Tak żeby zebrać nieco bardziej w całość poprzednie chaotyczne wpisy.
Plan: start w piątek po południu w Krakowie, środa koło południa w Jaromerze (Czechy), a właściwie Josefov, Brutal Assault - 4 dniowy festiwal ciężkiej muzyki metalowej (typu death/thrash/black/hardcore/metalcore; bodaj największa tego typu impreza w tej części Europy) i dalej 3 dni jazdy. Może do Lubina, może do Głogowa.
Na trasie pewna ilość gmin - Rybnik i okolice (końcówka woj. Śląskiego), okolice Kłodzka, Wałbrzycha i Strzegomia, oraz ewentualnie coś na północ od Legnicy.
Oczywiście do tego kilka ciekawych miejsc i ciekawych dróżek. Kilometraż też nie porażający, aby nie zmęczyć się zbytnio dojazdem i pod scenę dotrzeć świeżym.
Kilka dni przed wyjazdem prognozy pogody jednoznacznie pokazały, że będzie lać. W związku z tym zmodyfikowałem trasę tak, aby na noclegi mieć zadaszenie - dwa pierwsze wypadły w opuszczonych obiektach wojskowych, trzeci pod wiatą w Czechach, czwarty w Kłodzku w opuszczonej części twierdzy (Owcza Góra), tam akurat nie dojechałem - nie miało to znaczenia, bo ulewa skończyła się przed nastaniem zmroku. Na ostatni nocleg nie miałem planu, w praniu wyszła wiata w Czechach nad miejscowością Nachod. Dzięki takim zmianom miałem dużo wygodniejsze noclegi, suchy namiot i mogłem nieco przesuszyć rzeczy mimo deszczu. Odpuściłem także trochę odcinków polnych.szutrowych, nie chcąc władować się w przesadne bagno (choć i tak to kilka razy zrobiłem).
Z Krakowa ruszyłem znanymi mi dróżkami.
Na zachód w tym roku wyjeżdżałem/przyjeżdżałem już parę razy, więc żeby było ciekawiej wybrałem nieco inny wariant przejazdu - przez Dolinę Mnikowską, Zimny Dół i Rybną zajechałem na Wiślaną Trasę rowerową, z której za Oświęcimiem zjechałem w leśne dróżki Śląska, na nocleg do dawnej bazy rakietowej. Część mocno stęchła, ale w garażach było znośnie.
Rano miało padać, w związku z czym zaplanowałem pobudkę po 8. Choć deszcz skończył się wcześniej, to byłem twardy i planów nie zmieniłem. Przez las przejechałem do Rybnika, zjadłem obiad i podjechałem pod Hałdę Szarlota. Nie sprawdziłem uprzednio jak się na nią dostać, ale jak się okazało główny wjazd nie był pilnowany, w związku z czym uczyniłem sobie krótką wycieczkę na szczyt (wysokość od podstawy ok. 100 metrów!).
Hałda w środku płonie, co jest odczuwalne na zewnątrz - w niektórych miejscach jest ciepła i unoszą się z niej kłęby pary.
Nieco nieoczekiwanie jałowa powierzchnia hałdy przywiodłą mi na myśl kamienne pustkowia grzbietów Uralu Polarnego; któż by pomyślał, że na swojskim Śląsku przypadkiem uda się odtworzyć krajobraz zza kręgu polarnego odległy o parę tysięcy kilometrów?
Nadmienię, że po drodze odwiedziłem Jejkowice - najmniejszą (niewiele ponad 7 km2) gminę w Polsce. Nie mam zasady, aby podjeżdżać po urzędy gmin, ale w tym wypadku wręcz trudno było o niego nie zahaczyć.
Na koniec dnia dojechałem do Kuźni Raciborskiej. Miałem plan aby poszukać śladów katastrofalnego pożaru z lat 90' , ale późna pora i nasilająca się mżawka mnie zniechęciły. Po wizycie w sklepie udałem się na wcześniej upatrzoną miejscówkę, niemal bliźniaczą do tej z poprzedniego noclegu.
Nadmienię, że przy okazji rozwaliłem sobie palnik gazowy - chodząc dookoła barłogu trąciłem kuchenkę, wyłamując jedno z ramion, na którym stoi naczynie. Niby dało się korzystać, ale w tym celu trzeba było dodatkowo wyłamane ramię podeprzeć, lub trzymać garnek wpół oparty; mało wygodne.
Tak jak poprzedniego dnia z rana nie spieszyłem się. Ulewny deszcz jednak nie odpuszczał, ruszyłem więc - na prom na Odrze,
potem kręciłem się nieco w poszukiwaniu zaznaczonych na mapie pałaców. Niestety, z czterech do zobaczenia był tylko jeden,
reszta na prywatnym terenie i w najlepszym wypadku na wpół widoczna z drogi. Jedyny 'zysk' to trochę czasu spędzone na deszczu. Bywa i tak.
Padać przestało dopiero w Głubczycach. Uliczny termometr pokazywał zawrotne 14 stopni, a przecież jeszcze nie zaczęły się góry. Fantastyczny sierpień.
Do Czech wjeżdżałem przez Pielgrzymów; nie omieszkałem zajechać pod ruinę kościoła, pod którą znajduje się 'wystawa' niemieckich płyt nagrobnych
Odwiedziłem również przygraniczną kapliczkę, która w wyniku żenującej pomyłki polskich żołnierzy w 2020 znajdowała się przez jakiś czas pod polską 'okupacją'. Faktem jest, że znaku granicznego nie ma, a w kapliczce wszystko po polsku - może stąd pomyłka? Mimo wszystko krótki rzut oka na mapę pokazuje, że granica przebiega wzdłuż strumienia, którego przekroczenia po mostku nie da się nie zauważyć.
Kiedyś na forum była dyskusja o wątpliwych walorach ludowej sztuki sakralnej; Matka Boska z kapliczki niewątpliwie by się do niego nadała.
Podjechałem na Graniczny Wierch, który, jak nazwa wskazuje, jest szczytem granicznym. Mieści się na nim wieża widokowa, osadzona efektownie na byłych wieżach telekomunikacyjnych.
W międzyczasie znowu się rozpadało, a wiata, choć niewielka przed deszczem chroniła całkowicie, więc pozostałem pod nią na noc (choć w planach miałem jeszcze przejechanie parunastu km). Z rana znowu lało, więc strzeliłem focha i przy kawce oraz łamigłówce posiedziałem aż do południa; w końcu nigdzie mi się nie spieszyło. Opłaciło się, bo wyszło słońce i przejazd do Vrbna pod Pradedem odbył się w słońcu. W Vrbnie odwiedziłem ten sam bankomat i tą samą knajpę, co dwa miesiące temu, kiedy to w trakcie wycieczki opisanej powyżej w wątku jechałem w drugą stronę.
Dalej, po drodze do Jesenika, miałem przejazd przez przełęcz troszkę ponad 1000 m, momentami stromy ale przyjemny odcinek, w większości wzdłuż strumienia.
Tuż przed Jesenikiem zmoczyła mnie krótka acz intensywna zlewa, poprawiłem więc jeszcze od środka.
Zaraz za miejscowością czekał mnie kolejny podjazd - pod Smerek, przez który umyśliłem sobie wjechać do Polski.
Te dwa podjazdy to były dwa największe podjazdy wyjazdu, każdy po części szutrowy, po części prowadzony po niskiej klasy asfalcie, którym standardowo wykładane są długie kilometry leśnych dróg w Czechach.
Na szczycie znowu zaczęło lać i w strugach deszczu lejących się na mnie zarówno z góry, jak i z dołu, przeprowadzając się przez Brousek - bliżniaczy szczyt Smereka - zjechałem całą, długą, fantastyczną doliną Białej Lądeckiej. Gdzieś po zmierzchu skończyło padać i lekko przeschnięty zajechałem do Stronia Śląskiego. Parę km dalej w Lądku był otwarty kebab, w którym zjadłem kolację przy dość hardkorowym bollywoodzie w telewizji.
Kolejnego dnia pierwszym celem było Kłodzko. Zajechałem najpierw na Owczą Górę, obejrzeć sobie zapuszczoną część twierdzy - powoli coraz mniej, bo zaczyna być odnawiana.
Główną twierdzę kiedyś zwiedziłem (z przewodnikiem), więc skierowałem się na obiad (flaczki!) na rynku
Z obiadu do Nowej Rudy
W Nowej Rudzie miałem poleconą kawiarnię 'Biała Lokomotywa', miejsce kameralne acz przytulne, którego właściciel, człowiek bardzo oryginalny acz sympatyczny i rozmowny, oferuje znaczną ilość oryginalnych kaw smakowych. Ja wypiłem jedną z ferementowaną pomarańczą i jedną z żołędziami. Kolejnym przystankiem był Jugów, gdzie pochowany leży mój dziadek (i pradziadkowie)
a także 151 górników, którzy w 1930 zginęli w wielkiej, nawet jak na dzisiejsze czasy, katastrofie górniczej.
Dalej zjechałem z powrotem do Nowej Rudy robiąc pętlę przez Ludwikowice Kłodzkie. Kusiło żeby pokręcić się po ruinach, pozostałości niegdyś potężnego przemysłu tego niewielkiego rejonu
ale było późno, a ja miałem jeszcze kawałek przed sobą.
Planowałem kolację w Karłowie. Dojechałem tam przed 20 i ku mojemu nieprzyjemnemu zaskoczeniu wszystkie knajpy były już pozamykane. Zmieniłem w związku z tym plan, zjechałem do Kudowej, zjadłem kolację i wziąłem prysznic na stacji benzynowej tuż przed przejściem. Pokontemplowałem którędy by teraz pojechać i gdzie się rozbić, aż na mapie znalazłem wiatkę nad czeską przygraniczną miejscowością Nachod. Położona na łące na pagórku nad miastem, idealnie. Miałem dzięki temu wieczorny i poranny widok, a także suchy namiot rano mimo nocnego deszczu.
Kolejnego dnia zaczynał się już festiwal a mi zostało ok. 40 km. Ze względu na deszcz z pobudką nie chciało mi się spieszyć. Koncepcja dotarcia na otwarcie festiwalu poszła w diabły; w gruncie rzeczy istotne dla mnie było żeby pod sceną być na zespół Immolation o 16:35; czyli spokojnie mogłem się ociągać. Z umiarkowanym entuzjazmem w końcu zwinąłem się w deszczu do Nachodu na śniadanie. Dalej zjechałem paręnaście km wzdłuż rzeki Metuje, bardzo ładny pusty odcinek, głęboko wcięty wąwóz i droga biegnąca tuż nad rzeką. Polecam. W Novym Meste nad Metuji w końcu przestało padać; można było podziwiać widoki pięknie położonego na wzgórzu starego miasta i jego uroczy rynek; mnie jednak najbardziej zainteresowało tanie acz solidnie karmiące bistro na rynku. Tu już zacząłem dostrzegać ludzi, z ubrań sądząc, udających się na tą samą imprezę co ja. Została godzinka jazdy, już na sucho, aczkolwiek w lekkim błocie. W końcu pokazało się słońce i zaczęło robić się cieplej.
Na temat samego festiwalu nie będę się rozwodził, bo z rowerem nie miał wiele wspólnego i mało kogo to chyba tutaj interesuje.
Ale sam Josefov już jest interesujący obiektywnie - miasto-twierdza zbudowane w XVIII wieku od zera o ciekawej historii. Specyficzna architektura, geometryczny układ urbanistyczny, fortyfikacje okalające w całości miasteczko i minimalne zaludnienie.
Czuć, że gdy rozgadany tłum zniknie z końcem festiwalu miasteczko (dziś formalnie dzielnica Jaromera) stanie się pustawym miastem duchów z trawą spokojnie porastającą nieuczęszczany bruk na chodnikach pomiędzy lekko łuszczącymi się ścianami niezamieszkanych, niskich kamieniczek.
Zdecydowanie polecam odwiedzić (tylko nie w terminie 7-10.08.2024
) Wówczas nawet kwiaciarnie otwierają nocne okienko, w którego można kupić piwo i wypić na specjalnie w tym celu ustawionej ławeczce.
Po festiwalu miałem plan dojechać do Lubina albo nawet Głogowa. Jednak intensywność imprezy, doznane lekkie obrażenia, zmęczenie i nabyte 2 dnia przeziębienie sprawiły, że choć pierwsza godzina jazdy wypadła pozytywnie, to już zaraz po obiedzie w Nachodzie bezceremonialnie położyłem się na ławce nad rzeczką na drzemkę. Dalej choć udało się wycisnąć zakładane minimum na nocleg do nieczynnego kamieniołomu Kamyki nad Głuszycą (a rano wziąć kąpiel)
a także odbyć spacer na wychodnię Koruna w Broumowskich Stenach
było jasne, że taka padaka nie ma perspektyw. Jedyne co pozostało to motywacja gminna; więc z zerowym entuzjazmem, dodatkowo obniżanym przez każdy kolejny podjazd (ze względu na obolałe gardło unikałem oddychania ustami) i zwiększający się upał. Pooglądałem sobie wałbrzyskie ruiny,
zerknąłem na zamek Książ - punkt widokowy mi wystarczył, bliżej nie miałem ochoty zajeżdżać ze względu na tłum.
W upale przejechałem okolice Strzegomia; akurat nikt nie pracował, więc mogłem sobie popatrzeć na to i owo.
Ostatecznie na przedmieścia Legnicy dotoczyłem się już dobrze po zmroku.
Z rana zajechałem na myjnię zmyć w końcu błoto z festiwalowego kempingu (była tam sytuacja która nieco rozbawiła postronnych - jadąc na rowerze wyminąłem lekko zakopany, wypychany przez 3 chłopa samochód) i odwiedziłem znany urbex, pozostałość szpitala wojskowego Armii Czerwonej. Obiekt potężny i ciekawy, choć niestety mocno zdewastowany; w takim stanie długo nie pociągnie.
Stamtąd już prosto na dworzec na pociąg do Wrocławia. Dalszy powrót pociągiem do Krakowa również miał swoją brutalną stronę, ale nie będę narzekał, bo bilet dostałem jakimś sposobem na zajęte już miejsce; w samym pociągu było 8 rowerów na przepisowe 6 miejsc, choć wszyscy mieli bilety.