Wróciłem z tradycyjnej "wycieczki z kompasem". Udało mi się przejechać niecałe 600 km (4 dni i ciut ;-)), trochę pobłądziłem, więc szacuję 50 km dłuższą trasę, niż być powinna.
Objechałem Śniardwy, potem do Warszawy i z powrotem inną trasą, wyszła całkiem kształtna elipsa.
Przejechałem z kompasem lasy piskie nazywane hucznie puszczą. Do puszczy im daleko, ale trochę upraw leśnych tam jest. Wolę nie pisać lasu, bo do lasu też mu brakuje. ;-) Wiatrołomy zrobiły swoje.
Zaskoczyło mnie, że wokół Rucianego-Nida jest tyle ładnego lasu i że w sumie w tej części kraju jest tak dużo rzek i rzeczek. Tę szeroką część Narwi widziałem pierwszy raz, robi wrażenie, jest szersza od Wisły i Odry, przyrodniczo bardzo atrakcyjna. Zalew Zegrzyński też fajny. Dużo gorsze wrażenie robią ścieżki w Warszawie i dojazd w ogólności. Ktoś projektujący chyba nigdy nie jeździł na rowerze, cały czas trzeba kombinować czy zejść czy jechać i jaką trasą, drogi i oznaczenia zostawiają wiele do życzenia. Najbardziej widoczne są znaki zakazu jazdy rowerem, w wielu miejscach zupełnie niepotrzebnych na szerokich wiaduktach, gdzie zmieściliby się wszyscy spokojnie obok siebie.
Co do roweru. Pękły mi pręty pod siodełkiem. Ktoś mi pospawał, wystarczyło, na 15 km, a potem było już tylko siodełko sprężynowe. :-)
Pękł mi bagażnik i tu już nie było śmiechu. Jakoś przełożyłem sakwę na drugą stronę i z trudem dojechałem, w sobotę po obiedzie już bym nic nie kupił. Minęła mnie wtedy para świetnie i jednolicie ubranych rowerzystów. Mam nadzieję, że to obcokrajowcy, bo ani "be", ani "me". Jeśli Polacy, to się zaczyna jakaś nowa chamska era turystyki rowerowej.
Dzisiaj był triatlon w Mikołajkach, ale nie chciało mi się zostawać, więc nie napiszę, jak było. :-)