Po śniadaniu ruszam w kierunku wodospadu Gulfoss. Północny wiatr nie odpuszcza - ogólnie wychodzi ciągły „podjazd” w tempie 7-10km/h. Przy kempingu Skjol widzę bazę wypadową wyjazdów na lodowiec. Licząc, że orientują się w okolicy, jadę wypytać o planowaną na dziś drogę. Pod bazą spotykam przewodniczkę, która jednak nic z bezpośredniego doświadczenia nie potrafi powiedzieć - jej specjalizacja to Langjökull. Dopytuje jedynie czy mam namiot
I gdy potwierdzam, mówi, że będzie git.
Mercedes w wersji wyżynnej
Pogoda zapowiada się dobrze. W najbliższych dniach nie powinno padać. Północny wiatr ma jakoby osłabnąć. Temperatury w ciągu dnia trzymają się powyżej 10 stopni. Czas przymierzyć się do wyżyn. Z kempingu Skjol jadę więc na wprost, by po paru kilometrach asfaltem odbić w lewo w kierunku wodospadu.
Asfalt się skończył, ale jeszcze są mosty
Droga jest całkiem ok, tylko ten dziadowski północny wiatr… Kawałek dalej odbijam na wschód i tu nawierzchnia już nie jest ok
Samochody na podjazdach narobiły tłuczenia z dużych kamieni… Po pokonaniu wzgórza droga odbija na północ. Jazda po grubych kamieniach, pod silny północny wiatr idzie powoli. Ale do wodospadu już niedaleko.
Na wodospad
Upuszczam powietrza z opon, pokonuję kolejne wzgórze i odbijam już wprost w kierunku wodospadu. Tu pozytywna niespodzianka: piękny szuter pod sam parking. Wiatr z boku nie przeszkadza. W ogóle jakby trochę zelżał.
Tak można jechać
Na niebie - soczewka?
Na parkingu spotykam starsze małżeństwo z synem. Ojciec natychmiast częstuje czekoladą. Wspólnie idziemy pod wodospad. Opowiada, jak 40 lat temu można było podejść do samej wody i poczuć drżenie kamieni. Dziś tamto miejsce jest oczywiście ogrodzone.
Łubin alaskański - w lecie ładny, ale nie z Islandii
Przy klifie wiatr gna w naszą stronę bryzę. Wodospad szumi. Z tego miejsca doskonale widać pierwsze załamy wodospadu. Słabiej ostatni. Robię kolejne zdjęcia, coraz bardziej mokry i zziębnięty. Syn małżeństwa robi zdjęcia z miejsca, na które ja nie mam odwagi się wybrać.
Wodospad Gulfoss
Gulfossstream (Hvítá). Kilka kilometrów poniżej wodospadu cała woda mieści się w wąskim wąwozie. Na niebie - cumulus lenticularis?
Wracamy na parking. Pytam o dalszą drogę. Ta rodzina zna okolice z siodła, poza szlakami, więc wiele nie pomogą. Ruszam dalej na północ. Po chwili rodzina mija mnie swoim Mitshubishi Pajero. Pojechali w moją stronę, by pokazać gdzie dokładnie powinienem skręcić.
Kawałek dalej dojeżdżam do zagrody z końmi, wywołując gruby popłoch. Przewodniczka prosi bym zaczekał, aż puszczą grupę jeźdźców - konie boją się roweru. Ponownie pytam o drogę. Dowiaduję się, że jest ona jakoby fatalna. Kamienie na których stoję to ma być, porównawczo, luksus. Druga przewodniczka po Islandzku mówi coś brzmiącego na „ej tam, luzik”.
Konie już uspokojone
Kawałek dalej odbijam więc na drogę elektryków. Teraz mam wiatr częściowo w plecy. Na długich odcinkach droga okazuje się być szutrem prima sort. Może trochę sypkim, ale 2 cale z niskim ciśnieniem robią na niej robotę. Słońce dogrzewa. Wiatr jeszcze nie jest zimny. Nieco problematyczne są jedynie odcinki z dużą stromizną - tu samochody narobiły tłucznia z grubego kamienia.
Dojeżdżam do zjazdu prowadzącego na szlak do wąwozu Laxárgljúfur. Z tylu głowy chodzą pomysły, by kawałek tu podjechać a dalej podejść z buta. Byłoby to jednak jakieś 10 km w każdą stronę, a tu polski kilometraż nie obowiązuje. Wiec jednak odpuszczam.
Heiðarvatn
Dojeżdżam do pierwszego brodu na trasie. Zakładam neoprenowe skarpety i już mam iść obadać przejście, gdy z góry słyszę głos jednego z przewodników od koni. Gnają stado pod chatę w dalszej części drogi. Schodzę koniom z drogi, co jedynie zwiększa ich konsternację. Obchodzą mnie z obu stron, unikając wzroku.
Pierwszy bród na trasie
Przechodzę na drugą stronę rzeki. Głęboko nie jest, ale w brodzę są duże, śliskie kamienie. Zastanawiam się nad zdjęciem bagażu z roweru, gdy dużym samochodem podjeżdża przewodniczka, która wcześniej twierdziła, że droga jest straszna. Oferuje przejazd samochodem. Pakuję rower na tył pickupa i przejeżdżamy rzekę. Korzystając z okazji podjeżdżam w ten sposób ostatni kilometr do chaty Helgaskáli. Z samochodu widzę, że nie byłby łatwy - do przejechania jest zaskakująco stromy pagórek, z kamienistą drogą. Samochód z przyczepą przeczą na nim prawom fizyki. Od przewodniczki dowiaduję się, że mają pod opieką wszystkie chaty z tego rejonu, w zamian za ich utrzymanie. Na tej bazie prowadzą po okolicy grupy jeźdźców.
Jadę jeszcze niewielki odcinek i rozstawiam się przy małym strumyku.
Jest woda, jest mech