no i skończyło się rumakowanie...
niestety przeszarżowałem we środę i wczoraj po 30km to już było zwykłe dożynanie, zero przyjemności tylko smutne pedałowańsko.
Konkretniej: w środę pokonałem ok 215km z Krakowa do Działoszyna, z czego kilka, może kilkanaście km po leśnych piaszczystych dróżkach. Jechało się fajnie wiaterek pomagał, spotkałem pielgrzymkę, stoczyłem kilka ciekawych rozmów pod sklepami a przypieczętowałem to rozmową przy obiedzie z właścicielką baru o okolicznych Bułgarkach, w tym narzekającej na brak klientów Nadii, i ich nieciekawym losie.
W Działoszynie miałem już kilkanaście km więcej w związku z pewnymi objazdami i miałem mocno zmęczone nogi. Kwatery niestety ni huhu a namiotu mi się nie chciało rozkładać, Fatalne miasto, blokowiska na wsi, uwielbiam to. Nocleg znalazłem w Drabach, tuż koło rezerwatu Węże za śmiszne pieniądze w podobnych warunkach
Rano było nawet nieźle, ale znowu 20- czy 30 km po piachu pozbawiło mnie świeżości w kroku i po wyjechaniu z parku wiedziałem, ze dojechanie na Grunwald nie będzie możliwe bez dłuższej przerwy.
Do tego pierwszy znak Boży- burza
Po długim odpoczynku (chyba z 45 min lało) ból w kolanach wraca niemal od razu co zaczyna mnie lekko niepokoić.
Jadę sobie tempem wolnym, wokół straszna wiocha, a tu mój Szwalbel flaczeje z przodu.
Myślę sobie no nie: kolana przetrzymam, gumę przetrzymam, ciekawe co dziś jeszcze mnie spotka, w końcu twardziel jestem
Około 15 dochodzę do wniosku że:
- chyba coś mi się zesrało z kolanami
- pedałuje jak w drodze na zsyłkę a nie wesoły urlop
- nie mam szans robić w tym stanie pomijając dwa powyższe punkty więcej niż 100 dziennie
Myślę sobie, ok, to może jutro wrócę?
Potem dopada mnie jakaś ukryta męska duma i wmówi, no daj spokój, easyrider czeka, cinek czeka, vagabond już po księgę rusza a ty dasz dupy jak ostatni frajer.
no to jeszcze próbuje, siodełko już drugi raz przestawiam i nic nie pomaga, otrzymuje trzeci znak z góry i szprycha pęka.
Mam dylemat: czy się poddać jak dziecko bo szprycha pękła czy niezależnie od niej zrezygnować, bo od frajerów i cieniasów wyżej zdrowie stoi ?
Ostatecznie z trudem udaje mi się odsunąć od siebie rzekome znaki z góry i rzekome cienastwo i na chłodno osądzić:
potrzebuje przynajmniej dnia odpoczynku, może dwóch, nie wiem czy ten ból to zwykłe przeforsowanie (bo w bólu kolan doświadczeń brak) czy może coś stało się i powinienem iśc do lekarza. Jełśi odpocząć to gdzie, na tym zadupiu się zanudzę. Więc uznaje, ze obiektywnie najrozsądniej będzie wrócić.
Skoro wycieczka odstresowująca, przynosi stres, to nie ma ona sensu.
Sprawdzam pociągi (błogosławiony internet w komórce!) o za 1,5 h ze Zduńskiej szybkie niecałe 5h i jestem w Krakowie, rano już jakieś dłuższe te połączenia.
Ale do Zduńskiej minimum 20km i to jakąś cieniuśką boczną droga, zasięgam języka: tak dojedzie się miejscami szuter, miejscami asfalt ok 20km
Ruszam, mam ponad 20km i ok 1:15 do pociągu, powinno się udać gdyby nie to, ze ostatnie km jadę ze średnią tak 16-17. No ale przyłożyłem, po drodze oczywiście był jakieś górki, remont w centrum Zduńskiej Woli i momentami juz wrażenie jakby więzadła nie trzymały kolan. Wpadam na dworzec 10 minut przed pociągiem. Kasa - bilety, bar- hamburger gigant, sklep- litry wody i oto i on osobowy do Łodzi
o 24 jestem już w swoim łóżku
Dzięki wszystkim za wskazówki i rady, moze następnym razem uda mi się poprawnie ocenić swoje siły :/