Gdy wiatr zaczyna wiać a z nieba nie leje się deszcz w Głowie lęgnie się pewien pomysł. Pojedźmy gdzieś razem czerwony smoku! Czym by był mój nędzny żywot gdyby nie iskierka światła jaka daje mi ten czerwony wariat na dwóch kołach. Może gdyby pozytywne endorfinki sprzedawali w sklepie jak dopalacze mniej bym jeździł, ale czy to nie jest tak, że ja to po prostu kocham?
Dziś znów mnie pognało, dosłownie rzecz ujmując „wywiało”. Nie planowałem tego wyjazdu, jak i nie planuje żadnych tego typu „piekielnych pojeżdżawek”. Po odwiedzeniu Siedlec, całkiem niedawno, nie sądziłem ze okazja pobicia dystansu siedleckiego nadarzy się tak szybko.
Szybki rzut oka na prognozę i na plan lekcji. Wiać miało na „zielono” a to w tłumaczeniu z języka meteo.pl na nasz, znaczy wiatr o sile 18km/h. Śniadanko o poranku zjadłem w towarzystwie mojej ukochanej Agusi, pakowanie troszkę na wariata było, do sakwy wyładowały tylko najpotrzebniejsze rzeczy naprawcze butelka Hoop Coli i 4 kanapki. Na kierownice jakieś cukierki z bombonierki Mieszko, która nam została z weekendowego podarunku od rodziców.
Ruszam przed godziną dziewiątą i kieruje się na Nowy Dwór Mazowiecki, jadę bocznymi drogami przez Rajszew, aby ominąć z rana serię pagórków. Trasa początkowo idzie nadwyraz zwyczajnie. Kiedy w końcu wskakuje na trasę główną, zaczyna się jechać przyzwoicie. W uszach znów zagościła niedosłuchana wcześniej „Tajemnicza Wyspa” Verna.
Za Nowym Dworem kieruje się już na Kazuń i tu droga się pogarsza, asfalt jest marny a wiatr chował się za lasem. Na domiar złego wybieram trasę nie taka jakiej się spodziewałem. To znaczy wiodła w tym samym kierunku, ale nie jechałem nią nigdy w całości i niestety stan jej jest fatalny… Skręcam mianowicie na Głusk i Leoncin.
Trasa wiedzie blisko północnego obrzeżenia Kampinosu, dookoła wioski wioseczki, ludzie łażą po ulicy jak święte krowy, albo święci rolnicy. Kilkukrotnie atakuje mnie sfora psów i nieomal zabijam się próbując ominąć kurę, która niczym Rambo, wyskakuje z przydrożnych krzaków wprost pod moje koła. Wiejskie klimaty, może i na początku wydają się sympatyczne i swojskie jednak owa swojskość przeradza się w zacofanie, kiedy kilka kilometrów później asfalt zaczyna być „domowej roboty”. Nie ma co narzekać Unia i tam dotarła. Budowa kanalizacji we wsi to wielkie wydarzenie, nareszcie wszystko pójdzie w rury a nie do ziemi. Przez wieś jak okiem sięgnąć stoją chłopy z piwem i pośród wykopów i rozrytego asfaltu oraz nowych studzienek, dywagują o przybytkach swoich. Droga już chyba przestaje być asfaltowa, więcej jest gruboziarnistego tłucznia wypełniającego niedawno zasypane rury kanalizacji, niż asfaltu. O zgrozo, co przeżywają moje ręce, nadgarstki i tyłek. Mam zapewniony masaż wibracyjny 4literowego siedziska, przez ładne kilka kilometrów. Lawiruje jak na slalomie pomiędzy dziurami i kilka razy obrywam kamieniem wystrzelonym spod kół wprost w moją piszczel…
Wreszcie nastają „Nowiny”(mała wioska ostatnia na mojej drodze krzyżowej) i opuszczam tą marną obwodnicę nadkampinoską. Pogoda wietrzna, choć nie czuje aby jechało się super lekko. Faktycznie średnia powyżej 20km/h, jednak samopoczucie jakieś takie byle jakie. Poranne słońce zamieniło się w stertę bałwaniastych chmur na niebie. Krążą one nisko i tak jakby zastanawiały się „zlać deszczem czy poczekać do jutra?”. Całe szczęście ich narady trwają na tyle długo, że udaje mi się opuścić obszar zachmurzony.
W okolicy miejscowości Kamion, przeprawiam się drewnianym mostkiem na druga stronę rzeki Bzury. Jest mi zwyczajnie zimno. Słońca nadal nie ma, a mi jakoś morale spada. Tak siadam kolo mostu schowany za betonowym ogranicznikiem ruchu, i biadolę. Kiedy próbuje sięgnać do sakwy okazuje się, że na domiar złego, mapa została na stole w domu i jestem nawigacyjnie zdany na swoja wzrokowa pamięć. Wciągam szybko dwa czekoladowe wielościany z bombonierki które mam w sakwie na kierownicy i zrezygnowany ruszam dalej.
Na wysokości Wyszogrodu w miejscu skrzyżowania z trasą nr 50, z pomocą idzie mi mój ukochany nawigator. Aga podnosi mnie na duchu i obiecuje pomoc w nawigacji, która w późniejszym etapie mej wietrznej tułaczki zdała się być bezcenna. Tuz za miejscowością Uderz, w lesie decyduje się wreszcie na postój, postój w całym tego słowa znaczeniu, zakrawający nawet o przydrożny popas. Na zdezelowanym przystanku siadam chyba po raz pierwszy od 70km. Wyciągam nogi i zjadam kanapkę(jedna z 4 jakie miałem). Torebki z posiłku wkładam do butów, bo nowe buty nie dawały sobie rady z zimnym wiatrem tych okolich i od wielu kilometrów marzłem w stopy. Dokładam tu także dodatkową warstwę na pierś i obleczony w nowe szaty wreszcie zasięgam ukojenia. Jest cieplej, milej a zjedzony posiłek pozytywnie wpływa na moje ego(Energetyczne Grzejniki Organizmu).
Z nową siłą ruszam więc dalej. Ha no robie się inny JA! Ja ale jak nie ja! Tylko, że to ciągle ja i to nie nikt inny ale ten sam ja, co od początku, tylko moralne doładowany. Do Iłowa mknę z prędkością 30km/h, Tam krótka lokalizacja na lokalnej mapie i ruszam dalej.
Kierunek Sanniki. Odcinek ten także pokonuje nadzwyczaj sprawnie. Nareszcie jedzie się tak jak powinno, noga podaje a 3x7 nie schodzi z przełożenia. Przez Krubin docieram do Lwówka.
Tu niestety już moje pamięciowe zarysy trasy nie sięgają. Podparty na nawigacji Agnieszki(naprawde bardzo dobrej) udaje mi się jechac dalej. Jednak w wioskach nowe asfaltowe drogi i zerowe oznakowanie zmuszają mnie do zasięgania rady miejscowych.
„Tędy dojadę?”
„Tak ło tędy prosto a potem w prawo i za sklepem w lewo”
„A ta droga? Dokąd prowadzi?”
„Tędy, też pan dojedzie tu prosto a dalej w lewo”
„Dalej też jest asfalt?”
„tak jest, no tylko piasku dużo”
„Marian – toż ja się tam wiosną traktorem zakopałem , gdzie ty masz tam asfalt!”
Decyduje się jechać droga wskazana jako najbardziej asfaltowa, i jak się później okazało nie pojechałem najkrócej a wiatr boczny dosłownie spychał mnie do rowu. W okolicy Waliszewa docieram do drogi krajowej. Wydmuchany przez wiatr głośnym „o ja pierd$#&” kwituje koniec trasy na tym odcinku.
Drogą krajowa jest gładka jak stół, lekko faluje na dłuższej panoramie jednak jej nawierzchnia jest równa. Wiatr zdaje się przybierać na sile, bo prędkość nie spada poniżej 34km/h. Jedzie się jak na motorze, nawet nie pedałując rower te17km/h zdaje się utrzymywać.
Gostynin witam z zaskoczeniem, że to już. Przerwa na ostatnie dwie kanapki jakie mi zostały i w drogę. Na Kowal jedzie się średnio na jeża. Pojawiają się tiry a trasa jest popsuta akurat po tej stronie którą jadę. Ci z przeciwka mają ładny pas a ja mam akurat dziury i łataniec z przeplatańcem pod sowimi kołami.
Kowal oglądam z siodełka i wiedziony rada Agi, że pociąg do domu już blisko, trasa nr 1 kieruje się na Włocławek. Droga z tirami ale pobocze szerokie jest, i przyzwoicie się turlam. Kiedy przelatuje przez miasto razem z Ciężarówkami Tranzytu, budzę zainteresowanie przechodniów. Dworzec PKP znany skądinąd witam szerokim uśmiechem. Uśmiech znika kiedy widzę czerwono zielony pociąg zmierzający po torach w kierunku stacji. Nie pytam o nic tylko pędem biegnie po schodach na peron. Gdyby czerwony na twarzy gnam po schodach na ostatni peron, widzę oddalające się wagony i panią konduktor w drzwiach.
Daje radę Wysapać resztkami sił „jeszcze ja!!!!” i pociąg staje.
Doprawdy uradowałem się, że wsiadłem, szkoda tylko, że przez 2h15 jazdy przy toalecie żaden z konduktorów nie poinformował mnie, że w pociągu jest rowerowy przedział… Cóż podejrzane było nawet, że mnie z mostka w środku składu nikt nie przeganiał. Jednak szczęśliwie docieram do Stolicy i potem z kolegą Wracam także rowerem do domku na pyszna Kolację!
https://picasaweb.google.com/KSIEGOWY22/WOcAwek#trasa:
http://www.bikemap.net/route/857745