Przez te kilka dni na pewno nie chciało mi się robić zdjęć. Jedynie kilka... w tym jedno z hasłem do wifi na jednym z noclegów. Chłonę jednak tą podróż i dziś mnie naszło coś napisać.
Pamieć jest ulotna, szczególnie jak dostarczamy sobie dużo rzeczy nowych nieznanych, krótkotrwałych, wydaje się, że nieważnych. Ale z tych rzeczy składa się nasze codzienne życie i życie w podróży też.
Jeszcze w uszach słyszę słowa pożegnań i widzę wasze uśmiechnięte twarze, a w kilku przypadkach niedowierzanie w oczach, a tu już Czechy.
CZECHY
Dojeżdżamy na nocleg w Górach złotych. Młody gospodarz ośrodka z lat siedemdziesiątych, w permanentnym remoncie, bo środków mało, a wszystko się sypie. Ale rano na spokojnie przy kawie opowiada o swojej doli i niedoli. Gospodyni uśmiechnięta z małym dzieckiem na ręku. Jak spisuje nasze dokumenty, kładzie je na podłogę za barem. Mały szybko raczkuje w kąt i znajduje świetną zabawkę - pustą butelkę po piwie. Matka z zupełnym spokojem coś do niego mówi, ale domyślam się, że raczej nie żeby zostawił tylko żeby resztek nie wypijał. Po co tak daleko jechać, jak dobrzy ludzie i dobre piwo jest tak blisko? Nie wiem.
Od razu na początku pojawia się kłopot techniczny. Moja nowo zakupiona opona nie wytrzymała chyba obciążenia sakwami na dziurach podczas szybkich zjszdów i się wybrzuszyła. W sobotę popołudniu na tym terenie raczej nie ma szans na kupno nowej. Upuszczam powietrze i na lekkim kapciu pedałuję jeszcze 2 dni.
SŁOWACJA
Granice - sztuczne twory wymyślone przez ludzi, nam pomagają dając pretekst, żeby się zatrzymać, odpocząć, pororozmawiać.
Jest pięknie. Mała Fatra i dolina rzeki Vah to miejsca w które pewnie wrócę. Jest pięknie, bo są góry, a jak są góry to jest ciężko. Na każdym podjedzie przeklinam siebie, bo przeciesz mogłem wybrać drogę dużo łatwiejszą i krótszą na przykład przez dolinę Morawy, ale na każdym zjeździe cieszę się wiatrem i widokami. Napotkany na postoju biegacz, pokazuje i opowiada o okolicznych pasmach górskich. ,,Tu Wielka Fatra, tam w oddali Niskie Tatry, tu Mała Fatra z Wielkim Krywaniem Fatrzańskim. Tylko nie myl z Krywaniem tatrzańskim, drzim palce" - życzy nam powodzenia w dalszej trasie.
WĘGRY
Totalny spokój na Kekes.
Nie lubię tłumów, ale lubię czasami pojechać w popularne miejsca, bo ta popularność jednak ma swoje naturalne źródło, a nie zawsze jest jest marketingowym zabiegiem. Na najwyższej górze Węgier wieczorem nie ma nikogo. Widok na południe powala. Nieogarnięta płaska równina po horyzont gdzie błękit nieba zlewa się z zielenią pół.
Wielka nizina węgierska to ogromna przestrzeń. Z północy na południe ma około 600 km. Dobrze, że nie musimy przejechać całej. Byłem już na Węgrzech, przejeżdżałem kilkukrotnie w drodze na Bałkany, ale dopieroro na rowerze czujesz tą przestrzeń, jak jedziesz między dwoma polami. Po jednej rzepak, po drugiej jęczmień i wydaje się niekończąca się prosta, która ma tylko kilkanaście kilometrów.
Kolarz Csebe Steig
Po początkowych problemach z oponą, metodą prób i błędów udaje się ją tak napompować, żeby się nie wybrzuszyła i nie pływała. Mogę spokojnie pompować więcej, bo w Bańskiej Bytrzycy kupiłem zapasową i wożę ją teraz złożoną w ósemkę na bagażniku. Trochę przeszkadza, ale daje poczucie komfortu, że jak coś się stanie to zmienię i jadę dalej.
Inne "przydasie" też pewnie wiozę dla tego złudnego poczucia, że jestem przygotowany. Pierwsze dni jazdy wiążą się bagażnika i sakw. Niby to testowałem dwa dni, ale sakwy były lżejsze, drogi lepsze, no i nie jeździłem szybko z góry. Pieszego dnia nie mogłem puścić kierownicy, żeby pokazać koledzem że jest dziura w drodze, ale po ponownym ustawieniu bagażnika, sakw i cieśnienia w oponach mogłem już zjeżdżać z tym zestawem sześdziesiąt kilka kilometrów na godzinę.
Ja zapomniałem o tematach sprzętowych, za to Przemek stracił już trzy dętki i trzeba było kupić kolejne zapasowe.
Zatrzymujemy się w najbliższy sklepie rowerowym na obrzeżach miejscowości Szolnok. Na początku po węgiersku trudno się nawet dogadać o jaką dętkę chodzi, ale przychodzi właściciel i łamanym rosyjskoangielskowegierskopolskomigowym rozmawiamy o naszej podróży. Częstuje nas colą i czekoladą, a dowiadując się, że jesteśmy z Polski wspomina swoje kolarskie czasy. Okazuję się, że Csaba Steig, węgierski kolarz, były mistrz Węgier, olimijczyk, specjalista od wyścigów jednodniowych znał Chalupczoka i Jaskułę, brał udział w wielu wyścigach, także w Polsce.
Csaba Steig jedził też w wyścigach z Fracesco Moserem, który po zakończeniu kariery założył firmę produkującą rowery. Między innymi zrobili też rower na którym jadę. Spędzamy w chłodzie sklepu czas na miłej pogawędce, Csaba kategorycznie odmawia przyjęcia zapłaty za zakupy, robimy sobie pamiątkowe zdjęcie i ruszamy dalej.
F.MOSER
Nigdy nie interesowałem się sprzętem, ale teraz zacząłem się mojemu rowerowi dokładniej przyglądać. Dodatko podręcił temat gospodarz hostelu w Bańskiej Bystrzycy, który też jeździ na szosie i stwierdził, że mój Moser nie jest oryginalny. Wszystko wygląda nieco zabytkowo. Czyżby stalowa płytka z napisem "Olimpiada Atlanta 96" była podrobiona? A może ktoś jechał na takim rowerze na olimpiadzie w 1996? Kiedyś znajdę kogoś kto się zna na sprzęcie i coś podpowie. Teraz się cieszę, że znalazłem rozwiązanie pierwotnego planu, w którym mój Moser miał już zostać na zawsze Stambule.
Dojeżdżamy do miejscowości Oroshasa. Słyszymy muzykę w mieście i postanawiamy sprawdzić co tam się dzieje. Jest już po zmroku i główną ulicą miasta idzie kilkusetosobowy pochód ludzi z pochodniami. Próbujmy się dowiedzieć z jakiej okazji jest to wydarzenie, jednak językowo nie jest to takie proste. Żaden z zaczepianych rozmówców nie mówi na tyle dobrze po angielsku, żeby nam dokładnie wyjaśnić co to za święto. Uznajemy, że to dzień pamięci stachanowca, a że jest 30 kwietnia i w marszu bierze udział wiele młodych osób uznaję, że jest to wyzdarzenie antykomunistyczne w kontrze do 1 mają.
Prawda jest jednak inna. Pochód organizuje Węgierska Partia Socjalistyczna z okazji 133. rocznicy upamiętnienia socjalizmu agrarnego. Sprawdziłem to dopiero później, a na imprezie nie wyczuliśmy żadnej politycznej atmosfery. Na końcu marszu wszyscy wyrzucili niesione pochodnie do przygotowanego na tą okoliczność kontenera i przeszli na plac gdzie był klasyczny klimat polskich dni miast. Stragany, jedzenie, piwo, z przyczepy cięzarówki zespół Jaffia-trio grał węgierskie szlagiery, a ludzie tańczyli i śpiewali. Ciekawie było być w miejscu gdzie ludzie się bawią, rozmawiają, śpiewają, a my kompletnie nic nie rozumiemy. Było to też do tej pory jedyne miejsce, gdzie mimo możliwości płacenia kartą nie można było załacić kartą revolut.
Zdjęcia (nie moje) na fb BananaDream