeciku. Przejechaliśmy ponad 140 kilometrów, o dziesięć więcej niż rano pokazały nam mapy. Z dołu słychać było rzępolenie. Szybko skorzystaliśmy z łazienki, by wreszcie legnąć w ciepłą i suchą pościel. Gospodarz obiektu zadbał o hotelowych gości, w pokoju znaleźliśmy zatyczki do uszu zupełnie podobne do moich. Po krótkim namyśle, ja z nich skorzystałem, bo po co zużywać swoje, Darek natomiast postanowił przyjąć w uszy dodatkowe decybele. Odcięty od świata zewnętrznego, poczułem zmęczenie i niewyspanie. Lulea przyszła tak prędko jak mrugniecie powiek. Spałem do rana jak najgrzeczniejsze niemowlę świata.

Wstaliśmy po dziewiątej. Z sakw wytrząsnęliśmy resztki pożywienia. Śniadanie było więc skromne, a sjesta niezbyt długa. Darka w nocy budziły hałasy, ale przyznał, że się nawet dobrze wyspał. Z ciekawością poszliśmy na parking, gdzie nocowały nasze rowery. Czy ktoś się nimi bardziej zainteresował? Okazało się, że nie. Stały dokładnie tak samo, jak je pozostawiliśmy. A więc Finowie okazali się uczciwi. Przed założeniem sakw na bagażnik dokładnie przyjrzałem się jego mocowaniu. Trzymały go pierwotnie cztery śruby: dwie u góry na tylnym widelcu w pobliżu sztyc oraz dwie po bokach na dole. Gwint zerwał się w otworze dolnym po stronie prawej – przy napędzie. Brak jednego punktu podparcia mógł spowodować, że w trakcie jazdy urwą się pozostałe przeciążone śruby. A wtedy gleba bardzo prawdopodobna. Ręką sprawdziłem nośność bagażnika. Mocny nacisk nie powodował zmiany jego geometrii, była szansa, że bez jednej śrubki też wytrzyma ciężar sakw. No ale była to loteria. Rozejrzałem się za jakimś metalowym drutem o odpowiedniej średnicy, by użyć go do prowizorycznego przymocowania dyndających prętów bagażnika. Niczego takiego nie znalazłem. Darek przypominał sobie, że miał plastikowy zacisk. Był dość delikatny, ale zaplątałem go starannie i wyglądało na to, że coś tam będzie trzymał. Opornie szło nam rozpoczęcie jazdy. Kolejny dzień zapowiadał się pogodnie. Helsinki były na południe, z małym wschodnim odchyleniem. Zgodnie z naszym planem, teraz mieliśmy odbić centralnie na wschód, aby zażyć jeszcze trochę skandynawskiej dzikości. W Nokii kontynuowaliśmy zwiedzanie cmentarzy. Był on przy kościele, który zbudowano na niewielkim wzgórku. Tym razem grobów wojennych było kilkaset, obejrzeliśmy je w milczeniu. Za paręset metrów wielka tablica obwieściła nam, że dotarliśmy do Tampere. Miasto ma sporą rozciągłość na linii zachód-wschód, a nasza marszruta nakazywała nam rzetelnie ten kierunek przemierzyć. Powoli wbijaliśmy się w miejską materię. Brnęliśmy ścieżkami, które lawirowały między dwiema stronami ulicy, czasami tworząc odrębne pasy, czasem anektując chodniki. Co chwila stawaliśmy na światłach, by na słupku nacisnąć guzik odpalający nam zielone światło. Pokonując wysokie krawędzie maksymalnie zmniejszałem prędkość, by osłabione zamocowanie bagażnika uchronić przed mocnymi uderzeniami. Wszystko to nie pozwalało na szybkie połykanie dystansu. Po pięciu kilometrach już był pierwszy postój. Zjechaliśmy do „K-Marketu” na kawę i drugie śniadanie. W trakcie krzepiącego posiłku przejrzałem mapę Tampere, by znaleźć sklep rowerowy. Tym razem już nie pragnąłem licznika, ale zamierzałem nabyć pompkę, bo bez niej kolejny kapeć mógłby przynieść sporo problemów. Darka też zainteresował temat zakupów w tym sklepie. Ruszyło go sumienie, nie miał mianowicie zapasowej dętki, a po mojej wczorajszej przygodzie w razie awarii wolał nie nalepiać łatek, tylko szybko zmienić gumę. Mapa pokazała, że szukany obiekt był w centrum miasta, a więc zgodnie z naszym kierunkiem jazdy. Żywiłem nadzieję, że sklep nie będzie ułudą, jak ten w Rovaniemi. Drugi postój wypadł przy kościele Aleksandra, już praktycznie w centrum Tampere. Ta duża interesująca budowla wzniesiona została w stylu neogotyckim w XIX wieku. Budulec stanowiła czerwona cegła, a wielkie witrażowe okna i strzeliste wieże dodawały jej blasku. Do środka nie wchodziliśmy, bo rzadko decydujemy się na kompleksowe zwiedzanie. Powodem był rzecz jasna brak czasu. Za moment dotarliśmy do głównego miejskiego deptaka. Trwał jakiś festyn, bo kotłowała się masa ludzi. Przywitał nas spiżowy „waleczny Fin”, który ze swojego cokołu obserwował okolicę. Był kompletnie nagi, w prawicy dzierżył miecz, a swoim odsłoniętym pokaźnym przyrodzeniem zawstydzał nieśmiałe dziewczęta. Na stoiskach wystawiono miejscowe produkty spożywcze, w tym miód, sery, jakiś rękodzieło oraz przeróżne towary dla dzieci. Przez dwieście metrów prowadziliśmy rowery, bo jechać w tłumie się nie dało. Niebawem odnaleźliśmy sklep rowerowy. Zakupy się udały. Za pompkę wydałem w przeliczeniu nieco ponad sto złotych, ale zyskałem spokój ducha. Od razu wypróbowałem swój nabytek, żeby potem nie było przykrych niespodzianek. Pompka spełniała swoją powinność, z dumą wczepiłem ją w uchwyty przy ramie. Darek dostał odpowiednią dętkę, a więc obaj byliśmy zadowoleni. Ostatnim przystankiem było jezioro, które oblewa Tampere z kilku stron. Trudno powiedzieć jaka jest jego nazwa, bo jest ich właściwie kilka. Tę jego część, która znajduje się w granicach miasta, nazwano Nasiselka. Jezioro jest ogromne, z mapy wynika, że na północ od Tampere rozciąga się na jakieś 50 kilometrów, a na południe może o 20, ma bardzo poszarpaną linię brzegową, mnóstwo zatok, przesmyków i głębokich odnóg. Gdy stanęliśmy nad jego błękitnymi wodami, widok przypominał morze. Powierzchnia lekko falowała, a linia horyzontu ginęła gdzieś w delikatnej mgiełce.

Po wrażeniach wodnych uznaliśmy zwiedzanie Tampere za zakończone. Zegary wskazywały popołudniową godzinę, a licznik Darka wyświetlał przebyty dystans na mizernym poziomie kilkunastu kilometrów. A zatem teraz na wschód! „Tam przecież musi być jakaś cywilizacja”. Tymczasem czekało nas żmudne przebijanie się przez cywilizację i urbanizację tubylczą. Jak wyczytaliśmy z mapy, powinniśmy trzymać się północnej arterii, a ta automatycznie wynosiła nas na żądany kierunek. Tak też zrobiliśmy. Ścieżkami mozolnie zdobywaliśmy przestrzeń, miasto powoli dawało za wygraną. Wylotowa droga dla rowerów mogła zachwycić miłośników tego typu traktów. Była dwupasmowa, odmalowana we wściekły czerwony kolor, miała swoje oznaczenia pionowe, ze wskazaniem dystansu do miejscowości, szerokie pasy dla pieszych i zatoczki. Istne cudo. Po piętnastej wyzwoliliśmy się z uścisku Tampere. Prawdziwa wolność przyszła jednak po opuszczeniu Kangasali. Wróciły lasy i wolne przestrzenie. Co prawda poruszaliśmy się ścieżką, która nie chciała się skończyć, ale przecież nie wszystko można mieć od razu. Przystanęliśmy na grobli, którą usypano miedzy dwoma jeziorami. Z przyjemnością gapiliśmy się w falujące błękitne tonie, oświetlone silnymi promieniami słońca. Ja wystawiłem ku nim twarz, Darek raczej ich unikał, bo źle na niego działały. Zresztą nieustannie smarował się kremami. Korzystając z postoju, popatrzyliśmy, gdzie tu można coś zjeść, bo pora ku temu była ostatnia. Mój kompan wyśledził knajpę za jakieś 20 kilometrów, w wiosce Sahalahti. Na myśl o ciepłym obiedzie Darek westchnął tylko, a ja przełknąłem ślinę. Myśląc o posiłku gnaliśmy na złamanie karku. Zaiste daremne były to starania. Gdy podjechaliśmy pod lokal, rozstawiano przy nim jakąś estradę, a nas poinformowano, że będą występy i knajpa dziś nie pracuje. Czyżby przybył Zenek z Podlasia? Tak z pewną dozą zgryźliwości mogliśmy wtedy zapytać, bo Polak głodny, to Polak zły. Obok był sklep i tu wypadło nam zaopatrzyć się w suchy prowiant. Darek jeszcze z nadzieją w głosie pytał miejscowych o kolejną restaurację, ale ta była im nieznana. A więc stała porcja zimnych kalorii: pieczywo, żółty ser, gulasz i tuszonka. Dokupiliśmy też napoje, w tym piwo, bo kolejnych zakupowych postojów w tym dniu już nie planowaliśmy. Piknik zrobiliśmy w przystankowej wiacie. Była łudząco podobna do tych naszych, z Mazur lub z Mazowsza. Poczuliśmy się bliżej domu. A gdy w dłoń wzięliśmy puszki z piwem, wrażenie to znacznie wzrosło. Posileni byliśmy gotowi do dalszych zmagań. Darkowy licznik wskazywał skromne sześćdziesiąt parę kilometrów. Było przed osiemnastą. Zakładany nocleg pod chmurką wydawał się niezagrożony. Pogoda trzymała poziom. Zanosiło się na długi ciepły wieczór, bo słońce było całkiem wysoko. Jednocześnie zgodnie z naszymi oczekiwaniami powoli zanikały oznaki ludzkiej działalności. Ścieżka rowerowa prowadziła nas jeszcze parę kilometrów, by w końcu niespodziewanie się urwać. Był to ostateczny objaw wjechania przez nas na dziewicze tereny. Otaczająca nas puszcza w każdym miejscu dawała możliwości rozłożenia obozu. Jechaliśmy jednak dalej, bo były do tego siły i warunki. Mnie przyświecała dodatkowa motywacja. Oto powziąłem zamiar, aby wszystkie moje rowerowe przejazdy w 2022 roku zakończyć minimalnym dystansem stu kilometrów. Do tej pory – a była końcówka sierpnia – ów plan realizowałem z sukcesem. Nie przeszkodził mi w tym nawet upadek i jazda z bolącym kolanem, co miało miejsce na początku lipca. Kręciłem wtedy właściwie jedną nogą, ale setka pękła. Darek świadomy był mego celu i pomagał mi w jego wykonaniu. Jechaliśmy w równym tempie, nic nie zakłócało rytmu zmian. Pięciokilometrowe odcinki pochłanialiśmy szybko i bezboleśnie. Teren nie sprawiał kłopotów, było płasko, wiatr też nie dokuczał. Praktycznie zapomniałem o ty, że mój bagażnik trzyma się tylko na trzech śrubach. Plastikowa opaska zaciskowa ciągle tkwiła na swoim miejscu. Gdy dobrnęliśmy do zamierzonej setki, jeszcze siłą rozpędu dołożyliśmy kolejną piątkę. Minęliśmy osadę Kaukola, składającą się z kilku domków. Niebawem zatrzymaliśmy się przy leśnej przecince i wjechaliśmy między drzewa. Sto metrów od drogi wypatrzyliśmy małą niewielką przestrzeń, w sam raz, by zmieścić się z namiotem. Wokoło naszej polanki panoszyła się gęstwina. Oczyściliśmy podłoże z gałęzi oraz kamieni, postawiliśmy domek i gotowi byliśmy do ostatniego wyprawowego noclegu w plenerze. Było cicho i ciepło, czasem docierał przygłuszony warkot przejeżdżającego samochodu. Nawet nieznośne komary żerowały gdzie indziej. Zjedliśmy kolację, Darek porozmawiał ze swoją mamą, a ja wysączyłem ostatnie piwo. Nie chcąc cierpieć z zimna, bo w nocy mogło być przecież różnie, nałożyłem na siebie kilka warstw ubrań, a na głowę wdziałem czapkę. W gęstym borze ciemność zapadła błyskawicznie. Ale my już nie zważaliśmy na to, bo grzecznie leżeliśmy w śpiworach. Na dobre sny puściliśmy parę skeczy nieśmiertelnego Latającego Cyrku Monty Pythona. Niezmiennie nas to bawi i śmiejemy się, jakbyśmy oglądali to pierwszy raz w życiu. Na szczęście noc okazała się łaskawa. Ziąb mnie nie dręczył. Usnąłem bez problemów i spałem twardo do białego rana.

Jasność dnia przyszła zgodnie z planem i wyrwała mnie ze snu skuteczniej niż najlepsze budziki. Z reguły wstawałem wcześniej od Darka i w telefonie wyłączałem poranne dzwonienie. Po co kompana z rana stresować? Od wielu lat jako dźwięk alarmu mam ustawiony fragment mszy żałobnej Mozarta, a konkretnie „Rex Tremendae”. Jest to dostojna melodia, która rozpoczyna się bardzo dynamicznie, wbrew pozorom może obudzić nieboszczyka, a wcale nie przygotować go na spotkanie ze Stwórcą. W końcu i Darek wyłonił się z namiotu. Też się wyspał i był gotowy do kręcenia. Pierwszą czynnością wyprawowego rowerzysty po pobudce jest sprawdzenie pogody. Nasza w dalszym ciągu była idealna. I jak tu wierzyć w wizję Skandynawii plującej deszczem? Szybko zakrzątnęliśmy się wokół czynności higieniczno-śniadaniowych. Ostatni nocleg zamierzaliśmy spędzić w hotelu. Znaleźliśmy niedrogi obiekt w mieście Orimattila, sto kilometrów od Helsinek. Ciekawe, czemu akurat sto? A więc kierunek Orimattila! Początek jazdy odbywał się w ciszy i wśród pierwotnej przyrody. Była niedziela, nasza droga świeciła pustkami. Darek przebąkiwał, że z chęcią wykąpałby się w jakimś jeziorze. Okazji do tego miał sporo, ale jakoś to odkładał. W mojej głowie też zaświtała myśl, że i dla mnie byłoby to niezłym podsumowaniem skandynawskiej eskapady. Niebawem wpadliśmy na drogę krajową, która doprowadziła nas do miasta Padasjoki. Było ono właściwie trochę na boku w stosunku do naszej trajektorii, ale skręciliśmy ku niemu, bo chcieliśmy zaliczyć „K-Market”. Pod sklepem byliśmy przed dziesiątą, w więc kapkę przed jego otwarciem. Grzecznie klapnęliśmy na ławce i oczekiwaliśmy na przybycie pań ekspedientek. Marzyła nam się kawa z ekspresu za jedno euro. Gdy wreszcie ją wlaliśmy w nasze spragnione gardła, świat wydał się piękniejszy. Jego uroda znacznie wzrosła, gdy sympatyczna pani z obsługi sklepu powiedziała nam, że można się za darmo częstować wczorajszymi pączkami. Żeby nie wyjść na okropnych żarłoków, wchłonęliśmy tylko po jednym. Za Padasjoki z krajówki zjechaliśmy na drogę lokalną. Odbiliśmy lekko na zachód, bo postanowiliśmy zrobić ostatni objazd, aby dołożyć nieco kilometrów. Około południa niebo zasnuły małe chmurki, z których zaczął niespodziewanie kropić deszczyk. Zrobiło się chłodniej. Droga wiła się wokół kolejnych jezior, ale w Darku zgasła chęć do kąpieli. Opady to przechodziły, to znowu się wzmagały. Teren stał się trudniejszy, pojawiły się małe podjazdy. Zachowywaliśmy pogodę ducha i dobry nastrój. Trochę wody nikomu nie zaszkodziło. W takich zmiennych warunkach dotarliśmy do Lammi, miasteczka, w którym wypadł nasz postój na obiad. Wyszukana wcześniej jadłodajnia okazała się średniej klasy budą, która oferowała głównie hamburgery. Jakże zamarzyłem wówczas o zwykłej polskiej knajpie ze schabowym. Zamówiliśmy duży zestaw z frytami i coca colą. Obiekt należał do sympatycznej pary, z którą ucięliśmy małą pogawędkę. Poprosiliśmy o podładowanie telefonów. W czasie gdy nasze urządzenia pobierały energię z sieci elektrycznej, my ładowaliśmy swoje cielesne baterie daniami prostej kuchni międzynarodowej. Starałem się jeść bez analizowania smaku. Udało się, bez wielkiego entuzjazmu wcisnąłem strawę do brzucha. Przyjemność żadna, ale tu głównie liczyły się pochłonięte kalorie. W tym czasie na motorze do lokalu przybył prawdziwy wiking. Ogromny facet ze złocistą brodą do pasa i dzikimi tatuażami, które widoczne były na odkrytych częściach jego ciała. Towarzyszyła mu mała dziewczynka, może sześciolatka, pewnie jego córka. Zamówili coś do jedzenia. Najpierw patrzyliśmy na siebie wzajemnie jak na przybyszów z innej planety, ale szybko oswoiliśmy się swoim widokiem i zajęliśmy się własnymi sprawami. W Lammi zwiedziliśmy ostatni cmentarz na naszej trasie. Był on położony był przy ciekawym kościele zbudowanym z wielkich ociosanych kamieni. Poza częścią z drugiej wojny światowej obejrzeliśmy jeszcze starsze groby. Wiekowe mogiły przykuwały wzrok żeliwnymi krzyżami i płytami obleczonymi pradawnym roślinnym omszeniem.

Od Lammi skończyły się dzikie obszary. A z nimi radość jazdy. Trzydzieści kilometrów przecieraliśmy drogę krajową. Teren urozmaicił się, wybrzuszał się i marszczył. Wpadliśmy w rytm podjazdów i zjazdów. Te pierwsze nie powodowały zadyszki, te drugie nie podnosiły adrenaliny. W krajobrazie pojawiły się łąki, które wcinały się w zwarte do tej pory kompleksy leśne. Ścieżki rowerowej nie było, poruszaliśmy się wygodnym pasem awaryjnym. Pogoda wyraźnie się pogarszała. Znowu złapał nas deszcz, a na naszym kierunku uformowały się ciemniejsze chmury. Darek porzucił zamysł kąpieli w jeziorze, no ja wraz z nim. Ostatni odcinek do Lahti przebrnęliśmy już drogami bocznymi, a właściwie towarzyszącymi im traktami dla cyklistów. Być w Lahti i nie zobaczyć skoczni narciarskich, to jak być w Rzymie i nie ujrzeć papieża. Na naszych wcześniejszych wojażach docieraliśmy do innych obiektów tego typu, m. in. w Planicy i Innsbrucku. Skocznie posadowiono na wzniesieniu, a półkilometrowy podjazd był zaiste krzepki. Po raz pierwszy i jedyny na wyprawie musiałem poluzować sobie i zejść z najwyższej tarczy na środkową. Budowla oparta była na wielkich betonowych filarach i składała się z trzech równoległych skoczni o różnej wielkości, zeskok wyłożony był igelitem. Całość bez zimowego wystroju wyglądała na opuszczoną i zaniedbaną. Z murowanych trybun sypał się gruz. Otoczenie też nie cieszyło oczu. Boczna szutrowa droga pełna była dziur, w których chlupotała deszczówka, rosły przy niej brzydkie chaszcze, a wokół poniewierały się kamienie. Mimo opisanych niedociągnięć, warto było zerknąć na obiekt, na którym Małysz i Stoch święcili triumfy. Po wrażeniach sportowych stwierdziliśmy, że na nich zakończymy zwiedzanie Lahti. Czekało nas mozolne przebijanie się przez miejską tkankę w kierunku południowym. Z tamtej strony niebo przybrało czarną barwę. Wydawało się, że pompa była nieunikniona. Od Orimattili dzieliło nas około dwudziestu kilometrów, czyli dobra godzina jazdy. Wystarczy, aby doszczętnie przemoknąć. Aura fińska potrafiła zaskoczyć. Gdy w końcu opuszczaliśmy Lahti, przetarło się i poczuliśmy szansę na uniknięcie zmoczenia. Tak dobrze wszakże nie było! Dopadły nas dwie fale deszczu, ale był to opad krótkotrwały, a powietrze jakoś wyraźnie się nie oziębiło. Do miasta etapowego dojechaliśmy ścieżkami, które szły równolegle do bocznej drogi. Nocleg zarezerwowaliśmy w hotelu Teltta (po angielsku Tent), a nazwa ta wcale nie była przypadkowa. Dotarliśmy do niego szybko, bo Orimattila nie jest duża. Hotel mieścił się w sporym ceglanym gmachu, który sprawiał wrażenie starego. Z tabliczki informacyjnej dowiedzieliśmy się, że dawniej działała w nim fabryka włókiennicza. Żeby się dostać do środka, należało zadzwonić pod podany numer, bo stałej recepcji nie było. Po niedługim czasie przyjechała pani, która otworzyła bramę do miejsca naszego ostatniego skandynawskiego noclegu. Budynek był dwupiętrowy, na dole były sklepy, biura i punkty usługowe. Gospodyni zaprowadziła nas do windy towarowej. Weszły do niej zarówno osoby jak i rowery. Hotel był na drugim piętrze, a powstał zapewne po przerobieniu hali fabrycznej. Na otwartym prostokącie o znacznej długości postawiono małe domki w kształcie namiotów. Domki stały w dwóch rzędach, nie przylegały do siebie, zbudowane były z drewna, miały też drewniany dach i normalne drzwi zamykane na kluczyk. Było ich chyba z dziesięć. Przez środek przebiegał korytarz, na którym wystawiono ciekawe eksponaty: drewniane duże sanie, stare walizy i kufry, dzbany, imbryki, naczynia i inne tego typu przedmioty. Do dyspozycji gości były dwie łazienki i wielka kuchnia. Każdy domek miał wymiary może 3x3 metry, a jego wyposażenie stanowiły dwa łóżka, szafka, lampki nocne, wentylator i gniazdka prądowe. Nam przypadł do zagospodarowania domek numer 1. Jak się szybko przekonaliśmy, byliśmy jedynymi mieszkańcami tego dziwnego hotelu. Pani dała nam klucze i jak rychło przybyła, tak samo pospiesznie czmychnęła. Zostaliśmy sami. Zrzuciliśmy bagaże i poczłapaliśmy do sklepu. W K-Markecie obkupiliśmy się pokaźnie. Były więc produkty na kolację i śniadanie (oczywiście w planach była ogromna jajecznica), nie pogardziliśmy też kilkoma piwami. Obfitą kolację zjedliśmy w kuchni, przy okazji podziwiając jej bogate wyposażenie: przeróżne talerze, w tym finezyjne i ozdobne, eleganckie sztućce, kufle do piwa, całą kolekcję garnuszków. W rowerowym kajeciku dokonałem stosownych wpisów, w tym odnotowałem przebyty dystans ponad 120 kilometrów. Później jeszcze raz zwiedziliśmy obiekt. Oglądaliśmy zatem mapę Europy, a na niej wpięte kolorowe pinezki. Goście w ten sposób wskazywali, skąd pochodzili. Wolnych pinezek nie było, a więc wypiąłem jedną z wielu wczepionych w obszar Finlandii i przytwierdziłem ją do południowo-zachodnich rubieży naszego kraju. Darek wzdrygnął się przed taką profanacją mapy, a więc Warszawa nie otrzymała swego oznaczenia. W przedsionku wyłożono księgę pamiątkową, do której pod datą 28 sierpnia 2022 wpisałem nasze nocowanie. Wieczór spędziliśmy na gaworzeniu i konsumpcji złocistego napoju. Przynajmniej raz piliśmy piwo jak ludzie cywilizowani, z pięknych kufli. Do Helsinek było równo sto kilometrów. A więc podtrzymam swoją passę. A nawet jakby miało być ciut mniej, dokręcę. Martwiły nas prognozy pogody. Na cały dzień zapowiadano bardzo duży deszcz. Ale czemu się martwić na zapas? Może się nie sprawdzą? W ramach pobytu w łazience przeprałem jeden komplet swojej odzieży z przeznaczeniem na powrotną podróż samolotem. Moje ciuchy były już wybitnie nieświeże. Po namówieniu Pana Mozarta, by obudził nas o siódmej rano, wskoczyliśmy do łóżek. W powietrzu krążyły ostre dźwięki, jakby bulgot z rur wodociągowych. Darkowi strasznie to przeszkadzało. Zaproponowałem mu zatyczki do uszu, ale odmówił. Diabli wiedzą dlaczego. Przecież nie chciałem mu dać moich zużytych, tylko nowy komplet. W każdym razie ja nimi nie pogardziłem. Bulgot ustał i po kilku obrotach w pościeli onirycznym promem odpłynąłem ku lulei.

I oto nastał poranek, dzień ostatni. Gdy tylko odezwał się Pan Mozart, wstałem bez szemrania, a Darek jeszcze kapkę barłożył pościel. Wyjrzałem przez lufcik na naszym poddaszu. Nie padało, ale obraz nieba mówił wiele. Ulewa była kwestią czasu. Siedząc na muszli klozetowej zabrałem się za odprawę. Trzeba łączyć dwie pozornie odległe od siebie czynności… Samolot odlatywał przed północą, a więc mogłem już tego dokonać. Tym razem poszło gładko i bez problemów. Uprany strój prawie wysechł. Wsadziłem go do reklamówki i szczelnie ją zawiązałem. Zabrałem się za pichcenie jajecznicy. Dziesięć jaj i pakiecik szynki rozrosły się na patelni do gigantycznych rozmiarów. Wkrótce błogi zapach wypełnił dawną halę tkania bawełny. Darek też już się krzątał i pomagał w przygotowaniu śniadania. Jedliśmy w milczeniu myśląc o czekającym nas dniu. Niebawem usłyszeliśmy regularne ciche stukanie. No tak, zaczęło padać. Gdy wyjrzeliśmy przez okno, świat wyglądał źle. Grube krople wody waliły ku ziemi. Minęła ósma. Spakowaliśmy się i posprzątaliśmy po sobie w kuchni. Sprawdziliśmy prognozy, a te były różne, w zależności od portalu wieszczono albo cały dzień w deszczu, albo przynajmniej przez godziny ranne i południowe. Wyjazd przełożyliśmy na dziewiątą. Kiedyś Darek w takiej sytuacji naciskał mnie, by nie zważać na opady i jechać. Teraz zmienił się i nie chciał wystawiać grzbietu na przemoczenie. To chyba syndrom wieku, człowiek młody wiele zniesie, nieco starszy już niekoniecznie. Podobnie było ze mną. Chociaż po przemyśleniu tej sprawy dochodzę do wniosku, że po przekroczeniu kolejnej bariery wiekowej, człowiek znów gotowy jest na większe wyzwania, bo już mu nie zależy. A więc Darka kolejna metamorfoza czeka za dziesięć lat. A może tylko plotę androny? Mój kompan niby półżartem sprawdził, czy w Orimattili był przystanek kolejowy. Nie, takie rozwiązanie w żadnym razie nie wchodziło w rachubę. Duch Sportu ciągle był w nas żywy. O dziewiątej lało jeszcze bardziej, sprolongowaliśmy więc termin odjazdu o następną godzinę. Tym razem już bez możliwości kolejnych przesunięć. Punktualnie o wyznaczonym czasie udaliśmy się na egzekucję. Padało szpetnie. Przed odjazdem pstryknęliśmy, jak to mamy w zwyczaju, pamiątkową fotkę z hotelem, próbując przyzwyczaić się do cieknącej z nieba wody. W swojej kurtce zacisnąłem ściągacze rękawów i pasa, a na głowę założyłem kaptur. Liczyłem, że takie zabezpieczenie opóźni kontakt wody z górną częścią ciała. Deszcz, który od dwóch godzin siekł niemiłosiernie, skutecznie ochłodził powietrze. Było zimno i ponuro. Początkowe metry przemierzyliśmy ścieżką rowerową, która wszakże tuż za miastem się skończyła. Początkowe nieznaczne pofałdowanie terenu powoli się łagodziło. Jakby ktoś wielkim żelazkiem wygładził zmarszczki na ziemi. Jechaliśmy w milczeniu, starając się nie myśleć o tych litrach wody, którymi raczyła nas skandynawska aura. Darek tylko co pięć kilometrów komunikował o zmianie. W pewnym momencie, gdy ja prowadziłem, zerknąłem do tyłu. Nikogo za mną nie było, a i w odległej perspektywie drogi też nie widziałem postaci rowerzysty. Przystanąłem i poczekałem na kolegę. Niebawem dotarł do mnie i rzekł, że wypadła mu karimata i musiał po nią wrócić. I czy człowiek ma dobrze w głowie?! Żeby mój przejechany dystans był zgodny ze wskazaniami Darkowego licznika, ja też zawróciłem i zrobiłem kilkusetmetrową rundkę. W miejscowości Mantsala zaczęły się ścieżki rowerowe, które już praktycznie doprowadziły nas do samych Helsinek. Dziwne, w przeciwieństwie do wszystkich poprzednich, te były wyjątkowo kiepskie. Dziury, wyrwy, wysokie krawężniki. Starałem się wybierać taką linię jazdy, aby omijać przeszkody, ale nie zawsze się udawało. W efekcie niebawem usłyszałem, że tłuką się moje pręty mocujące bagażnik. Plastikowa opaska nie wytrzymała, oderwała się i gdzieś poleciała. Ręką naparłem na sakwy, ale nie zauważyłem, by się przekrzywiły. Nie było wyjścia, trzeba było założyć, że bagaż nie odpadnie mi w locie, a te nieszczęsne pręty nie wbiją się w napęd.

Po przebyciu sześćdziesięciu kilometrów zauważyliśmy, że opady jakby chciały zanikać. Z ulewy zrobiło się kapanie, z niego mżawka, a w końcu pryskało tylko spod kół. Patrząc na niebo mieliśmy wrażenie, że w każdej chwili może przyjść kolejna fala deszczu. Los był łaskawy. W kolejnych godzinach pogoda się poprawiała. Przystanęliśmy przed tabliczką „Vantaa”. W mieście tym było lotnisko, skąd zaczynaliśmy nasz wypad. Poczuliśmy, że pętla została zamknięta, a robota prawie zakończona. Prawie, bo przed nami było jeszcze dotarcie do centrum Helsinek i małe zwiedzanie. Jak w przypadku większości fińskich miast, przez które przejeżdżaliśmy, i tym razem musieliśmy przebić się przez całą rozległą aglomerację, tym razem z północy na południe. Minęła trzynasta. Żeby mieć siły na zwiedzanie, należało pomyśleć o obiedzie. Na pograniczu Vanty i Helsinek znaleźliśmy knajpę, w której znowu oferowano kebaby i hamburgery. Bez grymaszenia wybraliśmy duże porcje. Zaletą fińskich restauracji było to, że błyskawicznie realizowano zamówienia. Za moment na stole mieliśmy swoje dania. Ostatni wyprawowy obiad smakował całkiem nieźle. W lokalu stał automat do gier hazardowych. Z racji wykonywanej przeze mnie pracy popatrzyłem na niego z ciekawością. Oczywiście nie zagrałem, bo szkoda było mi ostatnich monet euro, które brzęczały w portfelu. Po opadach grunt zaczął parować, zrobiło się cieplej, a ja zdjąłem kurtkę. Pozostałe składniki ubioru przesiąknięte były wilgocią. Dało się jednak wytrzymać, liczyłem na to, że w czasie jazdy podeschną na mnie. Do Helsinek dojechaliśmy za godzinę. Kilka razy pomyliliśmy drogę, w samym mieście brnęliśmy również szutrami. Zaliczyłem też upadek forsując małe wzniesienie. Musiałem zahamować, a but po prostu nie chciał się wypiąć. Poleciałem na prawy łokieć i zdarłem na nim skórę. Zakląłem siarczyście, a przechodząca obok kobieta pojęła sens mojej ekspresyjnej wypowiedzi, bo się uśmiechnęła z politowaniem. Do centrum fińskiej stolicy przebijaliśmy się przez 25 kilometrów licząc od tablicy „Helsiniki/Helsingfors”. Zresztą określenie „centrum” nie jest precyzyjne, bo najciekawsze obiekty, w tym stare miasto, położone są na jego południowym skraju, przy bałtyckim wybrzeżu. Tam zatem się kierowaliśmy. Oglądaliśmy niską zabudowę, rzadko pojawiały się większe bloki, dominowały starsze budynki z cegieł, niekiedy pokazywały się nowsze, ze stali i szkła. W poniedziałkowe popołudnie panował spory ruch. Zarówno na ulicach jak i na ścieżkach rowerowych. Te ostatnie były wszelkiego rodzaju: jako wydzielone pasy, części chodnika lub ulicy, o nawierzchni asfaltowej, betonowej, brukowej, a nawet jako się wcześniej rzekło, szutrowo-ziemnej. Poruszaliśmy się wolno, bo co chwilę należało sprawdzić drogę. Raz tylko Darek mocniej nacisnął na pedały, kiedy zostaliśmy wyprzedzeni przez cyklistkę na kolarzówce. Uciekała przez pół kilometra, ale wreszcie ją dopadliśmy. Im bliżej centrum, tym częściej przystawaliśmy dla przypatrzenia się miastu i zrobienia zdjęć. Zatrzymaliśmy się zatem na mostku nad rzeką Vantaa, która za trzysta metrów dwiema odnogami kończyła bieg w Zatoce Fińskiej. Była niewielka, ale ładnie wyglądała w otoczeniu zieleni. Rzuciliśmy okiem na abstrakcyjne rzeźby oraz oryginalne stare kamienice. Po dotarciu do katedry, uznaliśmy, że czas na konkretne zwiedzanie. Wcześniej odczytałem wskazania Darkowego licznika. Sto jeden kilometrów. Uf, jeszcze jeden plan wykonany.

Jako człowiek niereligijny dziwnym sentymentem darzę obiekty sakralne. Może dlatego, że są najwyższej architektonicznej próby, najczęściej są to też w ogóle najciekawsze zabytki w danym mieście. Mają w sobie dostojeństwo i dają świadectwo dawnym czasom i wydarzeniom. Jakby się mocniej wpatrzyć, to na ich ścianach widać migające cienie wielkich i ważnych postaci z minionych lat. A więc do katedry! Rowery zostawiliśmy pod jej murami z nadzieją, że nikt się nie połaszczy na nasz dobytek. Do katedry prowadziły wysokie schody. Jak później wyczytałem wzniesiono ją na początku XIX wieku jako obiekt neoklasycystyczny. Elewację miała w kolorze białym, a zamykało ją pięć kopuł z zielonej blachy: jedna centralna największa i cztery boczne mniejsze. Przedsionki oparto na mocarnych kolumnach w stylu greckim, a z góry patrzyły marmurowe postaci świętych, przy których można było zobaczyć płaskorzeźby ze scenami biblijnymi. Katedrę obeszliśmy dookoła i zajrzeliśmy do środka. Jak przystało na świątynię protestancką, wnętrze jej było skromne. Uwagę można było zwrócić na piękne organy, ciekawą ambonę, kilka malowideł oraz rzeźbę wyobrażającą postać Marcina Lutra. Z wysokości katedry roztaczał się ładny widok na położone niżej stare miasto. Obłoki zrobiły się jasne, a nawet nieśmiało pokazały się słoneczne promienie. Po wrażeniach sakralnych nastała kolej na dalsze oglądanie miasta. Rowerami podjechaliśmy pod operę i teatr narodowy, a potem wróciliśmy na wielki plac pod katedrą. Centralnym elementem tego placu był pomnik „walecznego Fina”. Jak podjechaliśmy bliżej okazało się, że to nie był żaden Fin, tylko car Aleksander II. Na monumencie wyryto rok 1863, a więc czas, kiedy Wielkie Księstwo Finlandii było częścią rosyjskiego imperium. No ładnie, pomyślałem, u nas w tym roku car topił we krwi powstanie styczniowe, a tu stawiało mu się pomniki. Zważywszy na późniejsze niełatwe stosunki fińsko-rosyjskie, było to dość niezwykłe, że Aleksandra nie strącono z cokołu. No ale ponoć Finowie go lubią. Dobrze, nie nasza sprawa, rzekłem sobie w duszy. Spiżowy imperator pięknie prezentował się na obelisku. Po półtora wieku czuwania na głównym placu Helsinek pokrył go szlachetny zielonkawy nalot. U jego podnóża hołd oddawały mu liczne zastępy wyrzeźbionych postaci: rolnicy, muzy, rycerze i anioły. Na placu nie było zbyt wiele ludzi, ale w momencie, gdy podziwialiśmy Aleksandra, otoczyła nas grupa dziewcząt. Jak się od nich dowiedzieliśmy, były to studentki, które oznajmiły, że chcą sobie z nami zrobić zdjęcie przy pomniku, jak podkreślały, „dla zabawy”. Były to wysokie smukłe młode niewiasty o typowej nordyckiej urodzie. Po prostu „zwinne Finki”. Czemu nie? Jak one z nami, to i my z nimi. Mój aparat też sobie popracował. Podjechaliśmy jeszcze pod cerkiew, ale zadowoliliśmy się jej widokiem z daleka, dotarliśmy do niewielkiego nabrzeża portowego, w którym zacumowane były jachty, jakaś kanonierka oraz całkiem spory prom, a zwiedzanie zakończyliśmy przy fontannie z apetyczną nagą spiżową panią, której towarzystwo stanowiły ryby i foki.

Plan naszego przemieszczania się po Helsinkach był taki, żeby w końcu dotrzeć do głównego dworca kolejowego, skąd planowaliśmy już pociągiem dojechać na lotnisko. Przebijanie się z powrotem rowerami przez całe miasto uznaliśmy za pozbawione sensu. W pobliżu dworca zrobiliśmy ostatnie zakupy, żeby przed odlotem nie przymierać głodem i mieć czym przepłukać usta. Darek został przy rowerach, a ja poczłapałem do wielkiego podziemnego marketu. Kupiłem jedzenie, w tym ulubione żółte sery oraz piwo. Za dwieście metrów była stacja kolejowa. Tu zakończyliśmy nasze finlandzkoszwedzkie zmagania. Helsiński dworzec główny to wielki gmach w stylu bliskim socrealizmu. Podróżnych przy wejściu witały cztery dostojne kamienne posagi mężczyzn z odkrytymi torsami. W dniu naszego odjazdu na czubku budynku powiewała ogromna ukraińska flaga. Miły gest solidarności z bestialsko napadniętym państwem. Darek poszedł w automacie kupić bilety, a ja przypatrywałem się dworcowemu życiu. Dochodziła osiemnasta Na rozkładzie jazdy przeanalizowaliśmy odjazdy pociągów na lotnisko. Za chwilę mieliśmy swój. Gdy dotarliśmy na peron, drzwi w wagonach właśnie się zamknęły i skład odjechał. Darek został na peronie, a ja mimo zakazu jazdy rowerem podjechałem pod tablicę, by zobaczyć, kiedy mamy następny. Był za dwadzieścia minut. Ostatnią fińską rowerową jazdę odbyłem z powrotem po peronie. Nikt się nie przyczepił, mandatu nie dostałem. Nasz pociąg odjechał nieprzyzwoicie punktualnie. Półgodzinna podróż upłynęła w milczeniu. Pewnie obaj zastanawialiśmy się, czy odnajdziemy kartony. Ja mimowolnie głaskałem pieska, który niespodziewanie do mnie przylgnął. Wysiedliśmy w podziemiach, a napisy podpowiedziały nam, że na lotnisko dostaniemy się windą. Faktycznie, gdy ją opuściliśmy, przywitał nas znany widok. Byliśmy w aeroporcie. Wyszliśmy na zewnątrz i szybko odnaleźliśmy to miejsce, gdzie jedenaście dni temu skręcaliśmy rowery. Usiadłem na murku, a Darek podreptał w chaszcze. Te kilka minut oczekiwania ciągnęły się niemiłosiernie. Wyszedłem kawałek naprzeciw koledze, wypatrując jego sylwetki. Wreszcie go dostrzegłem. Nad głową dźwigał czarny pakunek. Rowery uratowane! Wracają z nami do kraju. Po wyjęciu kartonów z folii okazało się, że mój trochę na rogach przemókł. Ale co gorsza, w środku nie było taśmy klejącej, którą tam przezornie wsadziłem. Pewnie gdzieś po drodze wyleciała. Darek miał połowę rolki. Musiała wystarczyć na oklejenie dwóch kartonów. Zajęliśmy się przepakowaniem i przygotowaniem rowerów do lotu. Po otwarciu sakw stwierdziłem, że trochę rzeczy mi przemokło, a w tym po raz drugi mój rowerowy kajecik. Wyglądał kiepsko. Napuchł, a kartki miał posklejane. Na szczęście kostium uprany poprzedniego dnia był w miarę suchy i nadawał się do założenia. Po ochłonięciu z nadmiaru wrażeń siedliśmy, by chwilę odsapnąć. Na gorąco zaproponowałem Darkowi ocenę naszego skandynawskiego wyjazdu. Żeby było ciekawiej, ustaliliśmy, że mamy do dyspozycji skalę punktową od 0 do 10. Na trzy-cztery mieliśmy równocześnie na palcach rąk pokazać swoją liczbę. I cóż się stało? Obaj wystawiliśmy po sześć palców. Cóż za zgodność! Niezbyt wysoka ocena wynikała z pewnej monotonii trasy i braku górskich widoków, które stanowią o jakości wyprawy. Rozkręcanie rowerów, lokowanie ich w kartonach oraz pakowanie do nich reszty klamotów zajęło nam około godziny. Przebrałem się w czysty strój, a do ręki wziąłem reklamówkę z niezbędnymi rzeczami: portfelem, dokumentami, telefonem, aparatem fotograficznym, rowerowym kajecikiem, zawiniątkiem z jedzeniem i dwoma puszkami piwa. Taśmy klejącej nie było za dużo, zatem kartony ledwo trzymały się kupy. Nie rozpadały się wszakże i w takim stanie zostały bez kłopotu odprawione.

Do odlotu brakowało trzech godzin. Przycupnęliśmy w mało uczęszczanym miejscu, zjedliśmy ostanie zapasy, wytrąbiliśmy po piwku. W przemoczonym zeszyciku dokonałem ostatniej adnotacji: dystans 102 km. Ponownie omówiliśmy kwestię powrotu z lotniska po przylocie do Polski. Samolot w Modlinie lądował około pierwszej w nocy. Po Darka miał przyjechać jego teść. Mój towarzysz już wcześniej zgodził się podrzucić mnie do siostry pod Warszawę. Twierdził przy tym, że do jego samochodu bez problemu zmieszczą się trzy osoby i dwa kartony. Prawdę mówiąc jakoś tego nie widziałem, ale dobrze, zobaczymy. W lotniskowej hali były gniazdka z prądem, a więc podładowaliśmy telefony. Zadzwoniliśmy do swoich żon, by zakomunikować im, że ze Skandynawii wracamy cało. W końcu poczłapaliśmy pod naszą bramkę. Ludzi była cała masa. Wśród gwaru rozmów wyłapaliśmy język polski, fiński (z którym się już osłuchaliśmy) oraz rosyjski. Z pewnym opóźnieniem podstawiono samolot, ale nam już na czasie nie zależało. Lot przebiegł sprawnie i bez żadnych negatywnych historii. Ledwo zmrużyłem oczy, już byliśmy w Modlinie. Moja senność pierzchła przy odbiorze bagaży. Gdy dotarliśmy pod taśmociąg wypluwający kufry i walizki, ten za chwilę zaczął się kręcić. Ludzie odbierali swoje pakunki, a naszych jakoś nie było. Wreszcie wyłonił się jeden karton, ten Darkowy. Już z daleka widać było, że był dodatkowo oklejony dziwnymi taśmami. Była na nich informacja, że został otwarty przez ochronę lotniska w Helsinkach. Do kartonu przyczepiony był protokół, z którego wynikało, że skonfiskowano powerbank. Rzeczywiście później doczytaliśmy, że nie wolno nadawać baterii jako bagaż rejestrowany, bo mogą wybuchnąć i spowodować pożar w luku. Dziwne, że podczas startu z Modlina nikt się do tego nie przyczepiał. Darek lekko się tym zdenerwował, ale ja miałem większe powody do niepokoju. Oto taśma się zatrzymała, a mój karton nie wyjechał. Stałem jeszcze chwilę z nadzieją, że ponownie ruszy, ale gdzie tam. Wszystkie bagaże odebrano, a mojego nie było. Poczułem się lekko zdezorientowany. Przy taśmie odczekałem jeszcze z pięć minut, ale bezowocnie. U pani w okienku Ryana zgłosiłem zagubienie bagażu. Wzięła moje dokumenty oraz kartę pokładową i kazała mi za parę minut ponownie się zgłosić. Gdy znowu do niej podszedłem, okazało się, że mój rower ciągle był w Helsinkach i nikt nie wie dlaczego nie załadowano go do samolotu. Szczerze mówiąc, strasznie mnie to zmartwiło. Wypełniłem dokumenty reklamacyjne i dowiedziałem się, że mój bagaż najbliższym lotem zostanie przywieziony do Modlina, a później dotrze pod wskazany przeze mnie adres jako przesyłka kurierska. Tak czy owak czułem się zawiedziony, że będę musiał wracać do domu bez Starego Zdechlaka.

Teść mojego kompana to facet konkretny. I nie lubiący przy tym owijać w bawełnę. Przy wjeździe na lotniskowy parking miał jakieś kłopoty i rozmawiając przez telefon z Darkiem werbalnie dał upust swemu niezadowoleniu. Darek twierdzi nawet, że pod względem rzucanego mięsa bije mnie na głowę. Trudno mi w to uwierzyć, ale nie będę się sprzeczał. Po zapakowaniu do Darkowego samochodu jednego kartonu, było jasne, że drugi nie wszedłby za żadne skarby świata. Może to i dobrze, że mój nie przyleciał? W Warszawie najpierw odstawiliśmy teścia, potem Darek zrzucił w domu swój karton, by na koniec odwieźć mnie za Piaseczno. Pod domem mojej siostry byliśmy w okolicach trzeciej nad ranem. Pożegnaliśmy się szybko i po żołniersku. Dziękowaliśmy sobie za wspólną jazdę i życzyliśmy następnej. Ja dodatkowo wyraziłem mu wyrazy wdzięczności za podwózkę. Do domu dostałem się bez budzenia siostry, która wiedziała o późnej godzinie mojego przybycia i zostawiła mi otwartą furtkę oraz drzwi. Tak oto zakończyła się nasza skandynawska wyprawa.

Karton dostarczono mi za trzy dni. Kurier umówił się ze mną telefonicznie na konkretną godzinę odbioru. Przybył punktualnie, podpisałem mu dokumenty i znowu stałem się posiadaczem Starego Zdechlaka. Karton został owinięty przezroczystą folią. Były też na nim nalepki świadczące o dokonanej kontroli. Pewnie po jego otwarciu w Helsinkach, nie było szansy na ponowne zabezpieczenie taśmą klejącą, a więc zamotano go w folię. Z protokołu wrzuconego do środka wynikało, że skonfiskowano mi powerbank oraz lampkę tylną z baterią litową. Kontrola nie była zbyt dokładna, bo do lampki przedniej z podobnym zasilaniem, nikt się nie przyczepił. Z kartonu wyjąłem też cuchnące przemoczone ubrania oraz zawilgły namiot. Na szczęście rzeczy po upraniu wróciły do normalnego zapachowego stanu, a i namiot nadaje się do dalszego użytku. W związku z opóźnionym bagażem złożyłem do Ryanair reklamację. Ponoć należy się jakieś odszkodowanie. Nie jest to szybko działająca firma, bo od września do dziś trwa procedura wyjaśniająca. W tym czasie dostałem od nich jednego maila z zapewnieniem, że o mnie nie zapomnieli. Trudno liczyć na pomyślny obrót sprawy.
Jako podsumowanie przytoczę parę liczb. Posłużą mi do tego zapiski z mojego zeszyciku. Nie jest już mokry, ale ma ślady skandynawskiej wilgoci: wybrzuszone kartki, plamy pleśni na rogach i nieco rozmazany atrament. W dziesięć dni jazdy przemierzyliśmy 1310 kilometrów, ponad 800 w Finlandii i prawie 500 w Szwecji. Zajęło nam to 63 godziny. Dotarliśmy do 159 fińskich miejscowości i 92 szwedzkich. Z pewnością nie była to wyprawa naszego życia, ale każda inność jest ciekawa. Tej inności dostaliśmy całkiem sporo.

A więc wysiadam z wehikułu czasu i wracam do zimowej polskiej teraźniejszości. Chociaż po namyśle stwierdzam, że ciągle jestem w tym wehikule. Z tym, że pokrętło z pozycji „przeszłość” zamieniam na „przyszłość”. Z Darkiem planujemy już tegoroczną wyprawę… No bo „The end is just a new beginning”. Prawda, Darek?




Offline Mężczyzna WujTom

  • Administrator
  • Wiadomości: 2181
  • Miasto: Warszawa
  • Na forum od: 17.10.2016
    • Wuj Tom w podróży
Dawno nie czytałem (jeszcze nie skończyłem) tak długiej ale obrazowej relacji z wyjazdu.
Dziękuję i wieczorem wracam do czytania.
Wolność kocham i rozumiem
Wolności oddać nie umiem ...


Offline Mężczyzna Beder

  • Niech żyją rowerzyści !
  • Wiadomości: 184
  • Miasto: Warszawa
  • Na forum od: 15.05.2014
    • Facebook
Bardzo dziękuję za tą relację właśnie to jest sól tego forum.

Wiadomo dużo na tym forum rowerowych dyskusji, ale i połajanek, pokazywania kto lepszy i silniejszy, a już na pewno mądrzejszy dalej zajechał i wyżej był. Dużo też polityki i kłótni kto z prawej kto z lewej i kto na pewno lepiej by walczył na froncie takim czy innym. A gminy - o Panie :)
Ale chyba właśnie po to jest to forum, żeby o rowerowych podróżach  tak sobie miło popisać.

Ja właśnie dla tego tu zaglądam od czasu do czasu, aby takie teksty poczytać, dowiedzieć się jak to jest jechać w taką właśnie podróż. Kto wie, może kiedyś wyruszę w swoją.

Dziękuję !

Offline Mężczyzna marek.dembowski

  • Wiadomości: 1653
  • Miasto: Ogrodzieniec
  • Na forum od: 06.04.2007
Doczytałem do końca. :) Z tej relacji z Waszej wyprawy wyszła Ci całkiem spora książka! Ale nie powiem czytało się bardzo dobrze - masz dar do pisania. Trzeba przyznać, że bardzo dobrze opisałeś takie rowerowe podróżowanie. Szkoda tylko, że w sumie wyprawa była jednak dość monotonna i nie obfitowała w bardziej spektakularne miejsca i widoki. Ale może taka miała być skoro taką zaplanowaliście.
...prawie wszyscy pytają: "Ile przejechałeś?" a ja wolałbym usłyszeć np. "Co ciekawego zobaczyłeś?"... - Michał Sitarz

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Dziękuję Panom za pozytywne opinie.

Wyjazd miał przynieść głównie jazdę w oddaleniu od cywilizacji. Tego "oddalenia" było rzeczywiście dużo. Było też nieco zgiełku, ale w znośnej porcji.
Zawsze warto zobaczyć coś nowego i to się udało.


Doczytałem do końca. :) 
I to się nazywa sukces dla piszącego.



Tagi:
 









Organizujemy










Partnerzy





Patronat




Objęliśmy patronat medialny nad wyprawami:











CDN ....
Mobilna wersja forum