Zobaczyłem okienko pogodowe, zorganizowałem trochę czasu i w drogę!
Dzień pierwszyWystartowałem spod domu, niestety miałem do przejechania na wskroś całą Warszawę, za czym nie przepadam. Na szczęście sobota w godzinach porannych to wyludnione miasto, no może trochę imprezowych niedobitków. Przejechanie na drugą stronę zajęło jakąś godzinę, tempo iście ekspresowe. Za tabliczką "Mrozy" odbijam po gminę, droga dziurawa jak to wszędzie w tym rejonie. Staram się jechać bardzo spokojnie, nie przemęczając kolan, jest bardzo chłodno, dopiero gdzieś w Błoniach zaczynam odczuwać cieplejsze powietrze.
Kawałeczek po krajowej 2'ce, obok ścieżka rowerowa klasy dno, a tu równiutki asfalt. Olewam więc zakaz ruchu dla rowerów i cisnę, napotkana policja nie interweniuje
Odbijam na teresin, tam chwila schodzi się na przejeździe kolejowym, rusza cała kawalkada, jakaś starsza pani na singlespeed troszkę się ociąga, więc wyprzedzam co oburza kierowcę za mną (zasadniczo nie wiem o co chodzi, i tak by mnie nie wyprzedził bo miejsca nie ma).
Dalej już pustawo i bez nerwów, droga przyzwoita choć wąska. Za Sochaczewem droga dziwnie poprowadzona, dużo zakrętów. Kupuję bochenek chleba i wsuwam pod sklepem połówkę z pasztetem. Jedzie się świetnie, po południu jest już cieplutko i można zasuwać. Zjazd na Kiernozię i jazda pograniczem województwa. Cykam jedną fotkę, krajobraz jest dla mnie nudny, bo dobrze znany.
Do wieczora udaje się dojechać pod Gostynin, chciałem rozstawić się pod lasem, ale komary wygoniły mnie na łąkę. Nikogo poza dwoma panami z lustrzankami ganiającymi po łące nie spotykam. Ja gotuję sobie kolacyjkę, oni cykają fotki, nie przeszkadzamy sobie nawzajem. Miejsce może nie najszczęśliwsze, obok linia kolejowa i krajowa nr 60, ale spokojnie i odludnie.
Słońce wstaje to wstaje i ja. W nocy było bardzo zimno, temperatura oscylowała w okolicach kilku stopni powyżej zera. Śpiwór, choć niewiele młodszy ode mnie daje radę, ale twarz zmarzła, następnym razem będę trzymał kominiarkę w pogotowiu. Śniadanko w postaci puszki tuńczyka, ćwiartki chleba i kawy nie starcza na długo, otwarty sklep znajduję dopiero za Kowalem. Gadam chwilę ze sklepikarką podczas posiłku i korzystając z okazji myję garnki. Na pytanie „gdzie jadę?“ odpowiadam wymijająco, odpowiedź „zbieram gminy“ mogłaby wymagać długiego wyjaśnienia.
Na polach intensywne prace, ptactwo jak widać śmiało korzysta z okazji do wyżerki.
Za Chodeczą nawrotka i jazda pod ostry wiatr, pełno tutaj elektrowni wiatrowych
Uwieczniam jeszcze z tabliczkę Gocław (nazwa osiedla na którym kiedyś mieszkałem)
W okolicach Nowej Ostrowy dla zabawy ścigam się z lokalnym rowerzystą, gadamy chwilkę i odprowadzam go do domu. Lubi pośmigać, ale póki co sprzęt typu wigry 3 na dużo mu nie pozwala.
Przed Dąbrowicami zjeżdżam na pobocze pokroju „ruchome piaski“, ledwo ratuję się przed wywrotką i prawdopodobnie w tym momencie gubię śrubę mocującą bagażnik (przy udziale kopnięcia). Następne parę km spędzam na zastanawianiu się „co tak obciera u licha?“. Przed wyjazdem zabezpieczyłem się na taką ewentualność, śruba mocująca błotnik od tej pory trzyma również bagażnik.
Za Dąbrowicami lekki skrót, nie lubię zawracać.
Wsi spokojna, wsi szutrowa.
Obrany kierunek na „Dziewiczopólko“ to jazda na przełaj po szutrach, nieco błądzę i włączam GPS.
Za Izbicą Kujawską kieruję się na pole namiotowe, chciałem zaszaleć i wziąć ciepły prysznic, niestety zastany facet gapi się jak na wariata i jedyne co ma do powiedzenia to „po sezonie“. Cóż, za taką informację nawet nie podziękuję, podjeżdżam na pobliskie kąpielisko przy jeziorze Długim, woda okazuje się bardzo ciepła, rewelacyjny punkt na wypoczynek na trasie, polecam!
Na noc lokalizuję się na pobliskim polu, z dala od zabudowań. Pomimo lekkiego dołka wiatr wieje całkiem solidnie, hałas tropiku szeleszczącego na wietrze długo nie daje zasnąć, zdecydowanie najgorsza noc pod względem niewyspania.
Dzień trzeciWstaję wcześnie i obieram kierunek na gminę Kłodawa, wybieram drogę gruntową, niestety na większym odcinku okazuje się luźnym piachem na którym idzie tylko prowadzić rower (opony 1,4 wpadają całe w piach). Na przystankach widzę dzieciaki zmierzające do szkoły, cóż nie wszyscy mają tak dobrze jak ja. Zjazd w kierunku Brdowa, miasto jest w dołku.
Gładka tafla jeziora Brdowskiego.
Dalej obieram jazdę „na orientację“ (na tym etapie trasa mniej więcej pokrywa się z realną jazdą). Szutry i piach, ale rower bardzo dobrze sobie radzi.
Kopalnia żwiru w Teodorowie, maszyna olbrzym.
Za Kryszkowicami wyskakuję na wojewódźką, słońce grzeje całkiem mocno, wiatr wieje w twarz, ciężka jazda, aż do Pąchowa, tam robię dłuższą przerwę. Grzeje naprawdę mocno, fatalnie się czuję, wlokę się przeraźliwie wolno przez przemysłowe tereny Konina.
Ogrom tych instalacji robi wrażenie.
Robię postój w Kamienicy wyczuwając, że problemy biorą się z odwodnienia, przez pół godziny sączę wodę w cieniu, pomaga.
W Kleczewie mam okazję zobaczyć kopalnię, niesamowity widok, krajobraz księżycowy, wszędzie sprzęt i taśmociągi, ale o dziwo nie ma hałasu. Zajeżdżam w spokojniejsze okolice i gubię drogę, stąd to błądzenie na mapie.
Zaczynają zbierać się ciemne chmury.
Zaczynam szukać dobrej miejscówki osłoniętej od wiatru, ale wszędzie w koło pola. Potem las, ale od cholery ludzi, dowiaduję się, że „Przyjezierze“ to taki lokalny kurort.
Za granicą wojewódźtwa znajduję odpowiednie miejsce na skraju lasu. Rozbijam namiot, zaczyna kropić, a sarny uciekają z pola przechodząc obok namiotu, zbytnio nie przejmują się moją obecnością. Burza jest „bardzo konkretna“, pioruny uderzają w pobliżu, za to śpi się rewelacyjnie, namiot zdaje egzamin.
Dzień czwartyBudzę się i widzę krajobraz po burzy, pod namiotem wyżłobienia od wody. Leniwie się zbieram aby namiot trochę przesechł, w międzyczasie przyjeżdża ekipa wycinająca obok drzewa, leśnik na szczęście jedyne co ma do powiedzenia „A nie boi się pan tak spać? Tutaj obok jest locha z warchlakami“.
Jadę po mokrej drodze, ale powoli się wypogadza.
Wieża ciśnień w Trzemesznie
Podziemny magazyn gazu Mogilno
Las wiertni
Za Mogilnem przełaj przez las i dość przyjemne tereny, gdzieniegdzie widzę tabliczki oznaczające „szlak piastowski“. Prawa manetka nawala, pomagam sobie ręcznym ciągnięciem linki.
W Kowalewie biorę kąpiel w jeziorze i gotuję obiad, woda średnio ciepła, jezioro jest bardzo głębokie. Odświeżenie przydaje się na następne kilometry pod wiatr. Jazda spokojna, pogoda bardzo dobra, spokojnie trafiam na dobrą miejscówkę przy dojeździe na czyjeś pole, krzaki osłaniają mnie od strony drogi. No i nocleg „pod Paryżem".
Dzień piątyWita mnie pochmurne niebo i mżawka, czym prędzej zwijam namiot i śniadanie jem już na pobliskim przystanku pks pod dachem. Dodatkowo telefon wita mnie komunikatem „brak karty SIM“ (spaliło mi kartę i cały moduł GSM), ponadto prognoza pogody, którą pobrałem dzień wcześniej nie jest optymistyczna, trzeba będzie się zwijać.
Jadę gruntówką na Wapno, trochę błądzę i dokładam sobie kilometrów.
Cykam ostatnią fotkę za Wapnem (uszkodzony moduł GSM drenuje baterię).
Dalej deszcz w twarz, mało przyjemnie, ale staram się jechać dalej. W Gołańczy robię zapas na podróż i wsuwam na raz całą chałkę.
Za Gołańczą wiatr w plecy, więc można przycisnąć nieco, chociaż dalej pada. Odbijam lekko w bok po gminę, dopiero w miejscowości Mrozowo przestaje padać i zaczyna się wypogadzać. Udaje mi się być o 15.30 w centrum Bydgoszczy, wskakuję do Mac’a, korzystam z gniazdka i lokalizuję pociąg, godzina 18.02 odjazd, mnóstwo czasu. Robię mały objazd po mieście, ale nie mam już aparatu.
W pociągu nie ma tłoku, spokojnie można spędzić podróż, poza tym cena za bilet w TLK jakoś spadła (z 9zł na 5,5 za rower).
Wysiadam na centralnym i jadę nocą do domu, kręcę mocno i tracę rozsądek, na rondzie Wiatraczna, z pełną prędkością (ostatnie przełożenie) wjeżdżam na mokre tory tramwajowe, zaliczam efektowny ślizg po asfalcie. Straty - rozdarte spodnie, lekko zdarty naskórek, ból pod kciukiem i dwie dziury w cordurze sakwy na kierownicę (kur...).
Bocznej sakwie „no-name“ poza zarysowaniem nic się nie dzieje, nie wiem co to za pancerny materiał. No, ale jest plus, manetka się „naprawia“.
Udaje mi się (już spokojniej) dojechać do domu.
Podsumowanie:
- nowych gmin - 71
- 742km w 5 dni
- 7 tabliczek czekolady skonsumowano
- zero urwanych szprych i przedziurawionych dętek