A mighty welcome.Dzień przed przylotem służby dały zielone światło na podejście do
baby wulkan dla turystów. Erupcja trwa już trzeci dzień i emisja gazów wulkanicznych znacznie spadła. Planuję więc jechać na kemping w Grindavik i stamtąd na lekko podjechać pod Litli-Hrutur. Sprawdzam jeszcze ostatnie wiadomości i… lipa. Lokalny szeryf zamknął wszystkie podejścia na co najmniej 48h. Wieje. Pozostaje jechać pierwotnie zakładaną trasą. Baby wulkan, mam nadzieję, poczeka.
Sprawdzam meteo. W teorii Veður wydał ostrzeżenie:
north gale or even stronger winds. Ale na prognozie w liczbach nie wygląda to strasznie, może do 10m/s. Na kempingu piękny polski wrzesień, nic szczególnego się tutaj nie dzieje, prawda?
Tak wiec ruszam. Na wyjeździe z miasta zahaczam jeszcze o KFC. Czas pokaże, że to był dobry pomysł. Jadę drogą 36, cel to park narodowy Þingvellir. Pogoda dopisuje. Mijam jakiś kemping, w myślach kontemplując polsko-jesienną aurę Islandii.
Pogoda dopisuje, na trasie pierwsze Islandzkie pagórki.
W dolinie miedzy dwoma pagórkami zaczyna trochę wiać. Na tej drodze wiatr z północy to, niestety, wiatr z boku. Ale nie ma źle, ot nie trzymam się samego pobocza. Na wyjedzie z doliny wiatr robi się porywisty. Dziesięć minut później próbuję już jechać środkiem drogi, podczas gdy zrywy spychają na pobocze. Kierowcy islandzcy znają temat, nikt nie trąbi, mijają mnie powoli drugim poboczem. Jeden z podmuchów prawie wita mnie z rowem. Rower z framebagiem w tych warunkach nie pojedzie. Nie z bocznym wiatrem. Pozostaje pchać. Na kolejnym wzgórzu samo utrzymanie roweru w pionie wymaga już sporo wysiłku fizycznego. Łapię oddech kryjąc się za jakąś rozdzielnią prądu. Wiatr gna niskie, ciężkie chmury.
Przychodzi delikatny siad psychiki. Do Þingvellir zostało 25km. W tych warunkach pchane, długie 25km. Może by wrócić na ten kemping kilka kilometrów wcześniej? Opadnięty negatywnymi emocjami dostrzegam na podjeździe czarną postać. Przyglądam się bliżej - nie, to jeszcze nie kostucha
, to chyba jakiś rowerzysta pcha pod górę. Kilka minut później witam się z rowerzystką polskiego pochodzenia. Jeździ po Islandii od 6 tygodni (a czerwiec w tym roku nie dopisał), na koniec chce podjechać pod Geysir. We dwóch raźniej, wiec pchamy mozolne kilometry drogą 36.
Wiatr robi się zimny. Na postoju zmieniam wiatrówkę na kurtkę, dociągając wszystkie ściągacze, żeby maksymalnie odciąć zimne podmuchy. Pchamy dalej. Po jakiś dwóch godzinach wiatr od tak sobie postanowił odpuścić. Wieje, ale idzie już jechać.
Wiatr robi się zimny…
Na kemping w Þingvellir dojeżdżamy praktycznie bez wiatru. Jest jasna Islandzka noc. Ja zostaję, to mój cel na dziś. Spotkana rowerzystka dzielnie postanawia cisnąć do Haukadalur.
Szczęście czasem sprzyja nierozsądnym, co to ignorują ostrzeżenia pogodowe. Namiot rozbijam więc w spokoju. W samą porę, można powiedzieć, bo znowu zaczyna wiać. Na dodatek siąpi drobny deszcz. W części kamperowej ruchawka - mokrzy turyści składają namioty na dachach Daci Logan. W tych warunkach te namioty się nie sprawdzają. Dzień kończę sucharami, bo na grzanie wody nie mam już ochoty. Korki do uszu, śpiwór na głowę i o dziwo udaje się zasnąć.
Rano wieje. Wiatr zmienił kierunek i niewielki nasyp za którym się rozstawiłem nie stanowi już dobrej ochrony. Na tym wietrze nie podejmuję się przestawiać namiotu. Zbieram się pod wiatę zagotować wodę. Po śniadaniu okazuje się, że wiatr zerwał mi odciąg. Na szczęście namiot stoi. Naprawa pomaga tylko na chwilę - kolejny podmuch spłaszcza tył mojej dwójki. Producent przewidział krzyżowe odciągi po bokach, ale to za mało. Improwizuję dodatkowy odciąg z tyłu.
Po chwili namysłu odpuszczam jazdę przed południem - a raczej pchanie. Bez pośpiechu wybieram się do parku narodowego. Przy tym kierunku wiatru w wąwozie będzie spokojnie. Gdy wyruszam anglojęzyczny piechur pyta ludzi, czy może się rozbić obok.
W parku turyści dowożeni są wprost pod główny wąwóz. Co bardziej „odważni” robią sobie selfie na kamieniu pod wodospadem Öxarárfoss. Idę ścieżką nad jezioro Þingvallavatn. Tu nie da się dojść asfaltem. W dodatku wieje. Wiec jest pusto.
Stara lawa porośnięta mchem - powszechny widok w południowej Islandii.
Öxará
I Öxarárfoss.
Gdy wracam do namiotu wciąż wieje. Na prognozie liczby coraz większe. Postanawiam wiec zostać. Przy punkcie informacyjnym ponownie widzę piechura - zapakowany, pyta rangera czy jest nocleg pod dachem. Tu niestety nie ma. Później dowiem się, że wiatr porwał mu namiot, który niefartem wpadł wprost pod samochód na nieszczęsnej drodze 36. Spodnie i jakiś inny dobytek również zabrał wiatr. Wbrew prognozie, na wieczór wiatr praktycznie ucicha.