Cześć,
Czas na opis 17-godzinnej „wycieczki” nad morzem Bałtyckie z Zielonej Góry do Kołobrzegu.
Zacznę od tego, że dla mnie to była jednak wyprawa
. Porządnie jeżdzę na rowerze pierwszy sezon i nigdy do tej pory nie miałem pojęcia co to znaczy przejechać 326km na raz. Do tej pory zrobiłem max 80km na raz i to tempem lajtowym. Jestem raczej przezorny i staram się jeździć b. bezpiecznie a więc przygotowywałem się do pokonania trasy Zielona Góra > Kołobrzeg przez jakieś 3 tygodnie.
Skompletowałem sprzęt i przygotowałem siebie na wysiłek fizyczny (bo nie było większym problemem bo kondycję posiadam).
Oprócz roweru musiałem zaopatrzyć się w listę rzeczy wymienionych tutaj przez arkadoo:
http://www.podrozerowerowe.info/index.php?topic=4715.msg82951#msg82951Lista ta przydała mi się bardzo. W zasadzie większość posiadałem, ale checklista musiała być.
Dodatkowo ucieszyłem się, ponieważ 21 września (środa) przyszła do mnie Pocztą Polską lemondka od Wilka. Szok, bo 20-tego we wtorek Wilk wysłał mi lemondkę poprzez PP, a na drugi dzień już była u mnie (widać potrafią szybko przesyłać towar). Założyłem co prędzej lemondkę, która fakt faktem w trasie przydała mi się niesamowicie. Rower po zamontowaniu lemondki wyglądał tak:
Jak sójka za morze...
Pierwsza próba wyjazdu (21.09.2011) nie wyszła przez względy osobiste. Wybrałem najbardziej idealny dzień, pogodę i niestety nie wyszło. Miało nie padać a wiatr miał być w plecy czego nie wykorzystałem – na tym najbardziej mi zależało. Wewnętrznie motywacja i chęć wyruszenia zwiększyła się jeszcze bardziej. Rwało mnie żeby wsiąść i pojechać. Bez większego zastanowienia postanowiłem wyruszyć w dniu kolejnym.
Przygotowana - uzupełnienie zapasów
Po nieudanej próbe czyli w środę wieczorem (21) pojechałem jeszcze po batoniki i izotoniki, które wcześniej planowałem zakupić na trasie. Zrobiłem kanapki, które planowałem zrobić z rana. W zasadzie uzupełniłem te braki, które wcześniej planowałem na ostatnią chwilę i wcześniej.
Znacie to uczucie ze studiów przed egzaminem. Taka niecierpliwa mobilizacja, która trwa zanim jeszcze egzamin się zacznie. Później w trakcie wielki spokój. Tutaj miałem tak samo. Zakład był o całkiem sporą stawkę więc wiedziałem, że przejechać muszę
Rower był już przygotowany i zapakowany. Sposób mocowania plecaka przy pomocy 2 gum (expanderów) również był solidny. Ja byłem zwarty i gotowy. Nic tylko jechać.
Poszedłem spać za późno bo gdzieś około 22-23. Wiedziałem, że snu trochę za mało ale co tam
– jako zabezpieczenie miałem Burn-y, których w ogóle później nie użyłem.
Wreszcie - start!
Wstałem 5:00 a wstawałem od 4:30 – ciepło kołderki nie dało mi wstać od razu. Szybkie wciągnięcie na siebie przygotowanego ubrania, bułka, ciepła herbatka, rower, wziąłem buziaka od żony. Żonka na wyjściu podśmiewywała się z mojej odblaskowej zdzierskiej koszulki, ale o to chodzi. Na plecach mam napis „Najlepszy towar w mieście”. Kilka fot i LECĘ.
Wyszedłem 5:35. Żona miała doliczyć 10 minut na zakup husteczek higienicznych, więc czas naszego zakładu cykał od 5:45.
Wyszedłem w krótkich spodenkach rowerowych z pieluchą. Po 200m stwierdziłem, że „ o nie – tak daleko nie zajedziemy”. Było chłodno. Stanąłem. Ściągnąłem kask, polar, wciągnąłem na krótkie spodenki te z długimi nogawkami (termoaktywne). Jak się później okazało zostałem w nich aż do końca trasy. Szybko się ubrałem i pojechałem dalej.
Na początku rozgrzewka więc spokojnie. W pamięci miałem swoje doświadczenia i myśli oraz Wasze rady: utrzmać spokojne tempo, zwracać uwagę na kadencję i nie szarżować.
Pierwsze kilometry były na prawdę spokojne i łatwe. Tym bardziej, że początek rozgrzał mnie pod górkę na szosie Kisielińskiej a później tylko z górki. Z Zielonej Góry wyjechałem bardzo szybko. Górka + brak ruchu – nic piękniejszego. Miałem wielką przyjemność szczególnie na nowych oponkach szosowych. W miejscowości Zawada gonił mnie pies więc poziom adrenaliny na dzień dobry pobudził mnie do dalszej jazdy. Pies - grr, jak ja tego nie lubię. Zaczęło świtać, zimno, mgła.
Przed mostem przed Cigacicami miałem niemiłą „sytuację”. Jakiś baran z przeciwka niecierpliwił się. Był przejazd kolejowy i samochody zwalniały przed nim dość mocno. Przedemną było pusto a z przeciwka jechały 2 samochody. Drugi zniecierpliwiony w 2s dodał gazu i wyprzedzał. Zrobił to tak szybko, że widać było, że nie upewnił się czy cokolwiek jedzie z przodu. Tzn. prawdopodobnie był pewien, że nie jedzie inny samochód bo widziałby światła. Co do rowerzystów to pewnie zapomniał, że istnieją. Moja przednia lampka i żarówiasta zielona koszulka odblaskowa niestety nie były dla niego wystarczająco widoczne :/. Minął mnie o centymetry – musiałem się odchylić bo trafiłby mnie lusterkiem :/ Na ustach miałem soczyste „K****”. Adrenalina i wkurzenie porządne
. Po chwili uspokoiłem się i obiecałem sobie myśleć za wszystkich naokoło bo tak to daleko nie zajadę. Ciekaw jestem miny tego Pana kiedy mnie mijał.
Minąłem fajny most o ruchu wahadłowym i na Sulechów. Dalej z górki. Wjechałem na pętlę sulechowską i trójeczką na Świebodzin. Po drodzę jechało z 4 rowerzystów – wszyscy z koszulkami podobnymi do mojej
. Niektórzy mieli nawet swoje imiona na plecach. Pobocze spore a ruch b. natężony. Prędkość spora bo miałem tam od 30 do 50. Pozycja na lemodce sprawiała, że mogłem odpoczywać a wiatr nie spowalniał mnie aż tak bardzo. Dziękuję Wilku, że tak szybko wysłałeś lemondkę. Dała mi sporego kopa.
Cieszyłem się, jak przejeżdzały TIRy bo przez chwilę czułem jak rower mi się rozpędza. Gdy jechała kolumna wyraźnie zwiększałem prędkość (zasłaniały mnie od wiatru).
Dojechałem do Świebodzina. Gandalfa nie trudno był zauważyć
. Tam na pamięć wjechałem w miasto (bo trochę je znam) i przebiłem się na wyczucie w stronę Lubrzy. Cóż – zabłądziłem troszkę i straciłem 20 minut. Pojechałem bowiem w lewo na ulicę Konarskiego. Tam pewnej dziewczyny zapytałem: „Którędy na Lubrze”. Odpowiedziała mi, że jak chcę to może mi pokazać fajną trasę drogami polnymi. Uśmiechnąłem i przeraziłem jednocześnie
. Polne drogi to był mój wróg w obliczu takiego dystansu i ograniczonego czasu. Widziałem, że ona ma około 14-15 lat i nie do końca mogę ufać w jej wskazówki. Odpowiedziałem, że koniecznie asfaltowymi
. Ona na to, że tamte są na prawdę fajne, ale byłem nieugięty – asfalt proszę. Wyjaśniła mi co nieco, ale niewyraźnie. Podziękowałem, pojechałem. Dla pewności zapytałem o drogę jeszcze jednego straszego Pana któremu, jak się okazało, wódka zaorała trochę w głowie i nie do końca mógł skojarzyć miejscowości
Chyba go w końcu zrozumiałem. Tak czy inaczej pojechałem w stronę Świerczewskiego a tam w lewo na ul. Żaków, ul. Na skarpie. Przeciąłem główną dwójkę i na Lubrze!
Widoki wspaniałe, poranek super. Pogoda extra. Wiatru brak. Żałowałem, że nie mam żadnego cykacza. Trochę kamiennej drogi, ale niewiele. Do samej Skwierzny poszło gładko. Pierwsze 100km jak spłatka. Była jakoś 09:30. SMSów od Was już kilka dostałem (dzięki!), ale po 100km przeczytałem SMSa od Yoshko, który dopingował mnie na śniadanie. Postanowiłem zjeść pierwszego batona, napić się, zadzwonić do żonki, że pierwsze 100km za mną. Była zaskoczona, że nieźle. Jest tam takie rondo, które rozjeżdza się na Gorzów Wlk. – za tym rondem ruch ustał
Tutaj niestety nie pamiętam trochę jak pojechałem dokładnie, że wjechałem na to rondo od strony Międzyrzecza. Pamiętam za to, że do Skwierzyny na to rondo jechało mi się kiepsko z uwagi na brak pobocza. Wydaje mi się, że w Pieskach musiałem źle pojechać i skręcić na Międzyrzecz (jak to było na prawdę nie wiem
). Fotek nie mam więc nie przypomnę sobie niestety. W każdym razie odcinek do Skwierzyny starałem się szybko pokonać bo był mało przyjemny. Po drodzę znalazła się droga rowerowa, ciągnąca się kawałkiem wzdłuż mojej trasy. Zatrzymałem się jedynie, aby napełnić bidon. Było zabawnie bo zamknąłem dziubek od bidonu a wlałem wodę lekko gazowaną i w pewnym momencie usłyszałem huk wyskakującej zakrętki. Odwróciłem głowę a zakrętka w powietrzu radośnie kręciła się. Zatkałem, pojechałem dalej.
Na 110 km zaczął mi się poważny kryzys. Ciągnął się aż do Zwierzynia. Bolała dupa, nogi, plecy i zrobiłem się mocno senny. Gdyby się dało to spałbym na kierownicy. Nawet przez chwilę na prostej kombinowałem różne rodzaje podparcia głowy – żadne nie jest dobre
. Niestety.
W Zwierzyniu wjechałem koło stacji kolejowej - stało fajne krzesełko. Usiadłem, zjadłem bułkę, napiłem się. Po drodzę 2 osoby powiedziały, że „ale fajny rower” a jakiś pijak chciał sobie porozmawiać
Podchodzą krzyczał: „Takiego to jeszcze nie widziałem!”.
Fakt, rower z amorem na kołach szosowych pasuje jak świni siodło. Do tego lemondka jak fazery
i w sumie wyglądał fajnie.
Siedząc odwróciłem głowę w prawo, patrzę... jeszcze raz patrzę jeszcze a tam... :
http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80708,10013541,Pociag_wjechal_w_budynek_stacji_PKP__Trzy_osoby_nie.html Fotki może nie najlepsze, ale robione z komórki.
Szok. Myślę, nieźle: dosyć że kryzys mam to jeszcze takie widoki – lekko się uśmiałem.
Do tej pory dostałem już od Was wiele fajnych SMSów, które mnie mocno motywowały. Odpisałem na kilka z nich, posiedziałem jeszcze chwilę, kupiłem wodę, uzupełniłem bidon i pojechałem dalej.
Na odcinku od 110km do 150km było ciężko. Później jeszcze gorzej.
Jechałem długo przez lasy (droga 158) i strasznie się nudziłem. Byłem senny. Nie doceniłem lasów, ponieważ później (po skręcie na drogę 157) okazało się, że lasy mnie chroniły przed mocnym zachodnim wiatrem, który dał mi w kość. Było jeszcze gorzej i myślałem, że nie przejadę. Myślałem, że jak tak dalej pójdzie to po prostu nie zdąże w czasie a może nawet nie będę miał siły. Od walki z wiatrem czułem lewy bark, z lewej strony szyję oraz kark. Przez wiatr, zależnie od ukształtowania drogi, zwalniałem do 10-16km/h. Nawet nie wiedziałem czy już mam po kryzysie czy jeszcze jest w trakcie
W strzelcach Krajeńskich było już o wiele lepiej. Kryzys dawno minął a wiatr nie był już tak mocny. Wiatr był, ale lekki a słońce pięknie świeciło. W między czasie zrobiłem kilkuminutowy przystanek a w Choszcznie zrobiłem większy na rondzie przy ul. Stargardzkiej a Władysława Jagiełły. Tam na Orlen wypiłem kawę, zjadłem kolejną dowową bułkę, batona, uzupełniłem izotonik. Była godzina około 14:30. Przerwa trwała z 30 minut. Przekalkulowałem, że teraz mogę jechać nawet 10km/h i dojadę. Zrobiło mi się lepiej.
Od Choszczna zaczęło mi walić na głowę.
Odcinek na Ińsko poszedł całkiem gładko. Wiele lasów. Mniejszy wiatr. Wiele podjazdów i górek. Wiele śpiewania, gadania do krów, do siebie, do chmur do słońca
Jednym słowme wariat! Fazery na kierownicy, bory lasy, piosenka „Wlazł kotek na płotek”, „Zuzia lalka nie duża” oraz radosna twórczość towarzyszyły mi aż do końca - wiariat do kwadratu
W pewnym momencie miałem całą serię stwierdzeń (na widok chmur) typu: „Czy nie szkoda Wam tam tej wody? Spróbujcie mi tu tylko deszczem pokropić! Oszczędzać a nie myć się co chwilę!” albo „No ja pierniczę, wiecie ile woda kosztuje!?” albo „Nie dam swojej żonie satysfakcji! ]:->” i wiele innych.
O mówieniu i muszczeniu do krów już opowiadałem. Krów było trochę więc co chwilę robiłem „MuuUuuuu”. Patrzyły na mnie leniwie, ale nie chciały podejmować muczenia
Zacząłem rozpoznawać nawet, które TIRy z przeciwka powodują podmuch a które nie. Te z podwójną (dzieloną poziomo) kabiną mają taki kształt, że nie czuć jak przejeżdzają (SCANIA chyba). Te starsze z kolei mocno zwalniały mnie na prawo oraz spowalniały. Na wąskiej drodzę dawało mi to po garach. W takich sytuacjach miałem okrzyki typu „YEAH!”, „Oww Yessss, CUDNIE!”, „Mhm! Popierdalaj sobie tak dalej MHM!!!”
Po jednym z tych okrzyków wyszły dwie Panie z lasu (grzybiarki) i spojrzały na mnie dziwnie:D Później głupio mi lekko było.
Niecałe 200m dalej miałem pierwszą wywrotkę na tym rowerze!
Chciałem zadzwonić. Jechałem bez trzymanki. Prawą ręką trzymałem komórkę a lewą odginałem hustę na uszach i w efekcie straciłem równowagę. Takie akcje robiłem jak kompletnie nic nie jechało więc nie było ryzyka, że wjadę pod samochód. W każdym razie jeśli już to takiej wywrotki każdemu życzę. Ukosem! Przeleciałem przez przeciwległy pas (czyli w lewo) i ślizgiem wpadłem w bardzo wysoką chyba nigdy nie koszoną trawę! Upadek mięciutki, jedynie lewy pedał przejechał mi po dolnym odcinku nogi. Wstałem, wyciągnąłem trawę zewsząd (dosłownie, bo nawet kulki zielone miałem w spodniach
– jak one się tam dostały?
) i pojechałem dalej. Nic się nie stało. Dopiero w domu zobaczyłem strup na lewej nodzę i siniaki na udzie prawej nogi.
Jadąc dalej... Prędkość średnia całkiem dobra bo gdzieś 24km/h. Droga zaczęła doskwierać, ponieważ na b. długim odcinku w tamtym rejonie odbywają się remonty dróg i nawierzchnia jest zdarta do takiej „tarki”, nie nadającej się na oponki szosowe. Na dodatek zaczęło się chmurzyć.
Tak jechałem aż do Węgorzyna. Dalej zaczęło się chmurzyć mocniej i pokropywało lekko.
Ledwo zdąrzyłęm założyć kurtkę wiatrówkę / przeciwdeszczówkę ... jak lunęło! Jak z wiadra
Niestety nie miałem drugich butów ani ochraniaczy na buty. Do samego Łobez jechałem w deszczu. Zimna woda dolewała mi się do butów chłodząc mocno stopy. W Łobez wpadłem na Stację Orlen z zamiarem założenia worków na buty. Zjadłem hot doga. Wypiłem kawę z cukrem (ja nigdy nie piłem kawy
). Brakowało mi pogawędki więc odpocząłem tam dłużej rozmawiając z facetem na stacji. Opowiedziałem, że jadę z ZG. Zaskoczył się mocno. Poszedłem przygotowywać rower na zewnątrz i po chwili słyszę z środą „O KUR***!!!”. Nagle otwierają się drzwi i wyskakuje 3 gości: „Ej kierownik to Ty skąd jedziesz, z Zielonej Góry czy z Jeleniej Góry?!” ( w duszy się usmiałem – jeszcze z Jeleniej – tego by brakowało). Widać sprzedawca pochwalił się kolegom. Byli mocno zaskoczeni i w podziwie, że tak w ogóle można. Opowiedzieli jak ich znajomi z tamtych rejonów z namiotami pojechali w Tatry, ale tak bardziej turystycznie.
Na nogi założyłem worki, aby woda dalej nie wlewała się a ta która już jest w butach ociepliła się. Przestało padać. Pojechałem dalej.
Do Świdwina trochę podjazdów i zjadów – jak to na całej trasie, ale już bardziej z górki.
Zauważyłem tam pewnego Pana na kozie. Takiej fajnej wiejskiej kozie. Jechał przedemną do kolejnego miejscowości. Jechał tak szybko, że nie mogłem go dogonić. W duszy myślałem: „kurcze ale gość nieźle daje!”. W końcu jak mi się udałogo dogonić to przywitałem się i powiedziałem, mu, że podziwiam za wytrzymałość. Gość zrobił wielkie „Hahaha” jak taki typowy chłop (bo w sumie był to typowy chłop w gumofilcach na kozie). Jechał z na prawdę niską kadencją i byłem w szoku, że tak w ogólę się da na długim odcinku. Widać miał w nogach
Zaczęło się robić ciemno. Moja lampka dawała znać inny, że jestem ale nie dawała mi znać jak wygląda droga. Od świdwina widziałem, że kończy mi się nalana wcześniej do bidonu Coca Cola a chciało mi się pić. Nie przewidziałem, że sklepy były pozamykane a ja nie miałem już zapasów. Ostatnie krople wypiłem na postoju w Stare Ślepce. Tam też chciało mi się mocno siusiu. Zimno a ja ściągałem kurtkę, polar, jedne i drugie spodenki rowerowe. Tak szybko jeszcze nie sikałem
Mięśnie szybko zastygły i niestety rozgrzewanie ich było już dość bolesne. Specjalnie wrzuciłem lżejszy bieg żeby zmusić nogi do szybkiego ruchu. W lasach od czasu do czasu COŚ chodziło. Na pewno nie były to sarny, lisy. To było coś co uciekało dziwnym bujanym ruchem – dzik? Mi bardziej przypominało bujany ruch niedźwiadka, ale o ile się nie mylę w Polsce niedźwiedzi nie ma. Wiem, że zdarzały się w tamtych rejonach lochy z małymi więc jechałem ostrożnie.
Mój organizm zaczął zasypiać. W nogi było mi średnio – ani zimno ani ciepło. Dziwnie. Chciałem już dojechać więc ten „ostatni odcinek” jechałem na tyle na ile mi sił zostało. Umówiłem się z teściami, że podjadą skuterkiem do Gościna i tam mnie poeskortują. Żona była twarda
Nie poszła na ugodowe zakończnie trasy wcześniej. Wspominałem jej że i tak przejadę, ale po co mam się męczyć te ostatnie 30km. Później mówiła mi, że gdyby wiedziała że mokro miałem to by się zgodziła. Jak stwierdziła: mój głos mówił jej, że jest super więc była nieugięta. W każdym razie nie problem – pojechałem dalej.
Samochody z przeciwka widziały mnie z odległości kilkuset metrów (na pewno 200) bo miałem koszulkę żarówę odblaskową. Cieszyłem się, że ją zabrałem, chociaż miałem myśli, że nie wygląda fajnie, topowo. Niestety doskwierały mi długie światła samochodów z przeciwka bo nie każdy raczył wyłączać. Ręką migałem (prawie każdemu), żeby wyłączyli – w większości wyłączali. Było kilku takich co to mieli gdzieś. No cóż – kolejne realia rowerzystów na drodze. W sumie doskwierało mi to do Gościna. Do Gościna teściowa przywiozła mi napój energetyczny więc wciągnąłem go w kilka sekund, jakbym nie pił cały dzień. Oczy otwarły mi się szeroko i do Kołobrzegu miałem całkiem niezłe prędkości.
Zatem do Gościna sam a dalej z podświetleniem skuterka teściów. Teść włączał za mną też długie więc samochody już chcąc nie chcąc wyłączały światła.
Nad samym morzem wiało niesamowicie. W Grzybowie na ul. Kołobrzeskiej był taki wiatr w twarz, że jechałem 7km/h. No, ale tutaj mogłem sobie już pozwolić na taką prędkość i byłem spokojny, bo zostało mi już tylko 7km. 22:17 byłem w domu. W tym w czym jechałem siedziałem jeszcze 30 minut. Mięśnie zastygły i znowu chodzenie zaczęło boleć. Szkoda, że po domu nie można było jeździć rowerem – tak byłoby łatwiej
Wyglądałem jak na dzikim zachodzie z koltami po bokach.
Po schodach czułem się jak inwalida albo dziadek w wieku 90lat. Stopień po stopniu i tylko prawą nogą wdrapywałem się na pierwsze piętro.
Pierwsze ściągnięcie ciuchów. Drgawki! Po prysznicem WIELKA ULGA. Zero drgawek, mięśnie przestały boleć. Rozgrzałem się i jako tako zacząłem chodzić. Zjadłem i wypiłem ciepłe. Chwilę się pośmialiśmy i poszedłem spać. 1s i mnie nie było. W piątek miałem pracować zdalnie przy laptopie, ale finalnie miałem wszystko gdzieś. Wielki odpoczynek – tzw. „dzień dziecka”
Wszyscy byli w szoku i nie wierzyli że dojadę. Teściowa nawet była przygotowana, że przyjadą po mnie i pojedzie dalej na rowerze a ja na skuterze z teściem. Byli zaskoczeni, że nadał miałem takie ruchy na rowerze
Kiedy wjechałem na podwórko to licznik pokazał:
Zjadłem 5 batonów.
Wypiłem 3 izotoniki, 2 litry wody, 1 litr Coca Cola, 2 kawy. Piłem co chwilę po kilka łyków.
Zjadłem 4 "domowe" bułki z jajkiem, serem żółtym i pomidorem oraz 2 długie i tłuste kabanosy
Na koniec miałem wielkiego banana na twarzy, satysfakcję i byłem szczęśliwy. Dla mnie był to wyczyn. W sobotę jeździłem na rowerze znowu
wraz z żoną i znajomymi, którzy wybrali się z nami. Przejechaliśmy wzduż wybrzerza sporo a nogi jeszcze dawały znać, że było 326km.
Do dziś czuję, że muszę zregenerować mięśnie i ścięgna.
Dostałem od Was wiele SMSów za które dziękowałem i dziękuję jeszcze raz!
Rozbawiały mnie i inspirowały. Przerywały nudę i sen. Muszę tylko zidentyfikować od kogo bo w trasie to było raczej odczytanie i ew. odpisanie niż orientacją kto pisał.
Na koniec powiem, że gdyby nie deszcze i wiatr to byłbym szybciej i byłbym w o wiele lepszym stanie. Nie byłem gotowy na aż tak duże opady deszczu i to w zasadzie na koniec mnie nieco pogrążyło. Nie wiem czy drugi raz pojadę w taką trasę sam. Stwierdziłem, że takie podróże owszem, ale z kimś bo dla mnie żadna przyjemność nie odzywać się do nikogo od rana do wieczora.
Na następną „wycieczkę” zabiorę na pewno aparat, sakwy oraz ochraniacze przeciwdeszczowe na buty
Był to mój rekord życiowy a zarazem test wytrzymałości. Wiedziałem, że przejadę 250, ale nie wiedziałem czy więcej i w jakim stylu.
Nie śmiejcie się, ale wczoraj miałem myśli typu: a może teraz większy dystans za rok?
Ktoś się pisze?