Autor Wątek: [relacja + zdjęcia] 1 - 16 lipca 2011 - Wyprawa Wenecja 2011  (Przeczytany 4988 razy)

Offline Mężczyzna Księgowy

  • .::Kolarska Patologia::.
  • Wiadomości: 4033
  • Miasto: Warszawa/Jabłonna
  • Na forum od: 30.12.2010
nie bez kozery mówią o mnie księgowy:

podsumowanie wyprawy:


DST: 1689km

AVS: 16,50 km/h

AV TIME: 6h dziennie

V-MAX: 69.78km/h

MAX NACHYLENIE: 16% podjazd oraz 15% podjazd przez 3,5km.

TOTAL: 102,36 h w siodełku.

Min TEMP: 5 stopni (noc w Czechach)

Max TEMP: 38 stopni( Włoskie upały)

PRZEWYŻSZENIA ŁĄCZNIE: 14290m

dzień 1: 83km
dzień 2: 121km
dzień 3: 48km
dzień 4: 115km
dzień 5: 108km
dzień 6: 115km
dzień 7: 122km
dzień 8: 107km
dzień 9: 112km
dzień 10: 168km
dzień 11: 120km
dzień 12: 38km
dzień 13: 128km
dzień 14: 93km
dzień 15: 135km
dzień 16: 75km



Przekrojowa mapka trasy (bez błądzenia i kręcenia po mniejszych wsiach)


http://www.bikemap.net/route/1118245
« Ostatnia zmiana: 25 Lip 2011, 19:40 Księgowy »
Jadę tam gdzie znika horyzont.
MP 2014 - 500km 25h28`|MP 2015 - 300km 20h30`|MP 2017 - 300km 21h01`|MP 2018 (DNF)- 519km 27h30``|BBT 550km (DNF) | POM500 46h33`|PGR 550km - 80h04`

Offline Mężczyzna Księgowy

  • .::Kolarska Patologia::.
  • Wiadomości: 4033
  • Miasto: Warszawa/Jabłonna
  • Na forum od: 30.12.2010
Wstęp.
Po zeszłorocznym Polsko – Polskim tranzycie z północy na południe, tego lata postanowiliśmy wybrać się dalej i zasmakować obczyzny! Nasza dwuosobowa rowerowa karawana w tym roku obrała kierunek południowo zachodni, aby odwiedzić nie tylko inne kraje, ale również inne, zgoła odmienne od naszych rodzimych, krainy. Od czeskich opadów deszczu przez alpejskie przełęcze, aż do Włoskich upalnych plaży i bogatych kurortów. To wszystko udało nam się zmieścić w zaledwie szesnastu dniach rowerowej wyprawy przez Europę. O tym co widzieliśmy i co przeżyliśmy, postaram się opisać w najbardziej interesujący sposób.
Zapraszam


Dzień 1.
Pogoda w Polsce układała się nieciekawie. Od kilku dni nad naszym krajem kłębiły się przelotne fronty z opadami. Jadać pociągiem ze stolicy z niepokojem patrzyliśmy na szare chmury. Sama podróż była błyskawiczna, trafiliśmy na pociąg, który jechał do Katowic przez zaledwie 3,5 godziny. W Katowicach sprawnie i bez przeszkód przesiadamy się do pociągu osobowego w kierunku Bielska Białej. W przedziale „służbowym” na końcu jest nas około 15 osób. Razem z nami jedzie około 13 osób na wyprawę pieszą z plecakami. Studenci z Katowickiej uczelni skrzyknęli się dzięki facebookowi.
Dworzec w Bielsko Białej wygląda ciekawie. Jest to dość mała stacja ale budynek jest odnowiony a wnętrze odremontowane. Warunki pogodowe panujące dookoła, uniemożliwiają nam zachowanie się jego walorami estetycznymi. Z nieba dosłownie się leje. Chwilę wahamy się czy i jak opuścić miasto w końcu jednak zaciskamy zęby i wyruszamy.
Postój w Tesco niecałe 1,5km dalej jest spowodowany nie tylko pogodą, ale i zapasami jakie na wyprawę musimy poczynić. Kiedy Aga jest w środku, ja staram się nie zamarznąć w przeciągu. Drzwi do sklepu co chwila otwiera fotokomórka a ludzie nie wchodzą do środka, tylko przechodzą obok po parkingu. Wreszcie ogarniamy się z zakupami i przybywa nam kilogramów na bagażniku. Nasze buty przyozdobione workami na śmieci i owinięte ciemna taśmą samoprzylepną wyglądają bardzo oryginalnie. Do naszej rowerowej mody deszczowej dokładamy rękawiczki foliowe ze stacji benzynowej. Na stacji podnosimy także ciśnienie w kołach. Wreszcie opuszczamy miasto w pełnym rynsztunku. Deszcz przestaje padać choć z nieba nie znikają ciemne chmury.
Jedzie się dziwnie. Jesteśmy przemoczeni a z pod kół aut, chlapie się woda. Ogólnie początek wyprawy nastraja nas bardzo negatywnie.

Gdy przekraczamy granice w Cieszynie znów zaczyna się taniec z deszczem. Na moście zmieniamy przetarte torebki z butów na nowe i kierujemy się na Frydek Miśtek. Termometr elektroniczny na sakwie pokazuje 12 stopni.
Nocleg przypada nam w okolicach ciekawej czeskiej miejscowości o nazwie „Baśka”
Niefortunnie usytuowany namiot, znajduje się w dolinie dawnego koryta rzeki. Jest w obniżeniu nie widoczny, jednak chłód i wilgoć jaka bije od ziemi jest tak przenikliwa, że śpimy w bluzach i nogawkach.
Noc wita nas 7 stopniami a nad ranem budzą nas głosy zwierząt które wybrały się na schadzki przy, nieopodal położonym, paśniku.


DST: 83km (łącznie z dojazdem do PKP w Legionowie i Warszawie)
 http://www.bikemap.net/route/1117526

https://picasaweb.google.com/KSIEGOWY22/AlpyDzien1#
Jadę tam gdzie znika horyzont.
MP 2014 - 500km 25h28`|MP 2015 - 300km 20h30`|MP 2017 - 300km 21h01`|MP 2018 (DNF)- 519km 27h30``|BBT 550km (DNF) | POM500 46h33`|PGR 550km - 80h04`

Offline Mężczyzna Księgowy

  • .::Kolarska Patologia::.
  • Wiadomości: 4033
  • Miasto: Warszawa/Jabłonna
  • Na forum od: 30.12.2010
Dzień 2

Rano budzi nas odgłos zwierząt i kapanie na namiot. To ostatnie spostrzeżenie najbardziej dołuje. Leże zawinięty w śpiworze i tylko twarz mi wystaje. Każdy ruch powoduje, że zimne (lodowate) powietrze wdziera się bezpardonowo do środka. Agnieszka tuż obok także zwinięta. Przemogliśmy się wreszcie i wyczołgaliśmy z namiotu. Obóz znika w 20 minut a na zewnątrz niespodzianka! Deszcz kapie z drzew a na niebie jest tylko kilka obłoczków. Pogoda się poprawia. Na drodze termometr wskazuje 17 stopni a my rozbieramy się stopniowo z kurtek, jednak bluz jeszcze nie zdejmujemy. Jedzie się byle jak. Wiatr w twarz wcale nie daje poczucia termicznego komfortu. Wilgotne ubrania przedmuchane silnym zefirkiem sprawiają, że już po chwili znów ubieramy się w kurtki.

Pierwsze gotowanie obiadu przypada na jakiś przystanek autobusowy. Podczas, kiedy Aga ogarnia sprawy kuchenne ja przez 5 minut wysłuchuje melodyjek z biura Obsługi. Próba polaczenia się z nim, graniczy z cudem. Wreszcie udaje się i rozwiązuje problem braku roamingu w telefonach (totalnie o tym zapomnieliśmy).

Jazda w 17 a nie 12 stopniach jest dużo bardziej sprawna niż poprzedniego dnia. Pyzatym nie pada. Jednak nogi jeszcze nie przywykłe do obciążeń sprawiają niejednokrotnie zawód na podjazdach w czeskich górach.

Ulubione powiedzenie tego dnia to:
„tu zaraz będzie płasko w Alpach pewnie się zacznie”

Dzień ciągnie się jak rozjechana guma do żucia. Niby jedziemy, ale tak nijak to wchodzi. 13-15km/h to wszystko na co nas stać.  Postój na jednej ze stacji benzynowej poprawia nieco nastroje wyprawowej dwójki.
Podjadając kanapki odpoczywamy. Nasz spokój i znużenie przerywa ciekawe zdarzenie. Z pod dystrybutorów odjeżdża biała skoda „wagon”. Niby nic, gdyby nie to, że pojazd dosłownie gubi drzwi. Najpierw wypada jakiś kask(coś w stylu ochraniacza dla ludzi koszących spalinowymi kosami) a potem tylne drzwi bujając się na jednym zawiasie odpadają na ulice z hukiem. Najzabawniejsze jest to, że kierowca nie orientuje się o stracie od razu. Dopiero okrzyki i gestykulacja, tankującego obok Czecha sprawiają, że biała skoda staje.

Dusimy się ze śmiechu próbując ukryć twarze w dłoniach. Niski jegomość z kamienna twarzą, najpierw wraca się po kask a następnie zbiera z ziemi drzwi. Najzabawniejsze jest to, że on te drzwi wsadza na zawias i przywiązawszy je sznurkiem jak gdyby nigdy nic odjeżdża.
Nocleg tego wieczoru przypada nieopodal drogi. Od ulicy dzieli nas jakiś płotek, spore krzaczki i rów. Kolacja obfituje w same pyszności. Szef kuchni poleca, kaszę manną malinową i czokokulki.

http://www.bikemap.net/route/1117579

galeria: https://picasaweb.google.com/KSIEGOWY22/AlpyDzien2#
Jadę tam gdzie znika horyzont.
MP 2014 - 500km 25h28`|MP 2015 - 300km 20h30`|MP 2017 - 300km 21h01`|MP 2018 (DNF)- 519km 27h30``|BBT 550km (DNF) | POM500 46h33`|PGR 550km - 80h04`

Offline Mężczyzna Księgowy

  • .::Kolarska Patologia::.
  • Wiadomości: 4033
  • Miasto: Warszawa/Jabłonna
  • Na forum od: 30.12.2010
Dzień 3

Dzień o którym potem woleliśmy nie pamiętać. Dziwny sam w sobie i pełen nieoczekiwanych wydarzeń. O poranku dowiadujemy się, że znów pada i to nie tak lekko. Pada całkiem dostojnie i miarowo. Około 10 wreszcie przestaje. Pakujemy się i po 3km znów łapie nas deszcz. Chowamy się na przystanku. Czeskie „zaśtavki” są dużo wieksze niż nasze. Ten miał oddzielny pokój z oknami i ławkę do siedzenia w środku oraz drzwi aby zamknąć się przed chlodem. Idealne miejsce na wegetację, podczas gdy za oknami zwyczajnie LEJE!

Obiadek ugotowaliśmy przepyszny, zupa serowa z makaronem.

 Najedzeni i spokojni że nie mokniemy, wegetowaliśmy sobie w pomieszczeniu.

 Nie budziliśmy zainteresowania, bo w ciągu 4h siedzenia na przystanku po ulicy przeszły może ze 3 osoby.
Nasz spokój zmącił raz a porządnie jeden Czech a na imie mu było Mirosław. Najpierw pukał w szybę a później starał się wejść do pomieszczenia, nieomal tratując nasze rowery (fakt stały specjalnie w drzwiach abyśmy mieli spokój).
 Nie wiele rozumiałem z tego co mówił jednak zrozumiałem, że chce nas za darno przenocować bo tu zimno itd. Spakowaliśmy się szybko i kiedy pakowałem garnki poczuliśmy, że ów jegomość jest pod wpływem alkoholu. Była jeszcze szansa odjechania zwyczajnie z przed nosa jednak garnki włożone do worka wypadły mi z ręki. Ku naszemu nieszczęściu pochwycił je Mirosław i uradowany, że może nam pomóc nieść coś wyszedł na dwór na deszcz pokazując ręką: „za mną!”
Nie było wyjścia musieliśmy odzyskać menażki. Mirek zasuwał dość dziarsko a my w deszczu nie wiedzieliśmy do czego doprowadzi to spotkanie.

Dom otworzył i z zewnątrz wydawał się przyzwoity. W środku w pseudo sieni leżało łóżko bezładnie rozścielone z jakimiś szmatami i kartonami na nim. Tuż obok był drugi pokój i dwie sypialnie. Podejrzanie szybko Mirosław poprosił aby zamknąć drzwi za sobą kluczem. (klucz był mały taki Gerdy). Wydawał się przyjazny choć alkohol poczuliśmy już od progu. W kuchni, bądź co bądź ładnie wykończonej, był piec kaflowy i tam wysuszyliśmy nieco ubrania. W czasie chaotycznej gościnności Mirosława, zdążył nalać nam wódki, podać 2 piwa i nalać zupy. Zupa typowo w stylu „spryciarze pl” Woda + Cebula + Soczewica + Czosnek. Względnie to smakowało jednak  mistrzostwo to nie było.

Komunikacja była ciężka, bo on nie umiał po Polsku a my po Czesku o tyle, o ile. Po zupie zaproponował drugie danie. Tu popis kunsztu kucharskiego Mirosława nas przerósł. Najpierw o mało nie wywalił talerzy  próbując otworzyć konserwę nożem a potem na pokrojoną konserwę rozgniótł (z kawałkami skorupki) jajko i wsadził całość do mikrofalówki. Podał nam na pół surowe jajko z konserwą i odmówiliśmy, czym zdecydowanie nie był zachwycony. Jemu radość sprawiało, to że miał jakąś kobietę w domu. Zaczął coś zagadywać do Agni i kazał się jej iść myć. Był coraz bardziej natarczywy a kiedy Agnieszka odmowiła umycia się wyraźnie się zezłościł.
Umiejętnie wykręciliśmy się od kolejnych dwóch piw i udało się wydostać w jakiś sposób. Tego dnia w deszczu zrobiliśmy 50km jakby podświadomie myśląc, że Mirosław za nami pojedzie.

Pod koniec dnia błądzimy nieco za miejscowością Kijov i trafiamy z namiotem na winnice. Piękna trawa jest zdradliwa, rowery Grzęzna w błocie tak lepkim i gęstym, że oba koła się blokują. Muł był to nieomal i w konsystencji przypominał coś na kształt gumy do żucia i plasteliny. Całość oblepiła koła i zaklinowała się w błotnikach.

 Dobre 15 minut pchamy rowery  wolno obracającymi się kołami. Wreszcie, gdy zapada zmrok, rozbijamy namiot za winnicą. Ledwie udało nam się rozłożyć tropik a lunęło z nieba. Końcowe prace konstrukcyjne prowadzę już sam. Agnieszka siedzi w środku. Ogarniam wszystko jak najszybciej umiem ale i tak przemoknięty do suchej nitki wchodzę do środka.

Nasz nocleg jest na wzgórzu a wiatr tej nocy hula.

 Tropikiem szarpie jak żaglem a w nocy budzi nas kilkukrotnie łopot całej konstrukcji. Śpię w kurtce i mokrych spodenkach bo obie bluzy mam mokre. Na domiar złego temperatura nad ranem to 5 stopni.

https://picasaweb.google.com/KSIEGOWY22/AlpyDzien3#
Jadę tam gdzie znika horyzont.
MP 2014 - 500km 25h28`|MP 2015 - 300km 20h30`|MP 2017 - 300km 21h01`|MP 2018 (DNF)- 519km 27h30``|BBT 550km (DNF) | POM500 46h33`|PGR 550km - 80h04`

Offline Mężczyzna Księgowy

  • .::Kolarska Patologia::.
  • Wiadomości: 4033
  • Miasto: Warszawa/Jabłonna
  • Na forum od: 30.12.2010
Dzień 4


Po ciężkiej,zimnej i wietrznej nocy budzimy się o 7.30 w namiocie. Czuć wilgoć w powietrzu, czuć przekiśnięte ubrania i mokre śpiwory. Jest mizerny poranek, ale ku naszemu zadowoleniu nie pada. Nie pada i niebo wskazuje jakoby miało dłużej tego dnia nie padać. Zwlekamy się z obozu i po raz kolejny ubieramy w mokre ciuchy. Jeszcze do tego rowery obklejone jakąś mazią nie prowadzą się łatwo. Obóz umiejscowiony wewnątrz winnicy, zmusza nas do ponownego przepchania ich po błocie. Tym razem mój jednoślad odmawia jazdy totalnie. Oba koła stają w błocie i nie kręcą się ani do przodu ani do tyłu. Pcham go więc "ślizgiem". Na asfaltowej drodze wreszcie mogę go zacząć czyścić. Trwa to dobre 15 minut zanim oba rowery wogle mogą jechać w jakikolwiek sposób. (Błoto z tego dnia w całości gubimy chyba dopiero we Włoszech.)

Przez Kijov i Breclav opuszczamy Czechy i witamy Austrię.

Zaraz za granicą kierujemy się na GroBkrut i Wilfersdorf. Tam znajdujemy ścieżkę Eurovelo 9 wiodącą do Wiednia. Do samej stolicy Austrii poruszamy się doskonale oznaczonymi szlakami Europejskiej sieci rowerowej.

 Jest świetna nawierzchnia do tego przy drodze często są ławki, stoliki czy nawet place zabaw dla dzieci. Korzystamy zwłaszcza ze stolików gotując tego dnia pyszny obiad.

W jednym ze sklepów robimy zakupy. Agnieszka wysyła mnie po słodkie bułeczki a ja przy pomocy słownika dowiaduje sie jak poprosić o nie po Niemiecku. Tego dnia nareszcie nie pada a słońce towarzyszy nam od momentu przekroczenia granicy. Na jednym z postojów suszymy mokre rzeczy łącznie ze śpiworami i nabieramy drugiego oddechu. Wreszcie czuć, że wyprawa rozpoczęła się na nowo!

Eurovelo prowadzi nas tego dnia do przemieści Wiednia, tam w okolicy Autostrad i pól kukurydzy oraz winnic, szukamy noclegu. W jednym z zagajników spotykamy dwóch bikerów z sakwami. Jest konsternacja. Oni i my stoimy jakby przyłapano nas na gorącym niecnym uczynku.

"Are you going to sleep here?"
"Maybye..." - odpowiada jeden z nich nieufnie.
Chwile później wyjaśniamy sobie co i jak i śmiejemy się, że my także szukamy noclegu.

W rezultacie tego wieczoru jeszcze kilka razy widzimy ich nieopodal. A kiedy rozbijamy namiot machają do nas z oddali roześmiani, że także znaleźli nocleg.
Kiedy wchodzę do namiotu, zaczyna padać. Tym razem jednak wyraźnie to jest tylko frontowa wielka ciemna chmurka.
 
Noc upływa spokojnie i po raz pierwszy od kilku dni nie jest zimno!


https://picasaweb.google.com/KSIEGOWY22/AlpyDzien4#
« Ostatnia zmiana: 17 Lip 2011, 21:04 Księgowy »
Jadę tam gdzie znika horyzont.
MP 2014 - 500km 25h28`|MP 2015 - 300km 20h30`|MP 2017 - 300km 21h01`|MP 2018 (DNF)- 519km 27h30``|BBT 550km (DNF) | POM500 46h33`|PGR 550km - 80h04`

Offline Mężczyzna Księgowy

  • .::Kolarska Patologia::.
  • Wiadomości: 4033
  • Miasto: Warszawa/Jabłonna
  • Na forum od: 30.12.2010
Dzień 5.

Zdobywanie Wiednia nie jest tak łatwe jakby sie wydawało. Dzień pełen niepowodzeń i efekt marnego rozpoznania terenu "wroga" powoduje klęskę na Wiedeńskim froncie.
Poranek budzi nas słoneczny i o 8.00 w siodełach kręcimy do Wiedeńskiej metropolii pełni nadziei i z wysokim morale, doładowywanym słońcem i nieomal żarem(23stopnie) lejącym sie z nieba.

Wjazd do miasta ciekawy bo ścieżka rowerowa wprowadza nas bezbłędnie, dalej to pasmo pomyłek i zabłądzeń. Nie przygotowaliśmy sobie mapy miasta i nie spisaliśmy głównych zabytków do zwiedzenia. Uparcie poszukujemy starego miasta a takie nie istnieje w Wiedniu sensu stricte. nie ma jednego miejsca gdzie są tylko stare budynki i zabytki. Wiedeń ma swoje ciekawe budowle porozrzucane po metropolii i aby je znaleźć warto mieć jakiekolwiek pojęcie gdzie ich szukać. my zdecydowanie wjechaliśmy tam w ciemno.

Po kilku godzinach błądzenia uliczkami, w końcu staramy się wyjechać z miasta i robimy to w najgorszy możliwy sposób. Droga hohen straBe nie bez powodu ma taka nazwę. Serpentyny i podjazd po bruku po 12% zaraz za centrum to normalka dla miasta leżącego u progu Alp. Wdrapaliśmy się wreszcie na sam szczyt hohen straBe i rekompensata była przepiękna panorama całego miasta.

Dalsze próby odjechania z miasta jak na złość po raz kolejny prowadzą nas do "WIEN". Turek sprzedający arbuzy(tak arbuzy nie kebab), kieruje nas na właściwą drogę, mimo iż wcześniej przez 5 minut ignoruje mnie i rozmawia przez telefon jakbym był powietrzem.
Opuszczamy Wiedeń z lekkim niedosytem i śmiejąc się z własnej bezmyślności. Tak to wysłać dwoje polaczków na wycieczkę, nawet sobie mapy nie przygotowali ani nazw tego co mają zobaczyć;)

Im dalej od Wiedeńskiej metropolii tym bardziej droga wspina się w dolinę a górki rosną. Robi się klimat jakiego oczekiwałem od Alp. Największym zaskoczeniem jest sieć kolejowa, którą poza pociągami podmiejskimi, wożone są na wagonach TIR-y



Dzień kończymy na pięknej łące i na łagodnym stoku. Rosa schodzi z nieba wolno a my zasypiamy twardym snem.

galeria
Jadę tam gdzie znika horyzont.
MP 2014 - 500km 25h28`|MP 2015 - 300km 20h30`|MP 2017 - 300km 21h01`|MP 2018 (DNF)- 519km 27h30``|BBT 550km (DNF) | POM500 46h33`|PGR 550km - 80h04`

Offline Mężczyzna Księgowy

  • .::Kolarska Patologia::.
  • Wiadomości: 4033
  • Miasto: Warszawa/Jabłonna
  • Na forum od: 30.12.2010
Dzień 6 - Dzikie Wildalpen!

Takich poranków na tej wyprawie, życzyłbym ja sobie pełno. Ciepło w namiocie, choć nie gorąco. Za „oknami” słonko pobłyskuje a zapach jaki roztacza alpejska łąka o godzinie 7.30 jest nie do opisania!

 Wstaliśmy sprawnie ale chwile spędzone na wylegiwaniu się w wysokiej miękkiej trawie, przesunęły nieco nasz start z legowiska. Nad namiotem unosiła się mgiełka  a na zboczach lasów widać było parę która się z każdą godziną była coraz wyżej, by wreszcie stać się delikatnymi białymi obłoczkami.

Na domiar cudownego poranka region, rzekomo górski, wita nas o poranku z chlebem i solą, serwując przepiękny długi zjazd w dół. Austriackie asfalty w górach są jak stół w większości maja namalowane dobrze widoczne linie a nawierzchnia mimo, że niejednokrotnie nieźle powykręcana serpentynami, jest nieskalana dziurami!
Śniadanie zjadamy za Hainfeld po, bagatela 15km zjazdu w dół! Nic to wszak specjalnego, to nasze śniadanie. Tostowy chleb z serem i do tego woda z dodatkiem tabletki. Ha w całym tym słowotoku zapomniałem opisac wam ciekawy drink jaki wieziemy ze sobą. Drink i dopalacz ma nazwę która w obecnym stanie politycznym na tym forum zapewne wzbudzi uśmiech.
„Crazy Wolf – Energy Drink” – Jakiś totalny mix wszystkiego, jeden z naszych dopalaczy jest totalnie NIE UDANY. Tabletki maja smak taki nijaki, choć mają niby smakować pomarańczowo. Ponadto po rozpuszczeniu w bidonach zostają jakieś okruszki jakby co najmniej kamień z czajnika się osadził. Z całym szacunkiem ale WOLF, choćby nie wiem jak bardzo CRAZY nie nadaje się na wyprawę;)

Alpy rozpoczynają się jakby każdego poranka na nowo. Tego dnia odbijamy z czerwonej drogi i udajemy się mniejsza żółtą. Obawialiśmy się nieco że mniejsze, obfitować będą w wielkie podjazdy, ale obylo się bez przygód. Droga „żółta” zdecydowanie bardziej malownicza i z mniejszym ruchem karmi nas przecudownymi widokami. Oczy mamy tak szeroko otwarte, że niejeden doktor by stwierdził u nas co najmniej wytrzeszcz!

Przez spory kawałek jedziemy przy strumieniu, niestety w przeciwnym kierunku niż on płynie, jednak podjazd jest niezauważalny! Postój na mycie i pranie jest nieunikniony. Temperatura winduje do 26 stopni i nareszcie można porządnie wyprać wszystko to co wieźliśmy od Czech. W strumieniowej pralni lądują nie tylko ubrania, ale i garnki (te wieźliśmy brudne nie od Czech tylko od śniadania). Pranie odbywa się sprawnie i chwile później nasze rowery wygladają jak mobilna suszarnia. Sakw z pod ciuchów nie widać. Na pace mam 2 bluzy, 2 pary skarpet jakąś bieliznę i nogawki oraz dwie koszulki.

Obszar przez który jedziemy to kraina tartaków. Czuje się jak w jakimś sklepie z zapachami samochodowymi. Wszędzie pachnie ściętym drewnem. Wielkie jodły i sosny upajają nas zapachami olejków eterycznych i popadamy w samo zachwyt. Jest gwarno i wesoło.

W dal odchodzą niepowodzenia z dni poprzednich i jak się potem okazało wymazujemy je z pamięci. Droga wije się coraz głębiej a ściany doliny są dosłownie na wyciągnięcie ręki. Nachylenia zboczy po 60 stopni i mały strumień tuż obok drogi. Im dalej tym piękniej. Droga wcina się w skały, szlak wiedzie nieomal przeciskając się przez ciasne wąwozy a biało-szare skalne zbocza okraszone zielenią mchów i porostów powodują masę „och-ów” i „ach-ów”.






Śpimy tego dnia na jednym z tuneli które spotykamy po drodze.

Przepiękny widok roztaczający się z namiotu i przenikliwa cisza sprawiają, że zasypiamy bardzo szybko.

galeria

http://www.bikemap.net/route/1117631
« Ostatnia zmiana: 18 Lip 2011, 10:04 Księgowy »
Jadę tam gdzie znika horyzont.
MP 2014 - 500km 25h28`|MP 2015 - 300km 20h30`|MP 2017 - 300km 21h01`|MP 2018 (DNF)- 519km 27h30``|BBT 550km (DNF) | POM500 46h33`|PGR 550km - 80h04`

Offline EASYRIDER77

  • Wiadomości: 4847
  • Miasto: INOWROCŁAW
  • Na forum od: 27.07.2010
no dawaj dalej tą galerię bo się nie mogę doczekać co dalej!  ;D
Na bieżąco czytam i chyba na bieżąco też uzpełniasz...?
 
na razie fajne fotki a pogoda widzę bardzo zmienna.

Offline Mężczyzna Księgowy

  • .::Kolarska Patologia::.
  • Wiadomości: 4033
  • Miasto: Warszawa/Jabłonna
  • Na forum od: 30.12.2010
Dzień 7
Po nocy nad tunelem znów w super nastrojach, ruszamy dalej. Do Wildalpen mamy kilka kilometrów, o poranku znów jest z górki, co cieszy nas przeogromnie. Postój w małej miejscowości na toaletę i napełnienie bidonów wodą. Za Palfau zaczyna się ogromny podjazd. Znak zjazd 15% pojawia się dopiero na szczycie. Droga jest naprawdę stroma, prowadzimy rowery, bo przy dośc dużym ruchu obok nas, trudno jest bezpiecznie podjeżdżać. Przed szczytem robimy postój na ostygnięcie i widzimy wielką ciężarówkę, która z mozołem wspina się tak jak my. Jedzie z 10 km/h, ale w rezultacie podjeżdża całość.

Dalej kierujemy się szybkim 15% zjazdem na Admont. Osiągam tam bagatela 69.78km/h. Gdyby nie kręta droga wcześniej pewnie 70km/h spokojnie bym przekroczył, jednak bezpieczeństwo najważniejsze! Droga jest dziwaczna, obfituje w krótkie podjazdy i takie same zjazdy.

 Niektóre daje radę przejechać z rozpędu jednak na część z nich trzeba trochę popedałować. Jest ciekawie, bo czujemy się jak na kolejce górskiej w wesołym miasteczku.
Podczas postoju na jedzenie w jednej z małych urokliwych alpejskich miejscowości, spotykamy rowerzystów na rowerach pół-poziomych. Starsze małżeństwo pedałuje sobie po Alpach z sakwami.

Podczas dalszej drogo tego dnia spotyka nas znów deszcz, choć z tym deszczem to było tak nie do końca jasne. Najpierw zobaczyliśmy siną chmurę w oddali a potem kilka razy odgłos grzmotów. Agnieszka zadecydowała, że poczekamy na przystanku aż przejdzie, bo potem może nie być gdzie się schować. Usiedliśmy więc sobie i nasłuchiwaliśmy grzmotów. Nie padało 5 – 10 – 15 minut w końcu odkrywam, że owe  grzmoty to odgłos samochodów przejeżdżających po pobliskim drewnianym moście. Owszem zaczęło kropić i kilka razy nawet naprawdę zagrzmiało jednak wcześniejsze odgłosy nijak się miały do intensywności opadów.
Siedząc na przystanku szacujemy ile jeszcze nam dni zostało i czy wyrobimy się na samolot do Włoch. Za miejscowością Liezen wjeżdżamy na boczne lokalne drogi. Na „czerwonej” drodze zbyt  wiele było tirów. Końcówka dnia jest ciężka. Wody dawno nam zabrakło, jest późne popołudnie a miejsca na nocleg jak nie było widać tak nie ma. Jedzie się coraz gorzej i w pewnym momencie siadamy sobie na asfaltowej ścieżce rowerowej i odpoczywamy smutni.
Pierwsza próba noclegu okazuje się spalona, Agnieszka wypatruje kogoś, kto z oddali nam się przygląda. Rezygnujemy więc i po 7km znów ponawiamy próbę, która tym razem, kończy się sukcesem. Nocujemy na łące za krzakami.

galeria

http://www.bikemap.net/route/1117651
Jadę tam gdzie znika horyzont.
MP 2014 - 500km 25h28`|MP 2015 - 300km 20h30`|MP 2017 - 300km 21h01`|MP 2018 (DNF)- 519km 27h30``|BBT 550km (DNF) | POM500 46h33`|PGR 550km - 80h04`

Offline Mężczyzna Księgowy

  • .::Kolarska Patologia::.
  • Wiadomości: 4033
  • Miasto: Warszawa/Jabłonna
  • Na forum od: 30.12.2010
Dzień 8
Poranek bardzo wietrzny.

 Odsłonięta łąka powoduje że namiot trochę się panoszy a kiedy opróżniamy go zaczyna uciekać po trawie. Głód i kryzys braku wody czuć od rana. Jedynie wiatr w plecy pomaga nam jechać. Dopadamy wreszcie SPAR i tam daje upust swoim potrzebom. Wielkie zakupy i śniadanie królewskie tuż obok supermarketu.

 Mama Agnieszki w rozmowie telefonicznej stwierdza, że zyjemy jak cyganie co bardzo nas rozbawia i wielokrotnie tego dnia wracamy do tego stwierdzenia.
Tego dnia punktem głównym jest Bischowschofen.
 Wjazd do miasta przebiega sprawnie ale pod sama skocznie czeka nas 16% podjazd. Agnieszka decyduje się go podejść, ja podjeżdżam, ale tylko dlatego, że ma on odcinek kilkuset metrów. Koło wielkiego obiektu narciarskiego spotykamy polaków. Chwila rozmowy i fotografujemy.

Jest możliwość wejścia na bule ustawiam się do zdjęcia a z góry słychać okrzyk. Później okazuje się że przeganiali nas bo odbywał się trening. Na igielicie skakali młodzi skoczkowie.

Za Bischowschofen przychodzi deszcz, chowamy się pod wiadukt i zagaduje do Młodego Austriaka i dopytuje się o tunel kolejowy do przewozu samochodów. Po deszczu znów wychodzi slońce i jakby nigdy nic kontynuujemy swoję podboje alpejskie.

Droga ma Mulbach jest najtrudniejszą jaką pokonywaliśmy na tym wyjeździe. Zaczyna się niepozornie, zwykły stromy podjazd.
Ma on na oko 12%. Jedziemy jakiś czas z mozołem, potem zaczyna się kręcić asfalt i tworzą się serpentyny, aż wreszcie, kiedy wydaje się, że wyżej już nie można staje znak "Uwaga stromy podjazd 15% przez 3,5km".

Żeby, cholera ci Austriacy choć troche źle to odmierzyli, ale nie ma szans. Z licznikiem wychodzi co do centymetra tyle ile było na znaku.

Oczywiście prowadzimy rowery bo jechać wcale nie mamy ochoty! U szczytu jesteśmy cali mokrzy od marszu z rowerem. Chwilę jest płasko

 a po niecałym kilometrze, znów pojawia się podjazd tym razem po raz kolejny 12%. Na szczyty, szczytów docieramy wreszcie około dwudziestej.

 Jest już chlodno i robi się ciemno. Szukanie noclegu jest utrudnione bo padamy z nóg. Zjazd w dół szybki i dynamiczny ale rozgladamy się za kwaterą. Same trzy gwiazdkowe hotele odstraszają troszkę luksusem. Wreszcie po jakiejś półtorej godzinie udaje się znaleźć mały motel. Negocjacje kulawym niemieckim dają 20E (rano okazuje się, że wynegocjowałem cenę od osoby a nie za dwie razem).

Jest przytulnie, ciepło jest prysznic, choć ciepłej wody nie ma z powodu awarii. Gotujemy sobie i grzejemy wodę na mycie się. Jest pranie i spanie na łóżku 2x2m. Relaks pełna gębą. Kładziemy się około 24 padnięci.

galeria

http://www.bikemap.net/route/1117685
« Ostatnia zmiana: 18 Lip 2011, 13:17 Księgowy »
Jadę tam gdzie znika horyzont.
MP 2014 - 500km 25h28`|MP 2015 - 300km 20h30`|MP 2017 - 300km 21h01`|MP 2018 (DNF)- 519km 27h30``|BBT 550km (DNF) | POM500 46h33`|PGR 550km - 80h04`

Offline Mężczyzna Księgowy

  • .::Kolarska Patologia::.
  • Wiadomości: 4033
  • Miasto: Warszawa/Jabłonna
  • Na forum od: 30.12.2010
Mój licznik liczy tylko kilometry a nie nachylenia Wilku:) Pisze co odczułem a o ten 1-2% się sprzeczał nie będę bo kierowałem się tylko znakami;)

Podjazdy owszem zdobywaliśmy, ale czasem mieliśmy już dość i ten 0,5km spacerkiem było dużo przyjemniej niż sapiąc w siodełku.
Jadę tam gdzie znika horyzont.
MP 2014 - 500km 25h28`|MP 2015 - 300km 20h30`|MP 2017 - 300km 21h01`|MP 2018 (DNF)- 519km 27h30``|BBT 550km (DNF) | POM500 46h33`|PGR 550km - 80h04`

Offline Mężczyzna Księgowy

  • .::Kolarska Patologia::.
  • Wiadomości: 4033
  • Miasto: Warszawa/Jabłonna
  • Na forum od: 30.12.2010
Alpy i ten ostatni ich rejon na południowym zachodzie nie są lekkie, i sam musisz przyznać. Ciesze się, że udało nam sie zrealizować taką trasę jaka na początku zakładałem bo myślałem, że nie podołamy, a mimo wszystko udało się. Zawsze z przed kompa inaczej to sobie człowiek wyobraża zanim wsiądzie i ma to wykręcić nogami:)

Co do pogody hmm, początek był co najmniej mizerny! ;D ;D

pozdrawiam Wilku i zapraszam do kolejnego dnia opisu.

Dzień 9.

Wstajemy przed 9:00. Dopiero około 11 wyruszamy z naszej kwatery. Nie wszystko wyschło co upraliśmy, więc na sakwach znów lądują masy ubrań. Od rana jest z górki, aż do samego Lend. Dalej udajemy się w kierunku kolejowego tunelu do przewozu samochodów. Troszkę błądzimy przed skrętem na drogę 167, ale w końcu udaje się wjechać i dalej idzie już sprawnie. Przez większość  trasy do tunelu jest w miarę płasko. Przed kolejowym tunelem natrafiamy na jeszcze jeden, tym razem zwykły tunel. Droga rowerowa poprowadzona jest po lewej stronie ulicy. Jest strasznie głośno, ale przyjemny chłód rekompensuje nam hałas.

  Pod koniec zaczyna się wspinaczka, na mapie pokazywali zwykłą drogę, potem tunel i znów zwykłą. Okazało się że przed sam tunel tez trzeba się wspiąć. Od Bad Gastein zaczyna się wspinaczka. Jest upalnie 33 stopnie i leje się z nas, jednak jakoś wolno wspinamy się serpentynami ku górze.

Do stacji kolejowej docieramy na 10 minut przed odjazdem pociągu. 10e zapłaciliśmy za 2 rowery i 2 ludzi. Pociąg jest duszny, ale pozatym ma miejsce dla rowerów i wyglądem przypomina nasz polski „Słoneczny”.



 Dla samochodów są specjalne wagony a kierowcy z aut musza je zamknąć i przyjść na koniec do wagonu osobowego. Przejazd trwa pewnie około 10minut. Wysiadamy i jeszcze większymi serpentynami zjeżdżamy w dół przełęczy.
Upał po drugiej stronie jest jeszcze większy niż był. Za wielką górą powietrze totalnie stoi. Dopiero kilkanaście kilometrów dalej trafiamy na „przeciąg” i czuć jakiś powiew.

Jemy Kanapki z serkiem na ławeczkach przy stoliczku a nastepnie udajemy się w upalna drogę do Lienz. Mamy wiatr w plecy, co powinno pomagać, jednak stwarza wrażenie jeszcze większego braku ruchu powietrza. Gotujemy się co jakieś 10km. Na termometrze jest 33,5 stopnia i zero wiatru. Przed samym Lienz dzień ma się ku końcowi. Mapa wskazuje mega podjazd i decydujemy się zaatakować go jeszcze tego dnia. Piekielnie idzie początkowo, ale im później tym chłodniej. Z wysokością także spada temperatura. Jedzie się mozolnie, ale docieramy na szczyt. Po drugiej stronie po szybkim zjeździe wiatr wieje już w twarz. Tym razem popadamy w drugą skrajność. Wiatr prawie zdejmuje nas z siodełka! Końcówka dnia to szukanie noclegu i atak na pole kukurydzy.



Między miedzą i kukurydzą znajdujemy nasze schronienie.

galeria

http://www.bikemap.net/route/1117700
« Ostatnia zmiana: 18 Lip 2011, 15:17 Księgowy »
Jadę tam gdzie znika horyzont.
MP 2014 - 500km 25h28`|MP 2015 - 300km 20h30`|MP 2017 - 300km 21h01`|MP 2018 (DNF)- 519km 27h30``|BBT 550km (DNF) | POM500 46h33`|PGR 550km - 80h04`

Offline Mężczyzna szy

  • Wiadomości: 3146
  • Miasto: Gdańsk
  • Na forum od: 29.04.2009
Dałeś radę bez kierownicy? ;)

Fajne zdjęcia, fajna wyprawa. Nie mogę się naszej
doczekać - zaczynam oglądać cudze zdjęcia i widzę
nas ;)

Szy.

Najlepsze szlaki rowerowe w Polsce, w Niemczech i w Europie

Offline Mężczyzna Księgowy

  • .::Kolarska Patologia::.
  • Wiadomości: 4033
  • Miasto: Warszawa/Jabłonna
  • Na forum od: 30.12.2010
Szy. Oczywiście, że dałem. o stan kół najbardziej się martwiłem. Wyprawa jak dotąd jedna z bardziej rozbudowanych w mojej karierze. Alpy polecam każemu z kierownica czy bez;D :D :D

Dzień 10 Czyli Giro di Italia

Poranki na wyprawie wyglądają po kilku dniach bardzo podobnie, ale żeby nie było, że zaczynam od środka napisze wszystko jak było i choć w jednym z dni opisze jak wyglądał poranek naszej dwójki przez ¾ wyprawy.

 Najpierw budzi się Aga. Obudzenie polega na tym, że kręci się w śpiworze, to na lewo, to na prawo z zamkniętymi oczami. Ja „budzę” się podobnie i po względnym przyzwyczajeniu źrenioc do światła staram się je otworzyć.
 Uff działa udalo się – WIDZĘ! Agnieszka słysząc mój wysiłek przy otwieraniu oczu sama także podejmuje wyzwanie takie i chwile później już widzimy się nawzajem. Krótka pogawędka w namiocie szybkie przejrzenie mapy i zaczyna się sprzątanie.
„Aga gdzie są moje okulary?”
„w nogach”
„A moja sakwa?”
„tutaj. Adaś podaj mi wodę…”
„masz. A dasz mi sakwę?”
Od pierwszego porannego rozruchu, jakim jest rozpięcie suwaka od śpiwora, do złożenia obozu mija zawsze max 25 minut. Potem już tylko ogarniamy miejsce noclegu. Zbieramy śmieci do torebki foliowej i sprawdzamy czy rowery nie mają kapci.
Procedura powtarzana bez końca przez 16 dni wnika w krew na tyle, że w ostatni dzień cały proces zaszedł w 12minut łącznie z wyprowadzeniem roweru na drogę utwardzoną, zwana potocznie „asfaltówką”.
Tego dnia w planie jest opuścić Aply. Szkoda się człowiekowi na sercu robi, ale ciągnie do  nowych jeszcze nieznanych krain. Poranek w siodełku wita nas już typowo włoskimi temperaturami. Ledwie dziesiąta a na termometrze już 23 stopnie.
Tego dnia także wieje, tym razem w plecy. Wiatry w tak wysokich górach nijak się mają do głównych frontów pogodowych i tendencji europejskich. Tu działa ten cały proces jak naczynia połączone. W jednej dolince się nagrzeje i uniesie w górę to zasysa z drugiej wiaterek. Potem pod wieczór, albo popada, albo proces się odwróci. Wszystko zależy od układu dolin, ich rozmiarów, oraz tego czy na przykład dolina to gołe skały czy leśne wzgórza a także - co najważniejsze - od wysokości przełęczy łączących owe dolinne zapadliska.
My mamy z wiatrem choć niestety pod górę. W cieniu wielkich szczytów, górujących w tych okolicach jemy śniadanie. Serowa zupa z makaronem a do tego MAKARON.

Po porannym obiado-śniadaniu udajemy się na zdobywanie pierwszej przełęczy. Niestety czas spędzony na jedzenie, góry wykorzystały na podkręcenie temperatury. Przyznać muszę jednak, że jedzie się sprawnie. Biegi idą cięższe w użycie a i nogi nie mdleją tak na podjazdach jak na początku. Czuć poprawę kondycji i nawet sam się dziwie że jadę z tzw „dwójki” na korbie.

Galiberg zdobywamy a potem szaleńczym pędem w dół gnamy w dolinę. Zjazd piękny malowniczy i masa serpentyn, z góry widać dolinę w całej okazałości. Przy tej okazji wspomnę coś nieco o swoich technicznych obserwacjach z wyprawy.
 Trzeba uważać na hamulce bo w temperaturze powyżej 30 stopni hamowanie działa w ciekawy sposób. Z moich obserwacji wynika, że obręcz najpierw ślizga się niby bez specjalnego tarcia a potem w miarę rozgrzewania się klocka i mięknięcia gumy zaczyna się skokowy wzrost tarcia. Przy nieumiejętnym hamowaniu klocek zaczyna się podtapiać(co potraja jego zużycie) i nagle łapie ostro w najmniej oczekiwanym momencie. Hamowanie a`la ABS jadąc w dół z bagażem, wydaje się najlepszym rozwiązaniem. Ja stosowałem technikę naprzemiennego hamowanie przednim i tylnym hamulcem. Warto tak robić, bo przegrzanie obręczy aluminiowej nie jest wcale trudne a gdy weżmiemy pod uwagę rotację koła, jego minimalne odchylenia oraz bagaż a na koniec dodamy np. niespodziewane łączenie na drodze, może koło nie wytrzymać. Mi zdarzyło się na tym wyjeździe poczuć zapach swoich klocków hamulcowych i usłyszeć syk jak polałem obręcz. Przestrzegam także przed rozpędzaniem się w ciemno, przy 45km/h gdy z za łuku wyjdzie nowy „zakręt 270” ciężko opanować rower z bagażem a już nie wspomnę o wyhamowaniu maszyny!
Niemniej jednak jestem fanem zjazdów alpejskich i uwielbiam prędkości jakie tam się rozwija. Wszystko jednak z umiarem moi mili zdrowie jest najważniejsze.
Za Mathuen zaczynamy decydujące wspinanie się na ostatnią, wg mapy, najwyższą przełęcz tego wyjazdu. Jest ciężko, bo w powietrzu w cieniu jest 33-34 stopnia. Jedziemy mozolnie. Podjazd jest sporo większy procentowo. Mimo mnogości serpentyn w górę za każdym łukiem wjeżdżamy o wiele stromiej niż na poprzednim tego dnia.
W pewnym momencie mija nas kolumna 3 samochodów z żółtymi światłami. Które jada środkiem i flagą pomarańczową zatrzymują i zwalniają samochody z naprzeciwka. Zdziwieni tym zachowaniem przystajemy, gdy nagle z za pleców wyskakuje nam 7 kolarzy w grupce i pędzi pod górę. Pędzi, to znaczy dynamicznie podjeżdża.

 Wyścig up-hill rozgrywa się z naszym udziałem. Jadąc dalej wielokrotnie spotykamy rowerzystów. Machają do nas zmordowani niemiłosiernie i zagadują. Mimo tak wielkiego wysiłku ich nastawienie jest bardzo pozytywne.  Niektórzy pokazują kciuk w górę Agnieszce i pokazują na bagaż.

W górę pniemy się raz pieszo raz rowerami. Nie ukrywam, że bywały momenty kiedy ciemno się w oczach robiło a w gardle rosła gula z wyczerpania. Przystawaliśmy w tedy w cieniu i chłodziliśmy się nieco. Kiedy wreszcie udaje się zdobyć szczyt budzimy wielkie zainteresowanie ekipy bufetowej rozdającej napoje i banany zawodnikom.
Znak Italia odciska nie lada piętno na naszej kondycji.

 Upał jest duży, jednak na szczycie czuć powiew wiatru. Po odpoczynku zjeżdżamy w dół. Serpentyny są jeszcze stromsze i ułożone schodkowo tak, że widzę po 3-4 stopnie w dół. Jedziemy ostrożnie a w miarę jak zakrętów jest coraz mnie, przyspieszamy.
Do Tollmenzo mamy w dół, następnie po odbiciu na Udine, kierujemy się na Portoguaro, gdzie jesteśmy po 168km. Nocleg tym razem poraz kolejny wypada na polu. Ze wszystkich stron osłonięci od świata rozbijamy namiot na polu gdzie kukurydza nie urosła.

 Namiot i my jesteśmy totalnie schowani, tam kukurydza ma prawie 2m wysokości.

galeria

http://www.bikemap.net/route/1117724
Jadę tam gdzie znika horyzont.
MP 2014 - 500km 25h28`|MP 2015 - 300km 20h30`|MP 2017 - 300km 21h01`|MP 2018 (DNF)- 519km 27h30``|BBT 550km (DNF) | POM500 46h33`|PGR 550km - 80h04`

Offline Mężczyzna Księgowy

  • .::Kolarska Patologia::.
  • Wiadomości: 4033
  • Miasto: Warszawa/Jabłonna
  • Na forum od: 30.12.2010
Dzień 11
Włoskie podmiejskie miejscowości obfitują w pola. Nie ma tam nic ciekawego, poza wielkimi traktorami na wąskich kołach i przeróżnymi maszynami rolniczymi. Tego dnia o 7:00 budzi nas upał. W nocy troche błyskało i liczyliśmy że nie będzie padało. Fakt nie padało, jednak o 7:00 było 25 stopni.

Czułem się fatalnie. Niby wyspany, ale taki uprażony z rana. Słońce z każdym kilometrem w siodełku dawało popalić. Około 12 w słońcu było grubo ponad 35 bo w cieniu temperatura utrzymywała się około 31-32stopni. Mam kłopoty z żołądkiem i dostaje jakiejś kolki. Jadę w upale i jest mi niedobrze. Decydujemy się jeszcze przed Wenecją na odwiedzenie morza. Skręcamy na Lido de Solo i tam odnajdujemy plaże. Wszędzie masa parasolek a każdy kawałek plaży ma oznaczenia nazw hoteli i ilości gwiazdek. Same hotele posiadają także baseny własne, ale plażę sobie wydzielili. Idziemy po plażowym chodniku, zmarnowani upałem i zdesperowani, choćby między tymi parasolkami z rowerami dostać się do morza.
Wreszcie udaje się i pole parasolek i leżaków ustepuje miejsca plaży dla czworonogów. Są tam 4 osoby z małymi pieskami. Decydujemy się tam wykapać. Piasek jest czysty i niczym nie różni się od tego obok.

Kąpiel w morzu po tylu dniach jazdy to było cudowne przeżycie. Woda miała 27 -28 stopni a ulga jaką nam sprawiała kąpiel była niedopisania. Jest upał i duszno, spędzamy więc na plaży czas od 11:30 do prawie 16:30.  Na plazy co jakiś czas pojawiają się murzyni i murzynki sprzedający torebki, latawce, koraliki, paciorki czy oferujących zaplatanie warkoczy.

nie ma to jak opalenizna na kolarza:D

W czasie pobytu opalamy się, kąpiemy a ja zostaje zaatakowany przez meduzę. Nie polecam nikomu wypływania za daleko od brzegu nie bez powodu nazywa się to poparzeniem. Czułem jakby mi ktoś w bok wylał wrzątek z czajnika. Ale czego się nie robi dla znalezienia chłodniejszej wody? Ta przy brzegu wydawała się jak zupa.
Po płazy o 17 idziemy na obiad do parku na obiadokolacje. Gotowanie przebiega sprawnie i chwilę później kierujemy się już dalej drogami na Wenecję. Po poszukiwaniach kempingu wreszcie udaje się nam go znaleźć.

Jest niecałe 10km od Wenecji (z czego sam most z Mestre do Wenecji mam 5km) kemping kosztował nas 44e za 2 dni za 2 osoby i 1 namiot. Przeliczcie sobie ile to jest, ale wydaje się sensownym rozwiązaniem na zwiedzanie tego miasta.

galeria

http://www.bikemap.net/route/1117796
Jadę tam gdzie znika horyzont.
MP 2014 - 500km 25h28`|MP 2015 - 300km 20h30`|MP 2017 - 300km 21h01`|MP 2018 (DNF)- 519km 27h30``|BBT 550km (DNF) | POM500 46h33`|PGR 550km - 80h04`

Tagi: alpy czechy austria włochy 
 









Organizujemy










Partnerzy





Patronat




Objęliśmy patronat medialny nad wyprawami:











CDN ....
Mobilna wersja forum