Z trzytygodniowym opóźnieniem, no ale.
Kolejny, drugi już,festiwal Brutal Assault zaliczony w pełni – łącznie z krótkim dniem otwierającym. Z racji na zespoły dużo bardziej intensywny dla mnie niż rok temu. Szósty już festiwal w Czechach, na który dojechałem na rowerze. Powoli staje się to swego rodzaju rutyną; w kilku miejscach przeciąłem wcześniejsze trasy, pojawiają się odcinki przez mnie dublowane.
Można zauważyć, że przejechałem podnóżem Jesioników, nie wjeżdżając jednak na żaden większy szczyt - przejazd traktowałem dość rekreacyjnie i chciałem przyjechać na festiwal dobrze wypoczęty, wiedząc, jak będzie dla mnie intensywny. Do tego w zasadzie niedawno na serio zregenerowałem się (nie wiem w sumie, czemu tak długo to trwało). Z drugiej strony, dzięki temu przejechałem przez kilka ciekawych, wcześniej nieodwiedzonych odcinków.
W ubiegłym roku kupiłem sobie bojkę asekuracyjną i – nie mając wcześniej wielkiej styczności z tą aktywnością – zacząłem pływać. Okazjonalnie zatrzymuję przy zbiornikach wodnych i robię sobie krótkie przerwy na pływanie. Tym razem z rozeznanych 5 miejscówek po drodze skorzystałem tylko z jednej, choć popływałem również w miejscu wcześniej nieplanowanym. Pływanie dobrze mi robi na dawną kontuzję kostki, która czasem się odzywa.
Na początek falstart podwójny. Najpierw mocno padało, więc wyjechałem dopiero wczesnym popołudniem jedząc jeszcze obiad w domu, no ale to nic strasznego, w planie do zrobienia tylko 80 km. Odpadło tylko pływanie w okolicy Chrzanowa, ale i tak raczej bym tego nie robił w deszczu (choć w sumie czemu nie, skoro i tak jestem mokry?). Do tego zaraz po wyjeździe zorientowałem się, że coś opona trze o ramę. 'Rozcentrowane', pomyślałem, po drodze podciągnąłem szprychy – raz, nie pomogło, więc drugi. Przy trzecim zorientowałem się, że w koło jest proste, trze tylko pod obciążeniem - tym mocniej, im obciążenie większe. Objaw znałem z pękniętej osi w Kirgistanie, ale parę godzin mi zajęło zaakceptowanie tego faktu, bo to przecież zbyt absurdalne, żeby w odstępie 2 miesięcy, w dwóch różnych rowerach zaliczyć pęknięcie osi (gwoli sprawiedliwości, w innym miejscu). Do tego na kołach, które wcale nie były wielce eksploatowane.
Jakoś dotoczyłem się do Tychów, na szczęście było płasko, więc nie trzeba było mocno deptać, a przy normalnej jeździe nie było źle. Na krótkich terenowych odcinkach z podjazdami musiałem parę razy zejść, bo dynamiczne depnięcie żeby pokonać nierówności terenu powodowało już zbyt mocne szorowanie o ramę. Szczęśliwie byłem umówiony na nocleg u marg. Wspólnie zaczęliśmy kombinować, co zrobić z tym faktem (dziękuję) już wieczór, więc średnia pora na takie akcje jak załatwianie zapasowego koła. Ostatecznie zdecydowałem się na powrót do domu i zabranie innego koła (z roweru, na którym byłem w Azji Centralnej), które przełożyłem następnego dnia rano.
Po zamianie koła ruszyłem dalej, na Hałdę Krupiński
Znalazłem tam elegancką skamielinę (czy to są skrzypy?). Niestety, nie doceniłem jej kruchości i do domu dowiozłem w kawałkach.
Po obiedzie w Żorach w tanim barze mlecznym bez dłuższych przystanków dojechałem już do granicy
i na nocleg zatrzymałem się po czeskiej stronie pod niewielką wiatą, jako że spodziewałem się deszczu, a tak jednak wygodniej. Z rana dość późno, po odespaniu lekko zarwanej poprzedniej nocy na kursie Tychy – Kraków – Tychy, ruszyłem do Opawy, gdzie dojechałem szlakiem dość przyjemnymi wydzielonymi drogami rowerowymi wzdłuż rzeki. W Opawie klasyka,
Za Opawą trochę atrakcji - najpierw arboretum Novy Dvur; niezbyt mi zaimponowało, ale szklarnia w miarę ciekawa.
Potem trochę pływania w kamieniołomie łupka (wydobywanego kiedyś na dachówki), bardzo fajne miejsce, trochę biwakowiczów
Trochę szosą, trochę terenem, na koniec dnia dojechałem do miejscowości prawie festiwalowej. Na planowane mało co nieco było już niestety zbyt późno
Kolejnego dnia były góry, najpierw przejazd przez wieżę widokową Nova Ves,
A potem bocznymi drogami na przełęcz Skritek gdzie w schronisku zatrzymałem się na obiad, wcześniej niż planowałem, ale akurat solidnie lunęło. W sumie to zgrało się prawie idealnie.
W związku z ciągle niepewną pogodą (oraz obiadem w brzuchu) porzuciłem koncepcję przejazdu, a raczej podpychu, przez Kamenny Vrch, z wieży widokowej niewiele by było, bo Jesioniki i tak całe w chmurach. Na zjeździe do Sumperka w zasadzie góry się skończyły, ale było kilka pagórków, w tym nahledna Hajecek (jest jakaś różnica między nahledną a rozhledną?) gdzie posiedziałem przeczekując oczekiwaną ulewę. Nadciągające ciemne chmury straszyły solidną zlewą, a w końcu spadło z nich byle co, po parunastu minutach wcale nie tak intensywnej ulewy przejaśniło się i pojechałem dalej.
Nocleg na górce w polach wypadł z bardzo ładnym widokiem, zatrzymałem się tam trochę wcześniej, niż planowałem, ale było akurat dość przyjemnie
Następnego dnia z rana chciałem popływać w jeziorze Pastivny, niestety, jedyny dostęp na jaki trafiłem był na kempingu za wstępem bodaj 60 czk, więc trochę dla mnie bez sensu (z północnej strony chyba z tym lepiej, ale już nie chciałem nadkładać). Także jedyne co to niepotrzebnie nadłożyłem parę km i kilka stromych ścianek. Ale przyznam, że odcinek całkiem ładny.
Dalej wzdłuż Orlicy (tej samej, która nieco wyżej jest rzeką graniczną) zrobiłem ok. 35 km, mieszając szuter, asfalt, teren i wydzielone drogi rowerowe. Polecam. Dojechałem do Castolovic, w których na obiad zjadłem potężnego knedlika. Również polecam.
Z innych obserwacji, jako że wszystko w przyrodzie w tym roku ze 3 tygodnie wcześniej, również osy się nakręciły niczym na jesień, zaciekle poszukując wszędzie pożywienia. W czasie tego tygodnia w Czechach 2 próbowały się utopić w pitym przeze mnie piwie.
Ostatnie niespełna 40 km pustymi, bocznymi drogami, z widokami na niedalekie już Karkonosze i Góry Stołowe. Krótki postój przy wieży widokowej w Libnikovicach. Liczyłem, że dojrzę cel podróży, Josefov, ale niestety był schowany za pagórkiem a wieża niezbyt wyniesiona. Widać za to było Karkonosze
Na koniec wykonałem odbicie w bok pod Novym Plesem – w lesie jest tam nietypowy odcinek ślepej drogi, po układzie sądząc wybudowany na potrzeby magazynów wojskowych (obok jest podobny i baza wojskowa), ale niestety żadnego urbexu, zdaje się, że zbudowane trochę na wyrost. Może przez Armię Czerwoną, która w Josefowie stacjonowała. No i dojechane.
Powrót to tylko ok. 40 km do Pardubic, wzdłuż Łaby, przez urokliwy Hradec Kralove. Trafiłem tam na kolejną kolumnę maryjną ze Św. Wawrzyńcem.
Przed miastem zatrzymałem się żeby popływać. Wprawdzie spiętrzona niedaleką zaporą woda w Łabie nie budziła zaufania co do czystości, ale skoro miejscowi pływali, to czemuż by nie.
Zajechałem na chwilę do kawiarni na zamku
Z tego całego ociągania się na stację kolejową dojechałem dopiero o 16 i okazało się, że pociąg mam dopiero po 18. Posiedziałem na rynku przy pizzy oraz kawie
i do granicznego Bohumina dojechałem ostatecznie po 21, zrobiłem drobne zakupy w Kauflandzie i przespałem się przy wieży widokowej z mało interesującym widokiem tuż koło Chałupek nad zakolami Odry.
Z rana z Chałupek dojechałem do Tychów (ostatni wagon, do którego trafiłem z braku rowerowego zatrzymał się poza peronem i musiałem przeleźć przez cały wagon, co rusz zahaczając o coś sakwami, ale przynajmniej pani konduktor potrzymała mi drzwi) po pozostawione zepsute koło oraz narzędzia i po krótkim przejeździe na rowerze lasami do Katowic, skąd już miałem pociągi bezpośrednie, wróciłem do domu.