W związku z sylwestrem w Ustrzykach, wolne świąteczno-noworoczne wykorzystałem pedałując do i po Bieszczadach, poniżej parę słów o wypadzie.
Wyjazd przed świtem w poniedziałek, drugi dzień świąt z Krakowa, jeszcze przed opuszczeniem miasta łapie mnie mżawka. Zgodnie z prognozami miało padać od 10 do 13, a lało cały dzień. Ze względu na ten deszcz wziąłem przedni błotnik.
Za Niepołomicami zaczyna mnie boleć kolano stłuczone w
wypadku, osłabia i spowalnia, na szczęście kolejnego dnia przestaje i więcej się nie odzywa.
W Mikluszowcach szukam mostu na Rabie, nie znajduję i przechodzę wpław, woda sięga tylko do kolan, ale wartki prąd utrudnia prowadzenie roweru. Teraz po porównaniu mapy ze zdjęciami satelitarnymi widzę, że most był, ale został zaznaczony na mapie w niewłaściwym miejscu. Tak czy siak, zakrzówkowe kąpiele nie poszły na marne
W gminie Szczurowa gdy wyprzedzam ewidentnie wczorajszego jegomościa jadącego zygzakiem na składaku, słyszę za plecami, jak charakterystycznie zachrypniętym głosem woła za mną "Ej, ty, weźże tak nie zapierdalaj"
W Tarnowie żeby uniknąć błądzenia po mieście wbijam na obwodnicę, ale po paru kilometrach okazuje się, że nie ma na niej zjazdu na interesującą mnie drogę (i gminę), przekładam więc rower przez barierkę i zbiegam z nim po stromym nasypie.
Już po ciemku docieram do Jasła, gdzie przez brak mapy nadkładam 5 km, i w końcu w lekkim mrozie dojeżdżam do Żmigrodu, zjadam pizzę u Senesa i po pogaduchach do spania.
Wtorek zaczyna się mocnym wiatrem z południa, na szczęście pierwszy odcinek jadę na wschód, nie wieje więc od początku prosto w pysk, potem wiatr osłabł. Dość szybko zaczyna do mnie docierać chrzęszczenie w przedniej piaście, krótkie oględziny sugerują jak najszybszy serwis. W Bukowsku w warsztacie samochodowym pożyczam klucze, po rozkręceniu okazuje się, że uszczelka z jednej strony jest naderwana, po wczorajszych deszczach w łożysku więcej wody niż smaru, szybkie smarowanie i do przodu.
W międzyczasie pojawia się śnieg na polach, ale temperatura ciągle na plusie, droga czarna. Niskie chmury zasłaniają szczyty gór, magia Beskidu Niskiego prezentuje się w całej okazałości.
W Rzepedzi robię sobie przerwę na uzupełnienie płynów, na całej trasie dokuczało mi odwodnienie - miałem termos z herbatą, ale trudno mi było przyzwyczaić się do częstych przystanków na picie, wypijałem więc dużo za mało.
W związku z większością trasy pod wiatr i przerwą serwisową, za Komańczą łapie mnie zmrok, do tego na drodze pojawia się błoto pośniegowe. Na koniec asfaltu łagodny podjazd pod lekki wiatr i śnieg, zamarzający na rowerze, no i ciemno, taka jazda nocą - to jest coś! Potem jeszcze tylko odbicie na Łupków, parę kilometrów po białej, śliskiej polnej drodze, trochę jazdy i pchania po zaśnieżonej w ścieżce i już w schronisku, starzy znajomi i w ogóle wszystko po staremu, dobremu, bieszczadzkiemu.
Następnego dnia odrobina włóczęgi z buta po okolicy, jedyne co z rowerem zrobiłem, to wieczorem za chałupę przestawiłem, żeby od wiatru osłonić - zdążyła się na ramie i sakwach zebrać kilkumilimetrowa warstewka lodu, napęd na szczęście nie zamarzł
W czwartek z rana trochę pcham, trochę udaję że jadę
przez śnieg do drogi rozjeżdżonej przez drwali, tam już można się naprawdę na siodełko załadować. Kawałek przed Wolą Michową wjeżdżam na obwodnicę bieszczadzką, jadę w stronę przełęczy Przysłop. Na asfalcie trochę śniegu, trochę błota pośniegowego, jedzie się wyczuwalnie ciężko. Temperatura w okolicach zera ale lekko na plusie, w miarę nabierania wysokości spada, do tego pojawia się więcej śniegu.
Sam podjazd łatwiejszy niż przypuszczałem, mimo sporej ilości "kaszy" śniegowej na drodze podjazd przebiegł bez problemów, żadnych problemów z przyczepnością, choć to w znacznej mierze dzięki wysokiej kadencji, miejscami przebijał lód i śliska, ubita warstwa starego śniegu. Na przełęczy wyczuwalny już mrozik, strzelam sobie herbatkę z termosu i zjadam czekoladę. Ponadto zdejmuję zapychający się śniegiem przedni błotnik (tylnego nie wziąłem), który odtąd jedzie na bagażniku.
Na zjazd zapominam ubrać polar, czym funduję sobie solidne szczękanie zębami
, choć nie rozwijam dużych prędkości, zjeżdżam cały czas na hamulcach, na śliskim, nierównym śniegu pod spodem i "kaszy" na wierzchu nie mam innej opcji. Mocno marzną mi palce, być może dobrze byłoby nakleić na klamki hamulcowe warstwę czegoś izolującego od metalu. Ale jakość nawierzchni szybko się poprawia, jeszcze przed Cisną asfalt już jest całkowicie czarny, temperatura lekko na plusie. Szybkie zakupy i jadę dalej, w Dołżycy zjeżdżam na drogę prowadzącą wzdłuż Solinki, potem odbijam na szuter prowadzący wzdłuż rzeki Wetliny. Ten kawałek mocno dał mi w kość, na przemian zjazdy i podjazdy, krótkie ale treściwe, do tego wszędzie lód i mokry śnieg, mocno utrudniające jazdę. Na koniec podpycham się do schroniska w Jaworcu, zostawiam rower i podbijam z buta na Smerek.
W piątek z rana ruszam w stronę Ustrzyk Górnych, po drodze mam najtrudniejszy podjazd - przełęcz Wyżną. Już za Smerekiem pojawia się śnieg na drodze, w Wetlinie cała droga już jest biała. Im dalej tym więcej śniegu, na szczęście ruch jest niewielki a kierowcy jeżdżą powoli, więc mogę jechać tą częścią drogi, którą akurat jest najłatwiej
. Podjazd idzie jak po grudzie, cieszę się z braku licznika, bo nic mnie nie stresuje niską prędkością, koła z trudem przebijają się przez słabo rozjeżdżony śnieg. Od połowy serpentyn jadę na najlżejszych przełożeniach, ale nie ma problemów z przyczepnością, choć czuję, że gdybym mocniej łydę przyłożył, to tylne koło zabuksuje, muszę jechać ostrożnie i z wyczuciem.
Na samej przełęczy postoju nie robię, ubieram tylko to co z siebie w czasie podjazdu zdjąłem i od razu zjeżdżam na Berehy, dalszy podjazd - na przełęcz Wyżniańską - dużo łatwiej mi idzie, chyba zacząłem już lepiej wyczuwać podłoże, a sam podjazd dużo krótszy niż poprzedni.
Na górze tarzam się w śniegu, potem robię krótki odpoczynek na herbatę i czekoladę, ubieram się cieplej na zjazd do Ustrzyk, w między czasie mija mnie ktoś jadący na rowerze na lekko w tą samą stronę co ja.
W Ustrzykach Górnych koniec śniegu, zaczyna się czarny asfalt, droga na Ustrzyki Dolne już bez emocji, niestety niewiele widoków, połoniny skryte w chmurach.
Na ostatnim odcinku, z Ustrzyk Dolnych do Przemyśla. Po wyjeździe z Krościenka jadę po bardzo mokrej drodze, duża ilość błota pośniegowego lądująca na spodniach i moich drogocennych kolanach przekonuje mnie do założenia z powrotem błotnika, który dość szybko zapycha się śniegiem, raz po raz podnoszę przednie kolo i uderzam nim o ziemię, żeby go wytrzepać.
Po opuszczeniu drogi wojewódzkiej biało od śniegu, który spadł wczoraj. Cienka, rozjechana warstwa świeżego śniegu jest dużo bardziej śliska niż nawierzchnia na przełęczach w Bieszczadach. Czuję się zdecydowanie mniej pewnie, szczególnie że nachylenia, jak to na drogach drugorzędnych bywa, duże. W końcu zaliczam pierwszą glebę - chcąc się zatrzymać, zjeżdżam na pobocze licząc, że nie będzie tam ślisko i mocno dociskam przedni hamulec. Ślisko było, chyba nie ma nic głupszego niż wywalić się na płaskim terenie przy prędkości koło 10 km/h, po zjechaniu długiego, stromego zjazdu z zakrętami
Z czasem wychodzi dawno przeze mnie nie widziane słońce, które jeszcze mnie zdradziło po raz ostatni: po wjechaniu do miejscowości Makowa, zaczął się czarny asfalt, ciepło i w ogóle wiosennie. Ucieszony zacząlem spinać łydę, aż na ostrym zjeździe z dwoma zakrętami okazało się, że w cieniu jeszcze leży śnieg na drodze. Ja rozpędzony, mocno hamować ani skręcać na takiej nawierzchni nie mogę, bo polecę. Pierwszy zakręt jeszcze jakoś zmieściłem, ale w drugi widziałem już, że nie wejdę, przyhamowałem więc ile mogłem i pojechałem na wprost, prosto w miękką trawkę. Rower wyskoczył na poboczu, ja poleciałem do przodu w pozycji Supermana, a rower przeleciał nade mną
Na szczęście obyło się bez strat, otwarła się tylko torba na kierownicę i musiałem wygrzebać rzeczy z trawy.
Trasa:
http://www.bikemap.net/route/1371081Kilka
zdjęć W zasadzie wzięcie roweru wyszło dość spontanicznie, planowałem zrobić dłuższą trasę na nartach śladowych, ale zapowiadane roztopy i niewielkie opady śniegu zachęciły mnie, żeby jednak spróbować na rowerze. Z wyjazdu jestem zadowolony, bardzo się obawiałem o przyczepność opon, szczególnie na zjazdach, nie byłem pewien, czy uda mi się efektywnie jechać po zaśnieżonych drogach, stąd też dystanse zaplanowałem dość krótkie. Okazało się, że niepotrzebnie, przy odpowiedniej technice jazdy i hamowania można w takich warunkach jakie na jakie trafiłem bez problemu jeździć na zwykłych, niekolcowanych oponach, ja jechałem na Schwalbe Marathon Plus Tour 28x1.6". Największym problemem okazało się racjonalne picie, przekonałem się, że jadąc na rowerze na zimnie muszę pić o wiele więcej, niż piłem na zimowych trasach pieszych, ale to jest kwestia robienia odpowiednio częstych, krótkich postojów - przy ujemnych temperaturach bidonem można sobie pogrzechotać
Być może dobrym pomysłem jest wożenie w kieszeni kurtki małej butelki wody, aby pić bez zatrzymywania się - będę jeszcze testował.
Aha, no i
nie jechałem na Brooksie.