Autor Wątek: Pamir długo odkładany  (Przeczytany 10659 razy)

Offline Mężczyzna wojtek

  • Użytkownik forum
  • Wiadomości: 5208
  • Miasto:
  • Na forum od: 02.03.2010
    • Pokój z Tobą
Odp: Pamir długo odkładany
« 31 Paź 2024, 07:06 »
Patrząc na zdjęcia drogi mlecznej przypomniałem sobie opad szczęki, kiedy Marysia wyciągnęła mnie w nocy z namiotu, spaliśmy Między Karakul a przełęczą Uibulok, wysokość, czyste powietrze i brak świateł - no cudo.
Z Duszanbe do Chorogu jechaliśmy niecałe 15 godzin, muzyki kierowca nie serwował.
Co sobie trochę popatrzę na Pamir, to mi się chce tam wrócić.

Offline Lester

  • Wiadomości: 265
  • Miasto:
  • Na forum od: 11.01.2024
Odp: Pamir długo odkładany
« 31 Paź 2024, 10:29 »
Ja pamirskim niebem "oberwałem" w Bulunkulu, czegoś takiego nigdy wcześniej, ani później nie doświadczyłem. Miałem wrażenie, że te wszystkie gwiazdy za chwilę spadną mi na głowę.
Dzięki @walsodar za tę relację, z niecierpliwością czekam na dalszy jej ciąg. Zwiedziłem wiele zakątków świata, nie tylko rowerem, i chociaż w Pamirze byłem 13 lat temu, to moje serce zostało właśnie tam. Nie wiem, czy nie wrócę tam jeszcze. W tym roku, korzystając z promocji Lot-u na nowo otwarte połączenie z Warszawy do Taszkientu, byłem wiosną razem z żoną w Uzbekistanie. Będąc w Samarkandzie zrobiliśmy jednodniowy wypad do Tadżykistanu, do Doliny Siedmiu Jezior (za wynajęcie jeepa od granicy do Doliny i z powrotem zapłaciliśmy 80 $). Wtedy też zrodziła się myśl, aby wrócić do Pamiru, gdyż jest to teraz stosunkowo tanie. Nie jechałbym tylko z Samarkandy rowerem do granicy, jak to zrobiliście, szkoda na to czasu. My ten odcinek przejechaliśmy Yandex-em (ich Uberem) za 7$  (z rowerami na pewno byłoby więcej). Z Pandżakentu do Duszanbe można przejechać za 40-50$. Kupując teraz bilet z Warszawy do Taszkientu (i z powrotem) na przyszłe wakacje zapłacimy 2700 zł (w cenę wliczony rower). Bilet na pociąg do Samarkandy to 40 zł. Wylatując z Warszawy np. w piątek o 16:10 w Khorogu będziemy w poniedziałek wieczorem, spędzając przy okazji dzień i nocując Samarkandzie. Trochę to długo w porównaniu do naszego wyjazdu, kiedy to wyjechaliśmy o 8 rano z Białegostoku, a następnego dnia wieczorem byliśmy już w Pamirze (50 kilometrów za Kalaikum, skąd zaczęliśmy jazdę rowerami; lot był z Rygi do Duszanbe). Ciekawe, jaka teraz jest najszybsza opcja dostania się z Polski w Pamir.
Dlaczego musieliście wyrabiać pozwolenie na GBAO w Duszanbe? Wydaje mi się, że można je otrzymać aplikując o e-visę, ale być może się mylę.

Offline Mężczyzna walsodar

  • Wiadomości: 180
  • Miasto: Łańcut/Marki
  • Na forum od: 11.03.2013
Odp: Pamir długo odkładany
« 26 Lis 2024, 06:29 »
15 godzin to chyba dobry czas. Co do pozwolenia online - chyba próbowaliśmy, ale coś nie poszło, nie pamiętam już. Duszanbe i tak było w planie, bo stamtąd łatwiej o przejazd w Pamir.

Średnio się wyspałem, bo chociaż nocleg był pod dachem, to późnym wieczorem do pokoju obok zakwaterowano kilka osób, którzy byli dość głośno. Rano przed śniadaniem znowu nie mam powietrza z przodu, więc tym razem dokładnie przeglądam dętkę i ją łatam. Okazuje się, że jednak nie zrobiłem tego tak dokładnie i po śniadaniu robię to jeszcze raz, jak się okaże po raz ostatni, na szczęście.
Przez te wszystkie zabawy wyruszamy dopiero po 10. Na dzień dobry mamy stromy podjazd serpentynami po mocno gruzowej i kamienistej nawierzchni. Nachylenie chwilami jest spore, wspinaczka idzie nam powoli. Podejrzewaliśmy, że będzie ciężko – wczoraj każda osoba, która pytała nas o dalszą drogę cmokała i kręciła głową dając nam do zrozumienia, że nie będzie lekko na tym fragmencie. No i nie jest. Częste przerwy wykorzystujemy na podziwianie widoków – za nami wyłania się coraz więcej ośnieżonych szczytów, pięknie widać też szeroką dolinę Pandżu. Tu z Pandżem się rozstajemy, chociaż w sumie nie do końca tak jest, bo będziemy teraz jechać wzdłuż rzeki Pamir, która w okolic Langar łączy się z Wahanem tworząc właśnie Pandż. Po kilku kilometrach nachylenie się zmniejsza, chociaż wciąż konsekwentnie jedziemy do góry. Przekraczamy magiczną dla nas barierę 3000 m n.p.m., póki co żadnych oznak problemów z wysokością. Za to nawierzchnia się zepsuła już permanentnie: po asfalcie, nawet tym spękanym i nierównym nie ma śladu, jest za to tarka i nawiane piachy. Akceptujemy nasze wolne tempo, tak po prostu ma być.












Wczesnym popołudniem docieramy do miejsca, o którym mówił nam rowerzysta spotkany za Samarkandą i ta dwójka w Chorogu, czyli do zerwanego mostu. Powstawał nowy, ale był na wczesnym etapie budowy. Po krótkiej ocenie sytuacji odkrywamy, że da się bezproblemowo przejść, chociaż nie suchą stopą. Takie podejrzenia mieliśmy już od kilku godzin, bo żaden z nielicznych samochodów które nas wyprzedzały nie wracał. Potok w tym miejscu był dość szeroki, chociaż miejscami sprawiał wrażenie groźnego i porywistego. Wg apki iOverlader, najlepiej to miejsce przekraczać rankiem, kiedy wody z topiących się lodów wyżej jest mało. My jesteśmy niestety po południu, no ale trudno. Na szczęście wody jest maks po kolana, więc nie jest tak źle. Kilka minut później jesteśmy już po drugiej stronie.
Po kolejnych kilkunastu kilometrach robimy sobie dłuższą przerwę obiadową w pustej chacie pasterskiej. Widok z niej mamy niesamowity, byłoby to super miejsce na nocleg, jednak pora jest wczesna i możemy zrobić jeszcze kilka kilometrów. Kawałek dalej mijamy pasterzy z bydłem, prawdopodobnie wracali do chaty w której stołowaliśmy się. Za naszymi plecami mamy jeden z lepszych widoków wyprawy, czyli Hindukusz oświetlony zachodzącym słońcem. Napawamy się tą chwilą, bo to ostatni widok na to pasmo. Osiągamy wysokość 3600 m, zaczyna mnie lekko boleć głowa. Namioty rozbijamy troszeczkę niżej, przy ruinach jakichś chałup. Pamir płynie tu wąsko, jesteśmy najbliżej Afganistanu, jednak tym razem nikt nas nie niepokoi. Tata zaczyna mieć problemy żołądkowe, pojawiają się nudności, wymioty i biegunka - dorwała go wysokościówka. Ciężki był to dzień, zrobiliśmy zaledwie 33 km, jednak upał, fatalne nawierzchnie i pojawiające się problemy zdrowotne nas usprawiedliwiają.


















Poranek jest również kiepski: tata wciąż zmaga się z problemami, u mnie przynajmniej jakiś ibuprom załatwił problem bólu głowy. Powolutku się pakujemy, jemy jakieś symboliczne śniadanie – w ogóle nie mamy apetytu. Staramy się dużo pić, jednak ileż można. Dzień mocno podobny do poprzedniego: upał, chyba do tej pory największy, bardzo kiepskie drogi – kilometry tarki i piaszczysto-gruzowych odcinków, które trzeba było prowadzić. Po prawej rzeka Pamir, wokół góry Pamir i niekończąca się droga z zerowym ruchem. Doszło jedynie kiepskie samopoczucie, przez co robimy sporo długich przerw. Tata chyba ma dodatkowo kryzys wewnętrzny, chociaż mi tego nie mówi. Podczas jednego wypychu zatrzymał się przy nas samochód z turystą z Polski, który ostrzegał nas przed upierdliwym posterunkiem wojskowym na wylocie Korytarza. Upierdliwość polegała na tym, że trzeba, a nawet TRZEBA mieć ksera paszportów i przepustki do GBAO. My nie mamy – przeoczyliśmy ten fakt posiadania kserówek dokumentów. Zobaczymy. Do owegu posterunku docieramy po kilkukilometrowym spacerze po tarkopiachu. Na miejscu, przy opuszczonych rogatkach czeka już jeden samochód. Po chwili z pobliskiego baraku wychodzi młodziutki żołnierz i niespiesznym krokiem kieruje się w naszą stronę. Najpierw zajmuje się osobami z dżipa, odprawia ich, w międzyczasie prosi o fajkę. Stoimy z boku i obserwujemy. Widzimy, że kserówki dokumentów odprawianych turystów idą w ruch, niedobrze, niedobrze! Będziemy musieli improwizować. Pora na nas. Od razu pada pytanie o kopie papierów – no nie mamy. Nie ma kopii, nie ma przejazdu. Ale spokojnie, możemy wrócić się do Langar i tam w szkole mają kserokopiarkę. Dwa dni w jedną, dwa w drugą. Tata się mocno produkuje i negocjuje, samopoczucie mu raczej w tym nie pomaga. Jednak chłopak jest nieugięty i pokazuje, że mu łeb zetną jak puści nas bez papierów. Jasne, jasne. I tak sobie siedzimy na murku próbując coś zdziałać. Nie i koniec. Wyciąga fajki – tym razem swoje – i pyta nas, czy mamy ogień. Mamy, mamy!  Po chwili włączył sobie zawieszony na szyi głośnik z którego popłynęła tadżycka nuta dając nam tym samym do zrozumienia, że on ma czas i możemy sobie tu siedzieć. Zerkam wymownie na tatę, że chyba pora na etap drugi, czyli nie czy, a za ile. Chwila negocjacji i stanęło na kwocie kilkunastu euro, lokalną walutę chcieliśmy zatrzymać. Łapówa Opłata wręczona, jeszcze chciał od nas wyciągnąć zapalniczkę, ale już nie daliśmy się, bo skutkowałoby to zimną kolacją. Rogatki w górę, udało się! Tu odbijamy na północ, jeszcze przez lekko ponad godzinę jechaliśmy i pchaliśmy, przekraczając kolejną magiczną granicę – 4000 m. Przed nami przełęcz 4300, dobrze by było stracić trochę wysokości na noc, ale nie damy rady dotrzeć do niej przed zmrokiem, rozbijamy więc namioty na wysokości 4100. Mamy za to trawiaste podłoże i niewielki potok w pobliżu. Padamy zmęczeni mając nadzieję, że wysokość nas dodatkowo nie dobije.








Offline Lester

  • Wiadomości: 265
  • Miasto:
  • Na forum od: 11.01.2024
Odp: Pamir długo odkładany
« 26 Lis 2024, 09:27 »
Odcinek, który dzisiaj opisałeś, wspominam bardzo miło i z dużym sentymentem. Ale my, w przeciwieństwie do Was, jechaliśmy w przeciwnym kierunku. Oto mój opis przy jednym ze zdjęć naszego wyjazdu: współczuję wszystkim tym, którzy muszą pokonywać tę drogę w przeciwnym kierunku - najładniejsze widoki mają cały czas za plecami, a podjazd który zaczyna się za Langar, należy do najtrudniejszych jakie widziałem. Nie dziwię się więc, że było Wam tu dość ciężko. Z niecierpliwością czekam na dalsze Twoje wpisy w tym wątku.

Offline Mężczyzna WujTom

  • Administrator
  • Wiadomości: 2311
  • Miasto: Warszawa
  • Na forum od: 17.10.2016
    • Wuj Tom w podróży
Odp: Pamir długo odkładany
« 26 Lis 2024, 09:28 »
Piękna przygoda z przyjemnością przeczytałem.

Oj może kiedyś i mi się uda tam dotrzeć.
Wolność kocham i rozumiem
Wolności oddać nie umiem ...


Offline Mężczyzna łatośłętka

  • Skup i ubój. Rozbiór.
  • Wiadomości: 8980
  • Miasto: nie, wioska
  • Na forum od: 21.03.2013
Odp: Pamir długo odkładany
« 26 Lis 2024, 10:46 »
Odcinek, /.../

Oznacza, jechaliście od prawej do lewej?
(Bo ja odwrotnie - szczerze współczułem rowerującym z naprzeciwka.)

15 /.../

Masz 1 szt. nakrycia głowy, model afgański, rozmiar 60cm, do opylenia?
tutaj jestem łatoś, odtąd łętka ... łatośłętka!

Offline Mężczyzna Tatalata

  • Wiadomości: 5
  • Miasto: Łańcut
  • Na forum od: 04.12.2023
Odp: Pamir długo odkładany
« 26 Lis 2024, 20:03 »
Cytuj
Tata chyba ma dodatkowo kryzys wewnętrzny, chociaż mi tego nie mówi.


A więc jednak to zauważyłeś  ...  ;D
« Ostatnia zmiana: 26 Lis 2024, 20:52 Tatalata »

Offline Mężczyzna Tatalata

  • Wiadomości: 5
  • Miasto: Łańcut
  • Na forum od: 04.12.2023
Odp: Pamir długo odkładany
« 26 Lis 2024, 20:31 »

Dlaczego musieliście wyrabiać pozwolenie na GBAO w Duszanbe? Wydaje mi się, że można je otrzymać aplikując o e-visę, ale być może się mylę.

Wiza była nam niepotrzebna, więc nie chcieliśmy płacić dodatkowo za coś co zbędne.

Offline Mężczyzna walsodar

  • Wiadomości: 180
  • Miasto: Łańcut/Marki
  • Na forum od: 11.03.2013
Odp: Pamir długo odkładany
« 10 Gru 2024, 23:20 »
Masz 1 szt. nakrycia głowy, model afgański, rozmiar 60cm, do opylenia?

Niestety nie mam, na pamiątkę kupiliśmy małe czapeczki, afgańską i tadżycką.


Budzę się całkiem rześki jak na tą wysokość, nawet gigantyczny katar i ból gardła, które towarzyszą mi od początku nie przeszkadzały tak bardzo. Widzę że tata też się zbiera, po raz pierwszy na wyprawie ubieram puchówkę i idę więc do pobliskiego strumyka po wodę. Wracam, stawiam bidony na ziemi i nagle czuję konkretny zjazd samopoczucia. W ciągu kilku sekund! Mówię, że muszę się jeszcze położyć na chwilę. Nawet się już nie przebierałem, padłem na śpiwór tak jak stałem. Tata za to w drugą stronę - po ostatnich dolegliwościach ani śladu i wesoło pałaszował sobie liofilizata. Role się więc odwróciły.

Po kilkunastu minutach drzemki niechętnie wstaję i ogarniamy obóz. Jako śniadanie posłużyło mi kilka gryzów ciastek, na nic innego nie miałem ochoty. No nic, w drogę. Wspinamy się na nie skończoną wczoraj przełęcz. Po chwili spotykamy starszego faceta z czterema synami, którzy próbują odpalić jeszcze starszą Ładę Samarę. Młodzi pytają nas o szlugi, a dokładnie to najmłodszy - na oko miał jakieś 12 lat. Fajek nie mamy, natomiast częstujemy ich wodą, bo oni akurat tego nie mają. Poza tym nic nie pomożemy i kontynuujemy marszojazdę. Niedługo później osiągamy drugi najwyższy punkt wyprawy: przełęcz Khargush o wysokości 4340 m.

Z zadowoleniem przyjmujemy fakt, że teraz czeka nas dobrych kilkanaście kilometrów przyjemnego zjazdu do Aliczur. Niestety szybko okazuje się, że owszem, zjazd jest i wysokość tracimy zauważalnie, ale stan drogi jest, hmm, nie chciałbym używać niecenzuralnych słów. Nagromadzenie niejezdnej tarki i piachów osiągnęło apogeum na tym nieco ponad dwudziestokilometrowym odcinku. Bardzo męczyliśmy ten fragment, chociaż cały czas było w dół. Wydawało się, że Korytarz Wachański nie do końca chce nas wypuścić, mimo że prawie już mu się wyślizgnęliśmy. Dlatego z ulgą witamy utęskniony asfalt. Tak, dojechaliśmy do właściwiej trasy M41. Odbijamy tu w kierunku wschodnim. Pojawiają się chińskie i tadżyckie tiry powoli sunące czarną wstęgą wyróżniającą się pośród połaci brązu. Po pustce w Korytarzu wydaje nam się tu bardzo tłoczno, pomimo że tiry przejeżdżają co kilkanaście minut. Tak sobie kręcimy powoli, po dziurawym i nierównym asfalcie, ale jedzie się cudownie.








Po południu docieramy do Aliczur, miasteczka słynącego ze srogich mrozów zimą, które zamieszkane jest zarówno przez Tadżyków i Kirgizów. Samo miasteczko sprawia dość ponure wrażenie, mimo pięknych krajobrazów wokół. Jakby ludzie mieszkali tu z przymusu. I pewnie trochę tak jest, bo co zachęca do mieszkania na pustyni, na wysokości prawie 4 km nad poziom morza? Pewnie nic. Podjeżdżamy do jakiegoś guesthousu mając nadzieję, że coś tutaj zjemy. Pan informuje nas, że nic do jedzenia nie przyrządzają, ale o tam kawałek wcześniej jest knajpka i magazin. Udajemy się zatem do lokalu i najpierw kupujemy czarne złoto, czyli colę. Dopiero teraz siadamy i zamawiamy coś do jedzenia. Nie liczymy na żadne wykwintne danie i nasze oczekiwania zostają spełnione: oto na stole przykrytym ceratą lądują tłuste frytki, jeszcze bardziej tłuste mięso, pokrojone pomidory, ogórki i lepioszka. To wszystko wyglądało wyjątkowo nieapetycznie, jak zresztą całe to miejsce. Ale coś trzeba było zjeść. Tata zrezygnował po kilku kęsach i tłumaczył się, że liofilizat jeszcze go trzyma. Ja byłem głodny, więc zjadłem tego sporo modląc się w duchu, żeby się to później na mnie nie zemściło. W międzyczasie do knajpki przychodzili lokalni klienci i bynajmniej nie na jedzenie: po krótkiej rozmowie z właścicielem wychodzili z flaszką wódki w ręce. Jakby Aliczur miał być jakimś trunkiem, byłoby właśnie taką podłej jakości wódką.

Po - nazwijmy to - obiedzie, odwiedzamy jeszcze sąsiedni magazin, bardzo słabo wyposażony. Bierzemy jakieś ciastka i kilka rolek szarego papieru toaletowego o konsystencji papieru ściernego średniej gradacji. Wodę uzupełniamy z pobliskiej studni głębinowej, do której doprowadzili nas młode chłopaki, kręcący się w pobliżu sklepu. Jakby to miejsce było za mało posępne, po drodze minęliśmy zwłoki psa. W głowie miałem kwestię Gimliego z Dwóch Wież, kiedy pierwszy raz przybyli do Edoras: „I na cmentarzu bywa weselej”. Aliczur opuszczamy zatem bez żalu. Co prawda moglibyśmy tu zostać na cywilizowany nocleg, ale jeszcze trochę dnia przed nami, chcielibyśmy to wykorzystać. Szeroką doliną mkniemy na wschód, zrobiło się bardzo wietrznie, na szczęście wiatr nam pomagał. Prawdę mówiąc, mieliśmy cały czas wiatr w plecy, nie licząc pierwszego dnia kawałek za Chorogiem. Chwilę przed zmrokiem zjeżdżamy z drogi i kawałek dalej znajdujemy odpowiednie miejsce na nocleg. Trochę walki z wiatrem i namiotami i jesteśmy w ciepłych śpiworach. Zasypiając wsłuchuję się w wyjący wiatr i rzężące tiry na drodze obok.















Kolejny poranek dla mnie znów nie jest łaskawy: podczas zwijania obozu chyba ze trzy razy oddalałem się na bok, uważnie wybierając teren, żeby nie zapaskudzić nor świstaków, których tu było mnóstwo. Wczorajsze jedzenie plus wysokość, tragiczna kombinacja. Dobrze, że uzbroiliśmy się w zapas papieru toaletowego, ot przeczucie. Wracamy na trasę, krótka wspinaczka na dzień dobry i sześćdziesięciokilometrowy zjazd, z 4200 na 3500. Jednak szczęście się od nas odwraca i wiatr zaczyna nam wiać prosto w gęby. Mimo to zdarzały się odcinki, gdzie bez kręcenia przyjemnie jechaliśmy dość długi czas. Dojechaliśmy w ten sposób do Murgobu, największego miasteczka w tej części Tadżykistanu. Jeszcze tylko musieliśmy przejść obowiązkową kontrolę wojskową. Zostaliśmy zaproszeni do obskurnego budynku, gdzie sprawdzano nasze paszporty i pozwolenia. Bardzo niespiesznie, muszę dodać. Strażnik zanim przepisał nasze dane, zdążył kilka razy porozmawiać przez telefon, odprawić kogoś znajomego i zamienić z nami kilka słów. Wszystko było w porządku i kilka minut później nas puścił - Murgob wita. Tu znów przydała się apka iOverlander, na której znalazłem polecany guesthouse, zlokalizowany niemal na samym końcu miejscowości. Za kwotę 200 somoni mamy pokój, kolację, śniadanie. Poza tym inne luksusy takie jak ciepły prysznic, prąd. Jest też zasięg i znów nam łapie Internet na smartfonie. Ostatni zasięg mieliśmy w Langar i chwilami w Aliczur. Korzystając z tego dopełniam pewnych procedur: otóż żeby przekroczyć granicę tadżycko-kirgiską trzeba o tym fakcie poinformować odpowiedni urząd oraz uiścić opłatę. Z opinii na wyżej wspomnianej aplikacji wynikało, że czas oczekiwania na odpowiedź mógł wynosić nawet kilka dni, a zdarzało się, że pechowi turyści czekali po kilkadziesiąt godzin w zimnie przy przejściu granicznym, aż informacja o pozwoleniu spłynie z urzędu do posterunku. Dlatego najlepiej taki wniosek złożyć około dziesięć dni przed planowanym przekroczeniem granicy. My tam będziemy za trzy… Przez WhasUpa przesyłam zdjęcia naszych dokumentów i ustalam z kimś po drugiej stronie, że opłatę w odpowiednim urzędzie (15$ od osoby) ogarnę jak dotrzemy do Osz. Tyle musi na razie wystarczyć, za trzy dni się okaże. Resztę dnia spędzamy na zwiedzeniu, a właściwie swobodnym szwędaniu się na lekko po miasteczku. Wieczorem wspólna kolacja z innymi gośćmi – byli rowerzyści z Francji, Hiszpanii, Włoch oraz grupa podróżująca czym się dało. Bardzo przyjemny wieczór, powymienialiśmy się informacjami z trasy, posłuchaliśmy różnych opowieści.












« Ostatnia zmiana: 10 Gru 2024, 23:28 walsodar »

Offline Mężczyzna walsodar

  • Wiadomości: 180
  • Miasto: Łańcut/Marki
  • Na forum od: 11.03.2013
Odp: Pamir długo odkładany
« 11 Gru 2024, 11:32 »
Plan na kolejny dzień jest taki: przed nami atak na najwyższy punkt wyprawy, czyli przełęcz Akbaitał na wysokości 4655 m. Gruby zwierz, innymi słowy. Do przełęczy mamy 75 km i ponad kilometr do góry. Planujemy podjechać jak najbliżej, przenocować i rano raz-dwa, przełęcz zdobyta. Jednak przez pierwsze pięćdziesiąt kilometrów wiatr na tyle nam pomaga, a w połączeniu z niewielkim nachyleniem drogi i porządną nawierzchnią daje nam to średnią prawie 20 km/h, przez co po niespełna trzech godzinach jesteśmy na wysokości przekraczającej 4000 m i decydujemy, że atak przełęczowy robimy dziś. W tym momencie, jak na zawołanie wiatr się odwrócił i odtąd zmagamy się z porywistym wmordewindem. Nasze tempo drastycznie spadło, chwilami walczyliśmy o to, żeby nie spaść z rowerów. Jednak nawierzchnia wciąż była dobra, więc powoli jechaliśmy do przodu. Cztery sto, cztery dwieście… Wokół kamienista pustynia i surowe góry. Do tej pory minęły nas może ze dwa samochody i motocyklista z Włoch, z którym wczoraj jedliśmy kolację. Kawałek powyżej 4300 nachylenie się zwiększa, pojawia się trochę szutru, a my zsiadamy z rowerów i prowadzimy, dalsza jazda jest totalnie nieefektywna. Mijamy jakieś zabudowania z których wychodzi młoda kobieta z dzieckiem i pyta czy potrzebujemy noclegu. O ile dobrze kojarzę, to w tym domu mieszkają osoby odpowiedzialne za utrzymanie przejezdności tej drogi zimą. Dziękujemy i maszerujemy dalej. Cztery czterysta, cztery pięćset… Kilkanaście kroków i przerwa. Zawsze byłem ciekaw, jak wygląda zmęczenie na takich wysokościach i w końcu miałem okazję się przekonać. Oddech był częstszy i brak sił przychodził dość szybko, po zaledwie chwili wysiłku. Po prostu trzeba było przystanąć i odpocząć. Maszerowaliśmy w milczeniu, nie licząc wyjącego wiatru i mojego odliczania co jakąś okrągłą liczbę. Ostatnie metry to naprawdę mocna końcówka i dwucyfrowe nachylenie. Na przełęczy stajemy kilkanaście minut po 17. Chwila odpoczynku, jesteśmy szczęśliwi. 4655 m! To niewiele niżej niż Mt Blanc. Wyżej na rowerze to już chyba nigdy nie będziemy. Trochę szkoda, że nie ma tu żadnej tablicy, zresztą sama przełęcz wygląda absolutnie przeciętnie.











Cudne widoki ukazują nam się dopiero po drugiej stronie, kawałek poniżej przełęczy. Słońce już zachodzi, z jednej strony zatrzymujemy się na fotki, ale wiemy też, że trzeba zjeżdżać żeby nie utknąć tu na noc. A zrobiło się naprawdę zimno, ubieramy na siebie wszystko co mamy. Wiatr oczywiście nie ustał, jak wiał z przełęczy, tak teraz wieje tak samo, ale do przełęczy. Wróciła też nasza ulubiona tarka, zatem zjazd trwa i trwa. Kawałek dalej zatrzymujemy się przy tablicy z nazwą przełęczy, która od niedawna nazywa się Hushang – znak chińskiej dominacji w tym regionie. Rozglądamy się za potencjalną miejscówką na namioty, jednak wokół podmokły i częściowo zamarznięty teren. Zerkam na apkę, z której wynika, że za 8 km będą ruiny budynków – brzmi jak dobre miejsce osłonięte od wiatru. Jednak spotyka nas niespodzianka: za chwilę mijamy niewielkie gospodarstwo i jurtę z napisem Homestay. Pytam właściciela, czy przyjmują gości – przyjmują! Cóż za wspaniałe zakończenie dnia. Instalujemy się w jurcie, w międzyczasie przychodzi babuszka i rozpala w piecu zaschniętymi odchodami bydła. Robi się przyjemnie ciepło i dostajemy kolację: lepioszka, masło, przepyszny jogurt i czaj. Po wszystkim właściciel, chyba syn tej kobiety przygotowuje nam posłanie złożone z kilku kołder i kocy. Zasypiamy, tym razem w akompaniamencie mruczących jaków pasących się wokół jurty i szczekających psów.









Offline Mężczyzna andrzej.pilewski

  • Wiadomości: 18
  • Miasto: warszawa
  • Na forum od: 07.07.2019
Odp: Pamir długo odkładany
« 13 Gru 2024, 00:14 »
Fantastyczna opowieść i zdjęcia!

Wysłane z mojego SM-S928B przy użyciu Tapatalka


Offline Mężczyzna walsodar

  • Wiadomości: 180
  • Miasto: Łańcut/Marki
  • Na forum od: 11.03.2013
Odp: Pamir długo odkładany
« 15 Gru 2024, 22:33 »
Dziękuję, to jedziemy dalej - zbliżamy się do końca  ;)


Poranek jest zimny, noc zresztą też do najcieplejszych nie należała. Jak się później dowiemy, było dobrych kilka stopni poniżej zera. Dopiero teraz za dnia widzimy okolicę: jurta, dalej dwa namioty, wokół jaki, osiołki i psy. Obok wszystkiego był kibelek, czyli dziura w ziemi z położonymi na niej deskami, obudowana kamiennym murkiem. Wsuwamy przygotowane śniadanie, w międzyczasie na drodze zatrzymują się dwa tiry, których kierowcy idą na zakupy do właściciela. Jako że jest to jedyne gospodarstwo w promieniu wielu kilometrów, jest ono bazą zaopatrzeniową dla przejeżdżających.
No to w drogę! Kilkanaście minut tarki i znikąd pojawia się asfalt. Mijamy ruiny zabudowań, w których planowaliśmy nocleg – nadałyby się. Przed nami kilka długich prostych odcinków, do życia budzi się wiatr, wiadomo w którą część ciała. Na jednej z takich prostych mija nas motocyklista z Białegostoku, z którym zamieniamy kilka słów. Zbliżamy się powoli do jeziora Karakul, jadąc cały czas wzdłuż płotu, który służy za nieoficjalną granicę z Chinami – rzeczywista granica jest jeszcze kilkanaście kilometrów dalej. Tafla wody widoczna jest z daleka, jednak niespecjalnie się do nas przybliża, biorąc pod uwagę nasze wolne tempo. Ale to nic, widoki które nam się ukazują są niesamowite. Wydawać by się mogło, że po przejechaniu większości trasy niewiele nas już w tym temacie zaskoczy, a jednak. Daleko za jeziorem rozciąga się potężny siedmotysięczny masyw Piku Lenina. Za nami z kolei wystaje wyjątkowo fotogeniczny Pik Severnyi Muzkol. W pewnej chwili minął nas Ford Mustang, a to raczej nie był samochód, którego można by się tu spodziewać. Właściciel zatrzymał się kawałek dalej i wyszedł podziwiać widoki, a ja z kolei miałem ciekawy pierwszy plan do zdjęć.












Na kolejnym zdjęcio-postoju stała się rzecz straszna. Oparłem sobie rower o betonowy słup, upewniwszy się wcześniej, że stabilnie stoi i odszedłem kawałek pstrykać zdjęcia. Niestety nie doceniłem pamirskiego wiatru… Akurat jak skończyłem i miałem już wracać, dociążony rower ześlizgnął się ze słupa i przewracając się przeciorał ramą o beton. Rany do gołej stali! Krwi nie było, ale mnie bolało bardzo. Niby wiadomo, rower na wyprawie lekko nie ma, ale jednak. Jestem ciekaw, jakby zachował się karbon w takiej sytuacji. Wpół wesół (ja) i wesół (tata) docieramy do miejscowości Karakul. Drugie zapomniane przez Boga miejsce, zaraz po Aliczur, chociaż nie aż tak przygnębiające. Za jakimś murkiem jemy obiad. Chwila odpoczynku i ruszamy do dalszej walki z wiatrem. Zaraz za miasteczkiem spotykamy dwóch rowerzystów, Niemca i Włocha. To od nich usłyszeliśmy, że w nocy był spory mróz, a przekonali się o tym na własnej skórze. Chwilkę jedziemy z chłopakami, jednak po chwili nam odjeżdżają. Tempo co prawda mamy podobne, ale ja mam aparat, co skutkuje częstymi przerwami. Jedziemy wzdłuż jeziora, wokół potężne góry z lodowcami. Miałem duże oczekiwania do tego odcinka i nie zawiodłem się ani trochę. Tu było czuć, że jesteśmy wysoko w górach. Jezioro zostaje nam za plecami i rozpoczynamy wspinaczkę na przedostatnią przełęcz powyżej 4000 m. Pod koniec przegrywamy nierówną walkę z wiatrem i dalszą drogę pchamy. Osiągamy przełęcz tuż przed zachodem słońca, a miejsce na nocleg znajdujemy w ruinach chałupy kawałeczek dalej. Okazuje się, że najlepsze miejsce jest już zajęte przez chłopaków spotkanych wcześniej. Za domkiem też nie jest źle, mamy osłonę od wiatru, jedynie trzeba trochę oczyścić teren z zaschniętych kup.













« Ostatnia zmiana: 16 Gru 2024, 11:57 walsodar »

Offline Mężczyzna walsodar

  • Wiadomości: 180
  • Miasto: Łańcut/Marki
  • Na forum od: 11.03.2013
Odp: Pamir długo odkładany
« 15 Gru 2024, 22:48 »
Kolejnego dnia na dzień dobry mamy zjazd, dzięki temu, że wczoraj doczłapaliśmy się kawałek za przełęcz. Zjazd jest przedni, ale bardzo zimny. Kierujemy się na przełęcz Kyzyl-art, czyli granicę z Kirgistanem. Na jednym z postojów pomiędzy przełęczami zatrzymuje się przy nas jeep i zagaduje nas kobieta. Kiedy powiedzieliśmy że pochodzimy z Polski, nagle z tylnego siedzenia wyłonił się starszy facet – jak się okazało Norweg – i mówi do nas po polsku, całkiem nieźle zresztą. Chwali się, że zna nawet dużo brzydkich słów. Gratulujemy i ruszamy dalej. Wspinamy się na wspomnianą przełęcz, wiatr póki co jest dla nas łaskawy. Nie to że nie wieje, po prostu nie wieje tak mocno. Kawał poniżej przełęczy docieramy do tadżyckiego posterunku granicznego. Czas na biurokrację! Na pierwszy ogień grupka znudzonych strażników.
- Macie może fajki? – pada pytanie. Ha! Tak się przypadkowo składa, że mamy. Po perypetiach w Khargush woleliśmy zaopatrzyć się w jakąś kartę przetargową, na wypadek niespodziewanego obrotu spraw. Ten towar pierwszej potrzeby nabyliśmy jeszcze w Murgob, bo paczka fajek - za powiedzmy 50 somoni - wysoko w niedostępnych górach jest więcej warta niż 50 somoni w banknocie. Wręczamy je z uśmiechem. W międzyczasie kilka osób sprawdza nasze paszporty.
- A kartę SIM macie? – pada kolejne pytanie. Tego się nie spodziewaliśmy - chyba nie ma obowiązku oddawania karty na granicy, no ale właściwie nie będzie nam już potrzebna, więc ją oddajemy w ramach współpracy. Dalej zostajemy przekierowani do następnego budynku. Tu znów kilka osób sprawdza nam papiery i coś tam sobie wypełniają. Zapewniamy, że Tadżykistan nam się bardzo podobał i jesteśmy wolni. Opuszczamy posterunek graniczny, a co za tym idzie i Tadżykistan, chociaż tu sprawa nie jest taka prosta. Wjeżdżamy w limbo, ziemię niczyją, czyli kilkunastokilometrowy pas ziemi między Tadżykistanem, a Kirgistanem.

Koło południa osiągamy oficjalną granicę i przełęcz w jednym, na której dumnie stoi pomnik koziorożca. Nie wiem czy też tak macie: są takie miejsca, które gdy zobaczycie gdzieś w przewodniku, atlasie, czy innym Internecie, to postanawiacie sobie, że kiedyś tam będziecie. W moim przypadku tak właśnie było z tym pomnikiem, gdzieś wysoko w nieprzyjaznych górach. Zobaczyłem i wiedziałem, że kiedyś po prostu tam będę. No i jestem. Naszą niespieszną celebrację przełęczy przerywa pickup jadący od kirgiskiej strony. Zatrzymuje się na przełęczy i wysiada z niego dwóch gości, którzy z paki ściągają rowery oraz kierowca i – najwidoczniej – kirgiski pogranicznik. Ten ostatni skoro już tu jest, to uzbrojony w kałacha podchodzi do nas i sprawdza nam dokumenty. Groźne było tylko pierwsze wrażenie, bo chłop jest bardzo wesoły i chwilę z nami rozmawia, bardzo energicznie zresztą, co chwila machając kałachem. Zamieniamy tez słowo z tymi rowerzystami. Okazało się, że ci dwaj Włosi wynajęli sobie podwózkę na przełęcz i stąd ruszają w dolinę Bartang. Wymieniamy się z nimi resztką pieniędzy, oni z kolei dają nam kirgiską walutę.
Czas na zjazd. Początek to dość kiepska droga, kręta i stroma, więc jedziemy z zaciśniętymi hamulcami. Mijamy jakieś zabudowania, najpewniej posterunek kirgiski. Na wszelki wypadek zatrzymujemy się, ale strażnik mówi żeby jechać dalej, do kontroli za kilkanaście kilometrów. To ta kontrola, którą nie wiadomo czy przejdziemy od razu – wszystko zależało od załatwionej kilka dni temu korespondencji.












Straciliśmy trochę wysokości, od czasu do czasu po lewej wyłania się kawałek zlodzonego Lenina. Zmienia się teren: kolory stają się jakoś bardziej nasycone. Niby tylko kilka kilometrów, a krajobraz już tak odmienny. Jesteśmy już na „dole” (chociaż wciąż wysoko – 3500 m), czyli przy szerokiej dolinie jednej z rzek, wypływającej z lodowców. Za nami i po lewej góruje ściana błyszczącego lodu, czyli Pik Lenina wyłaniający się zza pobliskich, niewielkich przy nim gór. Potężny masyw, piękny widok. Tak dojeżdżamy do przejścia granicznego. A tutaj spory tłumek ludzi: kilkoro rowerzystów – w tym nasi kompani z przełęczy, motocykliści i sznur samochodów. Brama zamknięta, chociaż jakiś strażnik się tam kręci. O co chodzi, pytamy? O nic, pada odpowiedź, trzeba czekać aż cię wywołają. A niektórzy czekają tu już kilka godzin. Szukamy kawałka cienia i również siadamy. Przynajmniej możemy podziwiać Lenina przez ten czas.
Po kilkunastu minutach podchodzi strażnik i wyczytuje kilka narodowości, między innymi German. Zatem jeden z naszych znajomych przechodzi przez bramę, drugi niestety nie. Coś tam próbuje wskórać u strażnika, ten jednak każe mu czekać. No to czeka, czekamy my wszyscy. Kolejka robi się coraz dłuższa, dojechało kilka nowych samochodów. Za jakiś czas znów podchodzi i czyta kilka kolejnych, wpuszcza również tego Włocha. W taki sposób to będzie trwało i trwało. Trochę przeczuwając ewentualnie problemy, jeszcze kiedy byliśmy w Murgob zrobiłem screeny mojej korespondencji z tym urzędnikiem od przekraczania granicy i przetłumaczyłem je translatorem na rosyjski. Odpalam więc telefon, podchodzę do płotu i mówię do strażnika, że proszę, ja tu mam potwierdzenie i podaję mu telefon przez wąską kratę. Chwila niepewności i bierze nasze paszporty. Wow, to już coś! Dokumenty znikają wraz z nim, a my nadal czekamy. Za kolejnych kilka dłużących się minut brama otwiera się i zostajemy wpuszczeni. Dopiero teraz przechodzimy przez oficjalną kontrolę. Bardzo szybką zresztą, nie trwało to dłużej niż pięć minut. A tłumów w środku nie było, także ta bardzo niespieszna procedura to chyba było widzimisię strażników. Chociaż jak się później dowiedzieliśmy, akurat tego dnia był kirgiski dzień niepodległości, co mogło wpłynąć na tempo pracy. No ale, przejście graniczne pozostawiamy za sobą i wjeżdżamy w rozległą Dolinę Ałajską, obniżeniem między Pikiem Lenina, a górami Ałajskimi. Zrobiło się niesamowicie zielono, pojawiło się bydło, jurty. Wszystko to pięknie kontrastowało z ośnieżonymi masywami za naszymi plecami. Teraz w niemal całej okazałości mogliśmy podziwiać Lenina oraz położone za wschód od niego Pasmo Kurumdy, osiągające niemal 7000 m.
Popołudniu dojeżdżamy do Sary Tash, wioski leżącej na skrzyżowaniu szlaków. Stąd można odbić w stronę chińskiego Kaszgaru, pojechać do Osz, lub w Pamir, albo do bazy pod Pikiem. Zostajemy tu na noc w guesthousie, jak się okazuje bardzo popularnym wśród rowerzystów.












« Ostatnia zmiana: 16 Gru 2024, 09:00 walsodar »

Offline Mężczyzna R_och

  • Talizman słońca 🌞
  • Wiadomości: 1820
  • Miasto: Rzeszów
  • Na forum od: 16.03.2015
Odp: Pamir długo odkładany
« 16 Gru 2024, 10:05 »
Dobre pióro, a oko jeszcze lepsze masz.
Czekam na album
(Kliknij, by pokazać/ukryć)
żeby można spojrzeć na całość.
"Oko za oko i wszyscy będziemy ślepi" - Gandhi

„ W życiu nie chodzi o to, by przeczekać burzę, lecz by nauczyć się tańczyć w deszczu” - Vivian Green

Offline Mężczyzna łatośłętka

  • Skup i ubój. Rozbiór.
  • Wiadomości: 8980
  • Miasto: nie, wioska
  • Na forum od: 21.03.2013
Odp: Pamir długo odkładany
« 16 Gru 2024, 11:13 »

Byliście ubezpieczeni?
Jeśli, w jakim zakresie, gdzie?
tutaj jestem łatoś, odtąd łętka ... łatośłętka!

Tagi:
 









Organizujemy










Partnerzy





Patronat




Objęliśmy patronat medialny nad wyprawami:











CDN ....
Mobilna wersja forum