Cześć wszystkim
Witałem się już w wątku powitalnym, ale z racji, że jest to mój pierwszy post to przywitam się i tu
Do tej pory biernie śledziłem dział "maratoński" tego forum.
Z racji, że miło się czyta relacje innych uczestników i wraca pamięcią do tamtych momentów to napiszę kilka słów od siebie. Wyszło tego bardzo dużo, ale może znajdą się tacy co będą mieli ochotę przeczytać. Był to mój drugi MPP, zrobiony dwa tygodnie po BBT. Nomen omen BBT też drugi w życiu. Pogoda jak wiemy była w zasadzie kalką tego co spotkało uczestników BBT, zatem było wiadomym, że lekko nie będzie.
Swój maraton zacząłem w piątek o godzinie 11.11 w pociągu regio z mojej miejscowości do Poznania, następnie pośpieszny Poznań-Gdynia no i kolejowa wisienka na torcie czyli regio Gdynia-Hel, gdzie dojechałem ostatecznie około godz. 19. Nie pisałbym o tym, gdyby nie dwa następstwa tego faktu. Pierwsze to, że tak późna relacja na jaką udało mi się zakupić bilet początkowo mnie martwiło. Rok temu wczesny przyjazd pociągiem na Hel pozwolił pozwiedzać trochę. Tym razem dzięki późnej podróży porządnie się za to wyspałem, co jak się okaże będzie mieć pozytywny wpływ na jazdę pierwszej nocy. Ale Helu już nie pozwiedzałem. Druga rzecz to znów w Gdyni było zamieszanie. Pociąg pośpieszny przyjechał opóźniony. Regio do Helu… też opóźnienie spore. Bardzo dużo ludzi na peronie, dalej komunikat o zmianie peronu, oczekiwanie na oblot składu przez szynobus. Przewoźnik na szczęście dołączył dodatkowy wagon, tzw. bonanzę, czyli już dość zabytkowy egzemplarz wagonu. Mogłem się poczuć jak podczas dojazdów do szkoły czy na studia.
Po dotarciu na Hel szybka jazda rowerem po pakiet i na kwaterę. Potem szybka pizza na deptaku i spać. Spało się dobrze i długo, kwatera blisko startu. Start jak start. O lekkim opóźnieniu eskorty Policji pisali już inni uczestnicy. Przed startem rozmowy z Maćkiem i Rafałem, znajomymi poznanymi na innych ultra. Względem zeszłego roku na plus należy zaliczyć zachowanie Policji. Jechali równym tempem 30-35 km/h. Bez szarpania. Rok temu było szarpanie i gwałtowne hamowania, a momentami jazda 45 km/h.
Plan na jazdę był jechać solo. Solistą jestem z natury, solo startuję tam, gdzie taka formuła jest. Dobrze się z tym czuję. Jedynie w dużych miastach, gdzie jest ruch wolę jazdę w grupie, bo jednak to chroni przed chamstwem kierowców. Przynajmniej w mojej subiektywnej ocenie. Za Władysławowem jak wiadomo wszystko się rozrywa i zaczyna prawdziwa przygoda. Widzę, jak duża grupa rwie do przodu, za nią mniejsze grupki. Do tyłu nie patrzę. Pierwsze kilkanaście kilometrów to różne przetasowania. Sporo jazdy solo, trochę z jakąś mini grupką. Przepuszczanie jakiejś pielgrzymki, czerwone światło w Luzinie. Kaszubskie pagórki skutecznie podzieliły stawkę, choć ku mojemu zdumieniu w okolicach chyba Szemudu doganiam sporą bo co najmniej 20 osobową grupę. Jadę z nimi kilka km. W międzyczasie na tyłach grupy dochodzi do jakiejś awantury z kierowcą czarnego SUV-a. Po kilku km grupa się i tak porwała, ktoś do sklepu zjechał itp. Jadę znów solo. Zjadam banany, powoli zaczyna wysychać w bidonach. Łapię jakiś sklep razem z @marcinrzy i jeszcze innym zawodnikiem. Tam przerwa 20 min. Browar 0%, drożdżówka i ruszamy dalej. Przed Egiertowem droga zablokowana, służby ratunkowe pracują, niestety wypadek z udziałem motocykla. Pechowe miejsce. Rok temu kilometr dalej leżało wydachowane auto. Orlen w Egiertowie mijam bez zatrzymania, choć dostrzegam tam rowery „naszych”. Mijając Skarszewy myślę, że może pizza? Nie chce mi się jeść, ale żołądkowi byłoby miło coś normalnego zjeść. Lecę jednak dalej. Zatrzymuję się dopiero na Orlenie w Skórcu, gdzie zjadam kanapkę na zimno, bo na ciepło nic nie ma. Spotykam tam Piotra Albotę. Po szybkiej konsumpcji lecę dalej. Temperatury robią się już przyjazne. Dzień chyli się ku zachodowi. Kolejny Orlen mijam w Warlubiu, bo przegapiłem pierwszy zjazd, a z drugiego na rondzie stwierdzam, że cofać się nie będę już.
Samopoczucie bardzo dobre, nic nie muli, żołądek nie doskwiera, spać się nie chce. I tak samotnie dojeżdżam do Grudziądza, gdzie w centrum dogania mnie @marcinrzy. Wspólnie odwiedzamy Żabkę zakamuflowaną na osiedlu bloków na wylocie z miasta, gdzie spotykamy jeszcze jednego uczestnika. Po konsumpcji wspólnie ruszamy, jadąc potem kilkanaście kilometrów na zmiany. Ostatecznie odpadłem, bo chłopaki mieli za dobre tempo jak dla mnie. Jak się potem okaże, będziemy się tasować jeszcze wielokrotnie. Na około 360 km rozpoczyna się wjazd do Torunia. Jak Toruń, to drogi rowerowe i pieszo-rowerowe. Tego etapu bardzo się bałem, bo mam okrutną awersję do naszej myśli techniczno-drogowej. Jakoś udaje się dotrzeć do centrum szanując przepisy prawa 😉 na pierwszym Orlenie widzę sporo rowerów „naszych”. Mijam, szkoda czasu na stop. Zatrzymuję się dopiero na moście i robię kilka pamiątkowych zdjęć, kolejna przerwa na drugim Orlenie kilometr za mostem. Jest tam zupełnie pusto. Jest kilka minut po północy. Zamawiam ostatnią pizzę, napełniam bidony, wrzucam fotki na Instagram. Na ten Orlen nie zjechał nikt z uczestników maratonu. Wylot z Torunia po całkiem dobrych drogach rowerowych, no a potem istny raj, czyli droga krajowa z szerokim utwardzonym poboczem i super gładkim asfaltem. Tam wyprzedzam jednego uczestnika. Leci się tam pięknie, aż do samego węzła autostradowego Odolion. Węzeł mijam bez zatrzymania, choć to ostatni punkt na zakupy, potem będzie dopiero Kłodawa. Cały ten odcinek pokonuję samotnie, kogoś wyprzedzam śpiącego na przystanku, kogoś innego „w toalecie”. W Brześciu Kujawskim zatrzymuję się na fotki. Ładnie prezentuje się oświetlony kościół oraz… dobrze zachowany Polonez Caro na czarnych tablicach rejestracyjnych zaparkowany przy jednej z ulic. W Kłodawie melduję się jeszcze przed wschodem. Przed drzwiami zaledwie cztery rowery. Zamawiam herbatę, podładowuję telefon z gniazdka, nie pamiętam co jem. Ku mojemu zdziwieniu czuję się wybornie. Głowa, żołądek, nogi… jakbym nie jechał ultra. Chyba żaden maraton przez pierwsze 450 km nie szedł mi tak gładko. Mimo, że wiatr uspokoił się dopiero około 4 nad ranem. Wiało nawet w nocy. Zanim wzeszło słońce ruszam dalej.
Gdzieś za Kłodawą dokładnie o 6.03 licznik wskazuje 500 km. Zazwyczaj o tej porze przymula mnie już, tym razem jest przyzwoicie. Bardziej martwi mnie słońce, które pnie się w górę po wschodnim horyzoncie. Zwiastuje to powtórkę z dnia wczorajszego. W okolicy Poddębic udaje mi się wyprzedzić pociąg towarowy jadący równolegle, który jak domniemuję ze względu na zły stan torowiska jedzie wolniej ode mnie. Robię sobie pamiątkowe selfi z pociągiem w tle. Kilka kilometrów dalej spotykam Przemka z Pabianic (poznanego rok temu na MRDP Góry), który przyjechał z innym kolegą pokibicować zawodnikom. Robimy sobie fotkę, chwilę rozmawiamy i każdy leci w swoją stronę. Z niecierpliwością wyczekuję Łasku, bo zaczynam być poważnie głodny. Zjadam ostatnie batony, żeli nie chcę jeść. W międzyczasie mam dwukrotnie problem z wałęsającymi się psami, które mnie gonią. W ogóle kujawsko-pomorskie i łódzkie obfitowały w takie psie atrakcje. Na szczęście większość nie była agresywna. Przed Łaskiem spotykam kolejnego szosowca, który przyjechał pokibicować. Rozmawiamy kilka minut, kolega odprowadza mnie na rogatki Łasku i leci w swoją stronę. Niestety w Łasku spotykają mnie niespodzianki. Dobre i złe. Planowałem tam zjeść obiad, tak jak rok temu na MPP w chińskiej knajpie. Marzę o talerzu makaronu. Nic z tego. Jestem za wcześniej. Grubo za wcześnie. Knajpa jest otwarta od 11. Żabki… są trzy. Wszystkie otwarte od 11 dopiero. Jest BP, ale na początku miasta. Przejechałem i nie zamierzam się już cofać. Cieszę się za to, że względem poprzedniego roku jestem sporo przed czasem. Moja rozpiska sklepów/stacji nie podpowiada mi, żeby miało być coś w najbliższym czasie. Powoli kończy się też bidon. Na szczęście o godzinie 10 wjeżdżam do Zelowa, a tam Żabka. Spotykam tam też jedną osobę z naszego maratonu. Po chwili przyjeżdża kilku następnych, a potem na pełnym biegu przelatuje… @marcinrzy 😊 Zjadam mini pizzę i jeszcze jakieś „precjozja” z Żabki i czas się zbierać.
Jest jeszcze młoda godzina, a przekonuję się o tym mijając jeziorko, gdzie rok temu na MPP spałem w trawie w ramach późno popołudniowej drzemki. To napawa mnie optymizmem. Lada moment po raz pierwszy dostrzegam kominy zespołu elektrowni Bełchatów. Po kilku kilometrach pojawiają się chamskie… drogi pieszo-rowerowe i wszędobylskie znaki B-9 „zakaz wjazdu rowerów”. Tak najbogatsza gmina w Polsce, czyli Kleszczów wita rowerzystów. Rok temu przeklinałem to samo, gdy trasa prowadziła z drugiej strony kompleksu kopalni i elektrowni. Widać pieniądze to nie wszystko. Mając takie fundusze można by zaprojektować i pobudować drogi z pasami ruchu dla rowerów, a nie pato-ścieżki z kostki brukowej na wysokim krawężniku i porozbijanym szkłem. Słońce pali już okropnie. Co gorsza suche lasy sosnowe w tych okolicach nie dają wytchnienia, a wręcz wzmagają upał. Ten odcinek pokonujemy wspólnie z @marcinrzy spotykając się po raz kolejny na trasie, potem znów się rozjeżdżamy.
Do Radomska docieram solo, a tam czeka na mnie niespodzianka. Główna droga wjazdowa do centrum ma urządzone obustronne, jednokierunkowe pasy ruchu dla rowerów. Bardzo praktyczne, czytelne, a co za tym idzie bezpieczne rozwiązanie. Jest to odcinek 2 kilometrów. Przez Radomsko przelatuję szybko mając w głowie myśl czy na pewno dobrze robię, że nie robię obiado-stopu w pizzerii. Przystanek na obiad robię dopiero w Olsztynie, który wita mnie dzikim tłumem turystów. Idę do pierwszej knajpy, a tam informacja czas oczekiwania jedna godzina na zamówienie. Zmieniam knajpę, czas leci. Czas oczekiwania 30 minut minimum. Zamawiam, nie mam wyboru. Chłodzę się w klimatyzowanym lokalu. Cieszę się, że jestem już na Jurze. Uwielbiam Jurę, choć tym razem będę ją raczej mniej optymistycznie wspominał. Po zjedzeniu pizzy rozpoczął się pierwszy poważny kryzys. Gorąco, organizm chyba przestawił się w tryb trawienia, noga przestaje podawać. Jedzie się źle. Nie mam nawet siły na zjazdach wykorzystać grawitacji, by choć trochę łatwiej było na kolejnym podjeździe. Gdzieś po drodze łapię jeszcze przed zmrokiem jakiś sklep. Kupuję piwo 0%, żelki i lody. Po drodze wyprzedza mnie chyba 4 zawodników. Mentalnie budzę się dopiero na wjeździe do miasta Klucze. Albo raczej zostaję obudzony. Tam po raz pierwszy mam do czynienia z agresja kierowcy wymierzona wprost we mnie. Jadę przy prawej krawędzi, aż za bardzo nawet. Światła włączone. Szelki odblaskowe na plecach. Podczas wyprzedzania słyszę ryk klaksonu Audi. Za co? Nie wiem. Nie mija minuta kolejna akacja. Jedzie za mną auto, a przede mną długa ładna zatoczka autobusowa. Myślę sobie zjadę mu trochę w tę zatoczkę, będzie miał gość łatwiej do wyprzedzenia. Zjeżdżam w zatoczkę, a on ze mną wpychając mnie jeszcze głębiej, a potem rura do przodu. Znów Audi. Tak mi podziękował. Myślę sobie nie denerwuj się, ten maraton to fajna zabawa, nie pozwól jej zepsuć.
Kilka pagórków i jestem w Olkuszu. Przystanek Orlen. Tu spotykam kilku naszych. Zjadam burgera, popijam ciepłym napojem i myślę co dalej. Kolejny Orlen blisko, bo już w Krzeszowicach. Czuje się ok, ale najgorsze przed nami. Chłopaki próbują spać. Próbuję robić to samo. Niestety spanie pro-forma na zapas nie udaję się. To jest ta jedna rzecz, której nie potrafię wdrożyć na maratonie: „śpij tylko wtedy, gdy naprawdę chce ci się spać”. W budynku jest potwornie gorąco. Po nieudanej drzemce wychodzę do ogródka przed Orlenem i kładę się pod stolikami na podłodze, bo jest pusto. Temperatura może i dobra, ale nadal nie mogę zasnąć. Ruszam zirytowany poczuciem straconego czasu. Chłopaki nadal śpią w środku. Droga do Krzeszowic i dalej do stopnia wodnego w Łączanach znana jest mi z moich urlopowych wyjazdów. Przelatuję szybko ten odcinek. Za Łączanami doganiają mnie chłopaki śpiące na Orlenie w Olkuszu, potem gdzieś się jeszcze tasujemy ze dwa razy. A potem na dobre zaczyna się parę godzin kolejnego kryzysu.
Słońce zaszło parę godzin temu, ale właśnie teraz zaczyna się dla mnie ta druga noc. Ta gorsza. Ta koszmarna. Teraz czuję, że potrzebuję snu. Pierwszy przystanek autobusowy… hałas samochodów nie daje spać. Jadę dalej. Drugi przystanek autobusowy. Śpię chyba 10 minut. Dalej droga wiodła do Lanckorony, gdzie organizatorzy znaleźli jakąś „tajną drogę” której nie znałem. Byłem już tam rowerowo na urlopie, ale ta wąska, stroma dróżka zaskoczyła mnie. Sama droga weszła dość gładko, nawet dogoniłem jakiegoś zawodnika, ale potem zatrzymałem się na fotki na rynku i uczestnik się oddalił. Za Lanckoroną kolejny atak snu. Znajduję jakąś kapliczkę jakby na skarpie nad drogą. Wnoszę tam rower po schodach i kładę się na takim jakby „balkonie” betonowym pod kaplicą. Nie rzucam się tam raczej w oczy, ani ja ani rower. Śpię chyba kolejne 10 minut. Potem był stromy podjazd, który do złudzenia przypominał mi Makowską. W tym amoku byłem nawet przekonany, że to już Makowska. Garmin świecił czerwonym profilem podjazdu. Ale Makowska to to nie była. Ta będzie dopiero za kilka kilometrów. Po raz drugi w tym roku i drugi w ogóle. Byłem tam na początku sierpnia podczas Kórnickiego Maratonu Turystycznego. Jedzie się źle, te drzemki nic mi nie dały. Chyba tylko tyle, że potrafię zachować prosty tor jazdy. Niemniej udaje się wjechać na Makowską, bez pchania. Zjazd serpentynami to już przyjemność. Maków sam w sobie budzi się do życia. Ludzie pędzą do pracy na ranną zmianę, a samochody po krajówce jakby już dzień był. Na szczęście to tylko dwa-trzy kilometry, potem znów zjazd w boczne drogi. Tam zaczyna świtać. To wyjątkowo upierdliwy odcinek. Pamiętam go doskonale z poprzedniej edycji.
Z utęsknieniem wyczekuję godziny 6, aż otworzą się wiejskie sklepiki. Marzą mi się świeże bułki, drożdżówki oraz jogurt. I takie też zakupy czynię i zjadam ze smakiem pod sklepem. Tam staje się też obiektem zainteresowania miejscowych oraz pani sprzedającej, którzy dopytują o szczegóły maratonu. W trakcie śniadania wyprzedza mnie jeden uczestnik. Początkowo piękne, różowe poranne niebo, zaczyna się niepokojąco wyszarzać. Od zachodu widać nadciąga zmiana. Chmury nabierają niepokojącego koloru. Któryś z miejscowych rzuca stwierdzenie „na Babiej Górze już pada”.
Kolejne kilometry to dalsza męczarnia. Nawet nie patrzę na licznik. Zagadką jest dla mnie jeszcze Rdzawka. Pojadę nią pierwszy raz w górę. W dół jechałem i nawet wtedy wydawała się straszna do pokonania. Jak się okazało Rdzawka była dla mnie rozczarowaniem. Tak, jadę sobie jadę, a tu nagle stacja Circle K. Szok. Toż, to szczyt. Widać, czasem trzeba wyłączyć myślenie i robić swoje. Wjechałem, nie pchałem. Gdzieś po zjeździe padają pojedyncze krople deszczu. Mały deszczyk łapie mnie w Szaflarach, na szczęście trwa to może 5 minut. Gliczarów znany i lubiany wjeżdżam bez kłopotu. Kłopot spotyka mnie dalej w centrum Gliczarowa, gdzie z podporządkowanej wylatuje mi na pełnej petardzie… Audi. Audi po raz trzeci. Kilkaset metrów dalej to samo Audi stoi pod sklepem, a właściciel stoi sobie i cały dumny ogląda je z zewnątrz. Musi widać być zadowolony z maszyny… Lecimy dalej. Trzeba jechać swoje, nie denerwować się. Końcówka już bez emocji. Murzasichle są upierdliwe, ale trzeba jechać swoje. Po drodze miałem tylko pokusę zatrzymać się w sklepie obwoźnym jaki właśnie się zatrzymał i oddać się konsumpcji zapewne pysznych drożdżówek... ale silna wola wygrała i kręcę dalej pod górę. Łapie mnie jeszcze jeden deszcz, choć niezbyt intensywny, zakładam deszczówkę i spodnie nieprzemakalne, by za chwilę je zdejmować.
Od strony zachodniej widać przetaczają się już sążniste deszczowe chmury. Od wielu kilometrów nie widziałem nikogo z naszych i tak jest do samego finiszu. Na finiszu okazje się, że finiszerów za wielu nie ma w schronisku. Udaje mi się znacząco poprawić czas sprzed roku i zająć 35 lokatę pokonując trasę w 51 godzin 44 minuty. Jest to wynik, który bardzo mnie satysfakcjonuje, bo czas przejazdu jest też niewiele dłuższy niż na jednak prostszym BBT dwa tygodnie wcześniej.
Dziękuję organizatorom za bardzo fajna imprezę a współuczestnikom, których miałem okazję poznać i pogadać, ale nie znam z imienia i nazwiska lub pseudonimu też dziękuję.