CZERWCÓWKA 2011
Nieodwołalne, niezależne i samorządne przyczyny zmusiły mnie do zmiany tegorocznych planów rowerowych . Zamiast po Bałkanach jeżdżę po Polsce. Zbliża się długi czerwcowy weekend – pora zaczynać. Siadłem więc jak ostatni cienias i zaplanowałem wszystko co trzeba. A trzeba było tak :
1. Odwiedzić Cinka i Mikiego
2. Załapać się na zlot kajakowy „Szuwary III” w Nadarzycach nad rzeką Piławką
3. Natrzaskać kilometrów bo BB Tour się zbliża
4. Gmin nakosić ile się da
Wszystko z góry ukartowane, zero spontanu. Wiedziałem nawet, że jak u Cinka w drzwiach stanę to powiem „dzień dobry”, potem „cześć Fafik” (to do psa), a potem „no to pokażcie tego Stacha”.
W piątek po pracy miła i kosztowna wizyta u dentystki, potem w żołnierskim tempie pakowanie sakw i o godzinie 17.00 poooszło … wyruszyłem. Kocham pierwsze kilometry takich wyjazdów. Entuzjazm wyzwala wprost niesamowitą energię i mknę jak wicher. Dzień niezwykle długi. Jeszcze wjeżdżając do Piotrkowa (ok. 140 km) jakieś światło słoneczne widziałem. Chwila oddechu, pojadłem, popiłem, napełniłem bidony i mknę – tym razem w noc. Kieruję się na Łask. Drogi różne – główniejsze, mniej ważne, dziurawe. Generalnie to w nocy idzie mi ciężko, nie obyło się bez jakichś drzemek na przystankach autobusowych. Z ulgą przywitałem świt. O czwartej to już było widno jak w dzień. Teren już całkiem płaski, gdzieniegdzie chmury deszczem straszą, ale na strachu się skończyło. Kilometry powoli i mozolnie, ale jednak mijają. Wjeżdżam na ziemię kujawską – tam bywam rzadkim gościem. Nowe krajobrazy, nowe gminy, ale cel jeszcze daleko, więc skupiam się na kręceniu, kręceniu i jeszcze raz kręceniu. Porozmawiałem chwilę z kobietą, która stała przed domem, a tuż obok tego domu stał olbrzymi wiatrak, pewnie koło megawata mocy. Zapytałem ją czy bardzo szumi i przeszkadza ( trochę szumi, nie przeszkadza), potem zeszło oczywiście na gadki o podróżach rowerowych. Jednak wzbudzamy sensację i niedowierzanie długimi jazdami. Potem Inowrocław z syfiastą ścieżką rowerową i już niedługo zobaczyłem Cinka, który wyjechał mi na spotkanie. Przeciągnął mnie przez jakieś lasy, rzekomo Puszcza Bydgoska czy jakoś tak podobnie. Ładnie było nawet. Potem było powitanie według ułożonego scenariusza.
Niedziela była dniem bez roweru. Jakoś przeżyłem. Byliśmy z Cinkiem i Fafikiem na spacerze w pobliskim lesie. Mówię wam – istna inwazja poziomek. Próbowaliśmy ratować miasto przed tą inwazją, ale co tam dwóch ludzi może wobec takiej nawały. Wieczorem przechadzka po pięknie odbudowanej i zagospodarowanej części miasta połączona z degustacją piw, powrót tramwajem, który nie mógł pod górę, więc końcówka powrotu pieszo.
W poniedziałek rozpoczynam trzydniową włóczęgę po Kujawach, Wielkopolsce i Pomorzu. Gminy, gminy, gminy. Przemyślane, zaplanowane , trasa biegnąca wężykiem tak, by gminy się nie powtarzały, a żeby przybywało ich jak najwięcej. Pierwszy raz w życiu miałem okazję być w Biskupinie. Trochę się rozczarowałem. Za mało tam autentyku. Do tego te stragany z tandetą przed wejściem, a człowiek tam jedzie jak do kolebki naszej historii i kultury. Trochę dalej drogowskaz wykierował mnie do miejscowości Recz, gdzie stoi dąb „Chrobry” . Zacne drzewo – osłoniło mnie przed sporym deszczem . Nocowałem „na gospodarza” w Wapnie. Namiot w ogrodzie, za to herbata i talerz kapuśniaku z gospodarzami w kuchni.
Wtorek – Kujawom mówię „dziękuję” i wkraczam do Wielkopolski. Krajobraz ten sam, gdyby nie mapa nie dostrzegł bym zmiany. Pogoda super – nawet nie straszy deszczem. Przed Czarnkowem nieoczekiwana przeszkoda – rosnący przy drodze szpaler drzew czereśniowych opóźnia mi marszrutę o długie minuty. Bordowe, ogromne, słodkie, soczyste, jędrne – ciężko było odejść. Na Noteci nie ma za wiele mostów w tamtej okolicy. Jest na mapie zaznaczony prom w okolicy Ujścia. Pozwoliło to pokusić się o odwiedzenie gminy i miasta Trzcianka. Potem na prom. Pytam o drogę tubylca na rowerze : tak, tak - dobrze pan jedziesz, ale trochę za późno, bo prom do 15.00 jeździ. Ale półtora kilometra wyżej jest śluza na rzece, to pan podjedzie drogą polną taką i przejdzie pan bez problemu… Droga polna – powiedzmy sobie ścieżka zarośnięta trawą i pokrzywami, ale była, śluza też była. Przeszedłem. Potem do Ujścia, gdzie przegraliśmy bez walki dawno temu pierwszą bitwę z cyklu „Potop szwedzki” , bo szlachta się na żniwa spieszyła. W Ujściu piękny i kręty zjazd do Noteci. Jechałem dość ostrożnie bo nie wiedziałem jak bardzo zakręcone są zakręty, ale można było tam trochę docisnąć. No i już niedługo Piła i spotkanie z Jolą i Heńkiem. Z Heniem znamy się od lat przedszkolnych jeszcze. Polało się troszkę piwa.
Środa – gościnni gospodarze poszli do pracy, a ja spokojnie przygotowałem się do kolejnego dnia jazdy. Wieczorem spotkaliśmy się w Nadarzycach, bo oni też kajakarze. Pojechałem do Tuczna, potem zwrot na północ na Pojezierze Drawskie i przez Złocieniec, Czaplinek , Borne Sulinowo, Szczecinek, Okonek do Nadarzyc. Wyszło tak jakby spore kółko wokół Piły. Piękne tereny, aż chciało się jechać! Troszkę znałem okolicę, bo w dawnych latach pływałem kajakiem po Drawie, Gwdzie, Płocicznej.
Potem dwa dni : kajak po Piławce, ognisko, gitara, śpiew, piwo, multum znajomych – piękna impreza.
W piątek o północy wstałem od ogniska i wyruszyłem w drogę powrotną. Nie, nie, nie – nic z tych rzeczy. Tego wieczora nie piłem piwa. Cel odległy - Łódź. W międzyczasie dwie takie boczne wycieczki coby dwóch gmin nie zostawić niczym samotnych wysp, bo wrócić do nich może być trudno. Noc tradycyjnie ciężka i zimna jak jasny piorun. Trudno o jakieś picie , wszystkie okoliczne stacje benzynowe w nocy pozamykane. Ratuje dopiero poranek.
W Gnieźnie znalazł się nawet bankomat i chwilę później zjadłem obiad w barze przeczekując deszcz przy okazji. Dzień minął bez sensacji i przygód. Pod wieczór oczekiwali mnie przed Aleksandrowem Miki wraz ze swoją dziewczyną i razem zgodnie pomknęliśmy do Łodzi, z czego moje „pomykanie” coraz bardziej przypominało człapanie. Miałem troszkę dosyć.
Wieczorem jakiś mało rozmowny byłem, szybko poszedłem spać.
Wstałem za to świeży i wypoczęty. Droga powrotna wiodła przez Dobroń – gminę „białą plamę”. Dołączył do nas Borafu i we trzech wraz Mikim przejechaliśmy razem ponad trzydzieści kilometrów po okolicach Łodzi. Dalej ruszyłem sam. Jechało mi się tego dnia doskonale. Po pierwsze wreszcie się wyspałem, po drugie sprzyjał mi wiatr. O godzinie 21.00 byłem w domu.
Szczegóły przejazdów dziennych obejrzeć można na
www.transatlantyk.bikestats.plMapek to mi się rysować trochę nie chce. Wyobrażenie można sobie wyrobić po mapce gmin.
Może jeszcze dzisiaj wstawię tu link do kilku zdjęć.
Jakość tych zdjęć może nie powala, ale innych nie mam.
https://photos.google.com/album/AF1QipOaoXANnyQutwsrj4m84YRS5T7feI_mMZpOqC5x