Kto się interesuje ten wie, że, upraszczając, w Czechach więcej się słucha muzyki metalowej. Nie będę, choć mógłbym, rzucać nazwami zespołów, które grają po kilka koncertów w Czechach, a w Polsce jeśli już to może jeden i nieliczne chwalebne wyjątki tego nie zmienią. A skoro nie przyjdzie Mahomet do góry to przyjdzie góra do Mahometa (czy jakoś tak).
W tym roku odbyłem jak do tej pory jedną peregrynację do krainy hospod, piwa i kedliczków, ale mam już bilety zakupione i plany na więcej.
Festiwal we Frydku-Mistku, na który się wybierałem, wyglądał tak:
Festiwal zaczynał się we czwartek, a wziąłem tydzień wolnego, dzięki czemu miałem do dyspozycji sześć i pół dnia na dojazd. Trasę ustaliłem tak, aby pojeździć trochę po górach, zaliczyć trochę gmin (łącznie 24, dobry wynik biorąc pod uwagę ilość czasu spędzonego w Czechach), w szczególności Sudety na zachód od Wałbrzycha (choć pod sam Wałbrzych będę jeszcze musiał wrócić, ale mam już takie plany na sierpień), i objechać na spokojnie trochę ciekawych miejsc w Czechach.
Wysiadłem z pociągu w Oławie w piątek wieczorem i skierowałem się na Ślężę. Ze względu na dość zarośnięte dróżki polne (a także lekkie niedospanie, które sobie z nawiązką zrekompensowałem w sobotni poranek) na szczycie zameldowałem się dopiero dnia następnego, już po południu. Było dość tłoczno, więc po krótkiej wizycie na wieży widokowej
zjechałem bez większej zwłoki na obiad do Dzierżoniowa.
Na wieczór zajechałem do Wałbrzycha, gdzie za jasności zdążyłem zajechać na wieżę widokową na Wzgórzu Giedymina,
a rano podepchałem się na Trójgarb.
W Gostkowie obejrzałem okazałą ruinę kościoła ewangelickiego. Bardzo spodobała mi się szklarnia pod ruiną, niestety, z mojego ogródka warzywnego nie ma tak interesujących widoków.
i udałem się dalej w Rudawy na najbardziej na zachód wysunięty punkt wyjazdu - gminę Mysłakowie. W okolicy jest bardzo dużo do zobaczenia. Ja poza skałkami postanowiłem obejrzeć tutejszy szuter z perspektywy horyzontalnej.A było to tak, że na zjeździe umiejscowione były szerokie rynny odprowadzające wodę. Takie, których jeśli odpowiednio szybko nie przelecimy, to zafundujemy sobie mocne, nieprzyjemne dobicie tylnego koła. Przed jedną z nich zauważyłem, że można ją objechać od prawej strony po trawie. Próbując w ostatnim momencie jednocześnie zahamować i skręcić, straciłem na luźnym szutrze przyczepność w przednim kole i przeleciałem przez kierownicę, przyjmując większość uderzenia na prawą dłoń. Można powiedzieć, że moja niechęć w stosunku do rękawiczek zebrała w końcu swoje żniwo.
Obita, mocno spuchnięta prawa ręka dawała się oprzeć na kierownicy, ale bez dobrego chwytu. Dodatkowo źle się zmieniało przełożenia i hamowało. Potrzebując nowego planu działania zajechałem do zamku w Karpnikach,
gdzie poza kawą poprosiłem kelnerkę o kostkę lodu, choć trochę już późno było na powstrzymywanie opuchlizny. Trasę nieco skróciłem i znacząco wykastrowałem z odcinków nieasfaltowych. Na nocleg, zgodnie z pierwotnym planem, zajechałem do nieczynnego kamieniołomu Borówno, gdzie wykąpałem się, domywając z siebie resztki piachu po wywrotce. Na szczęście obita dłoń nie przeszkadzała w jeździe aż tak mocno, jak się spodziewałem.
Kamieniołom mógłby być świetnym publicznym miejscem rekreacyjnym/kąpielowym, ale mimo, że wydobycie zakończyło się już lata temu, jest on objęty oficjalnym zakazem wstępu oraz kąpieli i pozostaje własnością firmy wydobywczej, zamiast stanowić oficjalną atrakcję. Ja się tym nie przejąłem, ale jednak nie tak to powinno działać. Niestety, zagospodarowanie tego typu obiektów poprzemysłowych mocno u nas kuleje.
Po raz drugi przejeżdżając przez Wałbrzych zajechałem do Starej Kopalni. Nie chciało mi się zwiedzać jej w środku, ale obejrzałem dostępną na powietrzu wystawę sprzętu górniczego, w szczególności kolejek, i wydobytych pni skamieniałych drzew, która bardzo mi się spodobała.
W związku z kontuzją pominąłem przejazd przez Wielką Sowę (zdaje się że dobrze, bo i tak wieża widokowa była jeszcze w remoncie) na rzecz zwiedzania sztolni w Walimiu i dalej zjechałem przez przełęcz Jugowską z gór, żeby zaliczyć gminy przedgórza sudeckiego.
Po drodze zaczęła padać mżawka, która ostatecznie zamieniła się w solidniejszy deszcz akurat w momencie, w którym dojechałem na nocleg pod wiatę na Kawiej Górze nad Ciepłowodami. Poza tym epizodem reszta jazdy na sucho.
Ogólnie, cały przejazd przez niegórzyste tereny Dolnego Śląska podobał mi się w równym stopniu, co Sudety. Rozległe przestrzenie pól uprawnych, niewielkie zaludnienie i dawne ślady świetności tego rejonu pod postacią opuszczonych linii kolejowych, wysokich ceglanych kominów i rozległych folwarków, a także polskie i czeskie góry majaczące na horyzoncie tworzą niepowtarzalny klimat.
W przygranicznym Prudniku chciałem kupić kilka drobiazgów (np. kłódkę do łańcucha - łańcuch do roweru wziąłem i zapomniałem kluczyka, nie pierwszy raz) oraz czeskie korony. Najpierw jednak poszedłem na obiad, gdzie dostałem tak obsceniczną porcję golonki, że skończyłem ją dopiero kolejnego dnia. Z obiadu wyszedłem po 15 i okazało się, że jedyny kantor z mieście właśnie został zamknięty. Kantoru (ani bankomatu) jak się okazało nie było również w czeskiej przygranicznej Vidnawie. Była za to całkiem interesująca ruina cegielni.
Ostatecznie pieniądze podjąłem z bankomatu dopiero następnego dnia rano we Vrbnie pod Pradedem. Skądinąd, pierwszy znaleziony bankomat chciał za ten luksus dość sowitą, dodatkową opłatę (bo kartę mam nie czeską), z kolejnego na szczęście wypłaciłem normalnie.
Sporą część trasy przeleciałem leśnymi drogami trawersującymi góry. Choć spodziewałem się na nich szutrów, to w znakomitej większości były wyasfaltowane. Ciekawym miejscem był rezerwat Rejviz, okalający torfowe jeziorko. Przy drewnianej kładce prowadzącej do jeziorka trafiłem na uroczego, a rzadkiego w Polsce (Czerwona Księga), ciekawego grzybka - mitróweczkę błotną.
Tak samo jak w Polska i na Słowacji, w Czechach również całe pasma górskie obsadzone monokulturą świerka obumierają masowo od kornika. W przypadku grzbietów otwiera to poręby, dzięki którym przez jeszcze parę lat będziemy oglądać rozległe panoramy; w przypadku rezerwatów, z których drzewa nie są wywożone, możemy oglądać potężne wiatrołomy i rzędy martwych, uschniętych drzew.
Największą atrakcją czeskiego odcinka była dolina rzeki Moravica. Momentami dróżka, momentami ścieżka idąca głęboko wciętym wąwozem wyglądało tak jak tego oczekiwałem i przypominało mi nieco górną dolinę Odry, którą jechałem w poprzednim roku.
Poza naturalnym krajobrazem można trafić na pozostałości licznych kopalni łupka, kiedyś używanego w rejonie na dachówki.
Polecam, choć napomknę, że na kilku odcinkach konieczne było przepychane, a nawet noszone na raty. W związku z tym na trasie zeszło mi nieoczekiwanie dużo czasu, przez co i sklepy i hospody były wieczorem zamknięte - kolacja była dość uboga, co nieco obniżyło moją formę dnia następnego.
Szóstego dnia jazdy miałem do zrobienia niecałe 60 km (nieco więcej niż planowałem). Z rana kawałek podjazdu i długi zjazd przez dolinę potoku Setina, prosto do knajpy w Olbramicach, w której poza standardowym menu wziąłem również utopenca. Polubiłem ten smaczek.
Na koniec nieco skląłem siebie samego pod nosem za to, że planując trasę nonszalancko nie popatrzyłem na przewyższenia i nachylenia. Zamiast wciągać kilka stromych podjazdów mogłem pojechać już po płaskim, bo w zasadzie ten dzień to miało być tylko szybkie dobicie do kempingu. No ale jak się nie ma w głowie, to trzeba mieć w nogach. Na plus dostałem dobre widoki na Beskid Śląsko-Morawski oraz przemysłową aglomerację Ostrawy.
Mimo tych drobnych nieprzyjemności, na kemping nad zbiornikiem Olesna dojechałem w dobrym czasie. Rozstawiłem się, umyłem, nieco zdrzemnąłem, podjadłem w pobliskiej hospodzie i na spokojnie pojechałem na festiwal, który było słychać już z daleka. Dwa zespoły na których mi najbardziej zależało - Holy Moses i Destruction zagrały super (i awaria gitary basowej u tego drugiego pozytywnych wrażeń nie zmieniła). Polskie akcenty - Crystal Viper i TSA ( TSA Michalski Niekrasz Kapłon; przyznam, że średnio się orientuję w kolejnych wersjach i rozłamach zespołu) również wypadły bardzo dobrze. Z pozostałych najbardziej mi się podobały Iron Savior i Wizard, no i kończący imprezę świetny koncert Masterplan. Z czeskich kapel najbardziej w pamięć zapadła mi Alzbeta; już za parę dni będę miał okazję znowu ich zobaczyć na żywo.
Drugiego dnia festiwalu przyszła bardzo mocna ulewa; szczęśliwie akurat nie grało nic, na czym mi zależało i można ją było przeczekać bez większych strat pod festiwalowymi biesiadnymi namiotami. Pod namiotami strumieniami - zamiast wody - lało się, jak to w Czechach, piwo.
Imprezę zabezpieczali ratownicy Czeskiego Czerwonego Krzyża że nic nikomu się złego nie działo to ratownicy również bawili się pod sceną
Na rzecz Czeskiego Czerwonego Krzyża jako część festiwalu odbyła się charytatywna licytacja fantów powiązanych z grającymi zespołami.
Ogólnie impreza bardzo udana i dość tania, polecam. Jeśli za rok będzie jakiś ciekawy lineup to również planuję się pojawić.
Powrotu nie miałem zaplanowanego, a miałem kilka opcji - pojechać całość (160 km) na rowerze, wracać pociągiem (z licznymi przesiadkami), albo część trasy podjechać rowerem i resztę pociągiem (np. do Cieszyna z przesiadkami albo z Oświęcimia bezpośrednim). W sobotę wieczorem prognoza pokazała, że jechałbym przez większość trasy pod wiatr. Zdecydowałem więc, że podjadę na pociąg, choć jeszcze nie byłem pewien, dokąd. W niedzielę rano obudziłem się po 7, posłuchałem jak mocno wiatr szarpie gałęziami i ostatecznie uznałem, że nie chce mi się w takich warunkach robić długiej trasy. Pospałem jeszcze dwie godziny, śniadanie zjadłem w znanym mi już McDonaldzie we Frydku, bo hospoda przy kempingu w której wcześniej się śniadaniowałem jak na złość w niedzielę podawała jedzenie dopiero od 11. I tak gdzieś pomiędzy kolejnymi frytkami zdecydowałem, że jednak pojadę całość na rowerze. Interwałowymi pagórkami zajechałem do Czeskiego Cieszyna, gdzie w sympatycznej kawiarni przy rynku łyknąłem małe co nieco. Korony zaoszczędziłem na przyszły wyjazd, więc za piwo, kawę i ciastko zapłaciłem złotówkami, co w mieście pogranicznym nie stanowi problemu.
Obiad zjadłem w zatłoczonej Pszczynie i w Oświęcimiu wjechałem na Wiślaną Trasę Rowerową. Po raz kolejny pod Mętkowem zapomniałem zjechać z wału, przez co nadłożyłem ponad kilometr. Bezsens, że niewielki potok Płazianka jest tak szeroko omijany przez WTR zamiast postawić na nim kładkę, no ale cóż, tak (nie) pomyślano, mimo rozmiaru i swego rodzaju prestiżu inwestycji jest na niej trochę takich nonsensów.
Do domu dotarłem już po zmroku. Wiatr ostatecznie nie przeszkadzał aż tak, jak się spodziewałem.
Dla zainteresowanych zdjęcia i trasa:
https://www.flickr.com/photos/103427468@N03/albums/72177720309049078https://en.mapy.cz/s/nalorosuce