W Aleksandrowie Łódzkim lato umierało głośno, ale na Jurze było zupełnie cicho.


Wyjechałem w czwartek, mając przed sobą trochę ponad 2 dni jazdy i trochę ponad 300 kilometrów do Aleksandrowa; potem drugie tyle.
Miejsca jak to na Jurze, pod niektórymi się zatrzymałem, pod innymi nie.



Udało mi się w końcu odwiedzić niedoszły aquapark pod Ogrodzieńcem, urbex mniej ciekawy niż sobie go wyobrażałem, acz ujdzie.

Przypadkiem minąłem także pamiętną pizzerię z jednej wyprawki, acz zjadłem dopiero w Żarach, zresztą też w pizzeri wcześniej przeze mnie odwiedzonej.

Na nocleg zatrzymałem się na Górach Towarnych, punkcie widokowym dość wyjątkowym - można dostrzec z niego warmińsko-mazurskie, konkretnie Olsztyn.


Prognozy słońca i gorąca sprawdziły się. Sucho, pyliście, piaszczyście. Kilka kąpieli w rzekach, woda nieco brzydko pachnęła; najwidoczniej taka sama ilość zanieczyszczeń trafia do mniejszej ilości wody. A może poziom wody opadł poniżej oczyszczającej ją wodnej roślinności? Warta pod Radomskiem do przejścia wpław, w dobrze dobranym miejscu nawet bez moczenia gaci.
Ciągniki pracujące w polu zostawiały za sobą długie chmury pyłu.

Niewielki zawijas gminny, a potem odbiłem na Górę Kamieńsk, gdzie zamiast widoku znalazłem sporo dojrzałego rokitnika, mój pierwszy raz.

W okolicy Kleszczowa dużo kiepskiej jakości dróg rowerowych, za to dobre widoki na odkrywkę i elektrownię. Po infrastrukturze widać zamożność gminy, która pryśnie wraz z zakończeniem wykopywania węgla (a potem elektrowni). Na pocieszenie po paru latach pojawi się rozległe jezioro, pytanie tylko czy uda się je zagospodarować, czy też zostanie objęte zakazem wstępu tak jak np. te w okolicy Janiszewa.



Po paru piaszczystych odcinkach resztę trasy do Łasku zdecydowałem się polecieć po asfalcie pustawej DW483, jako że się już ściemniało. Dnia poprzedniego kopałem się w piachu po ciemku i miałem umiarkowaną ochotę na powtórkę.

Drugą noc spędziłem pod Łaskiem (do którego dojechałem już asfaltem, drogą wojewódzką – porzuciłem leśne drogi, miałem już dość piachu; a może byłby już tylko dobry szuterek?), w zagajniku niedaleko rzeki. Rano usłyszałem, że ktoś chodzi niedaleko mnie po lesie, potem zobaczyłem oddalającego się faceta w bluzie z kapturem. W takiej suszy na pewno nie grzybiarz, może spacerowicz? Zbierając się zorientowałem się, że to nie on mi zakłócił biwak, tylko ja to zrobiłem – jakieś 30 metrów ode mnie rozbity był namiot. Miłośnik natury, bezdomny, pracownik sezonowy który oszczędza na noclegu? A może namiot został rozstawiony dopiero przed chwilą? Raczej już się nie dowiem.
Do Aleksandrowa zajechałem przed południem, zjadłem solidny obiad u taniego wietnamczyka i udałem się na festiwal – jego trzeci, ostatni dzień (po prawdzie, to przyjechałem tylko na koncert zespołu Overkill, reszta przy okazji).



Dalej, ale nie z powrotem, ruszyłem sporo po północy; ostatni koncert festiwalu mnie nie interesował. Zjadłem kolację na Orlenie (resztki z dnia poprzedniego przecenione o bodaj 30%), przeleciałem Łódź z zachodu na wschód i rozbiłem się w Lesie Wiączyńskim, zasypiając do szumu niedalekiej autostrady A1. Z rana obekały mnie trzy daniele, a ja koło południa (wstałem po 9, no ale też poszedłem spać po 3) zajechałem do Koluszek na śniadanie w kebabie, serwowanego, jak na niewielkie prowincjonalne miasteczko przystało, przez bengalczyka w poplamionej koszulce.
Resztę dnia spędziłem głównie na szutrze, objeżdżając kompleksy leśne położone w okolicy Tomaszowa Mazowieckiego oraz Inowłodza. Najciekawszym odcinkiem tego skądinąd przyjemnego rejonu było kilka km wzdłuż Pilicą, wyjeżdżoną w trawie polną drogą, z rozległym widokiem na łąki z jednej strony, na zakola rzeki z drugiej. Takich odcinków wzdłuż Pilicy jest sporo, mam wrażenie, że więcej, niż przy innych rzekach.
Zakupy udało mi się zrobić w jeszcze otwartym sklepem w Spale, do którego zdążyłem rzutem na taśmę. Miejscowość była koszmarnie zatłoczona, nie bardzo rozumiem, czemu, bo nic tam nadzwyczajnego nie ma.
Z powrotem zanurzyłem się w las, z którego wyjechałem dopiero pod Mysiakowcem, zmierzchało, więc przystanąłem na chwilę na moście nad Pilicą pogapić się na wschodzący księżyc. W tym samym momencie z dwóch stron na most weszło dwóch miejscowych, każdy z piwem, i oni stali sobie razem, a ja podobnie, ale osobno.
Z rana dobiłem do trasy kolejowej na Warszawę, wzdłuż której przejechałem paręnaście kilometrów, obserwując sobie mknące pociągi. Tutaj już zaczyna się mazowieckie zagłębie sadownicze. W 'największym sadzie europy' akurat trwają zbiory. Drogami raz po raz przejeżdżają 'kolejki' (niewielki traktorki z kilkoma przyczepkami wiozącymi owoce), w skupach na transport czekają całe naczepy pełne jabłka przemysłowego, a z sadów dochodzą dźwięki ukraińskiego disco puszczanego przez zbieraczy, pracujących pośród długich rzędów niewysokich jabłonek gnących się od zaczerwienionych owoców. I tak przez dziesiątki kilometrów.




Po drodze zupełnie przypadkim przejechałem przez miejscowość Lutkówka; ponoć panował tu specyficzny zwyczaj, w ramach którego mieszkańcy wierzyli, że są w stanie odwrócić klątwy, uroki i odegnać złe moce 'odwracając czas', tj. tańcząc w noc świętojańską dookoła stołu w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara. A na festiwalu grał zespół Mary (nie od Marii, tylko od umierania) i właśnie o tym jest jeden z ich utworów o tytule Lutkówka. Dość niespodziewanie się to złożyło.

Na dłużej na obiad zatrzymałem się w Mszczonowie. Jak na mazowieckie miasteczko przystało można tu znaleźć taniutką restauracją wietnamską, w której zamówiona porcja z dodatkowym ryżem nabrała rozmiarów na tyle monstrualnych, że dojadłem ją następnego dnia na śniadanie.

W Radziejowicach posiedziałem chwilę z ładnym widokiem na osobliwy pałac – klasycystyczny dworek połączony z neogotyckiem zameczkiem, elegancko umieszczonym nad stawem. Zwalczyłem ochotę na zajście na kawę i poleciałem dalej, wzdłuż autostrady, umiarkowanie interesującymi wioskami, z - jak na mazowieckie przystało – zdecydowanie nadmiarową ilością ogrodzeń i tabliczek 'TEREN PRYWATNY'.


Krótki przejazd przez tereny wojenne

Noc spędziłem pod wiatą przy torach kolejowych niedaleko Tarczyna, na którą wpadłem zupełnie przypadkiem. Kilka pociągów mnie obudziło, ale wiata osłoniła mnie przed dość mocno padającym deszczem. Trudno mi to wytłumaczć, ale lubię spać przy umiarkowanie używanych torach kolejowych, pobudki przez nocne pociągi dają mi trudny do określenia komfort, wrażenie przytulności.
Z Tarczyna, spod fontanny-jabłka blisko do ruchliwego Nadarzyna (w zasadzie typowych odległych przedmieść Warszawy), stamtąd przez senne, leśne miasteczko Magdalankę do Raszyna, jeszcze niezbyt długi przejazd do centrum Warszawy, w centrum obiad, potem kawa z widokiem na pałac kultury, ale taki realny koniec był właśnie w Raszynie, to była ostatnia niezaliczona gmina województwa mazowieckiego. I objechanie tego behemota, gminnego monstrum, ostatnim wykręconym zawijasem w zasadzie kończy moją wieloletnią przygodę z gminami. Wprawdzie pozostały jeszcze dwie krótkie wycieczki, do nieodległego świętokrzyskiego i podkarpackiego, ale w porównaniu z ogromem jazdy przez wszystkie pozostałe przestrzenie naszego kraju stanowią w zasadzie formalność.



