W lutym, dokładniej między 11 a 16, wybrałem się na przejazd polskim wybrzeżem Bałtyku, na trasie Międzyzdroje - Hel. Poniżej parę słów o wypadzie.
Pierwsze dwa dni jechałem z
podjazdami, który o mały włos przegapiłby wyjazd - troszkę
przyspał na pociąg, którym mieliśmy jechać wspólnie, na szczęście zdążył jeszcze złapać następny.
Już na początku w Międzyzdrojach okazało się, że mam popsuty pedał: obracając go zacieśniam łożysko, które po chwili blokuje się na amen, powodując, że pedał się nie kręci. Próby siłowe zwalczenia problemu skończyły się odkręceniem pedała na środku drogi
. Z tego powodu przez pierwsze dwa dni pedałowałem wyłącznie prawą nogą, lewej używając tylko do obracania korby. Niewygodnie, ale dało się przyzwyczaić, tym bardziej, że z początku tempo było zdecydowanie turystyczne, a dystanse nieduże.
Jadąc powoli, w miarę możliwości jak najbliżej morza, nie unikając leśnych ścieżek i często schodząc na plażę, do Kołobrzegu dojechaliśmy w dwa dni. Przejechaliśmy m.in. przez poligon między Pogorzelicą a Mrzeżynem i zaliczyliśmy ścieżkę rowerową z Dźwirzyna do Kołobrzegu, która wbrew obawom wyrażanym publicznie na forum
była bardzo dobrze odśnieżona. W Kołobrzegu rozstaliśmy się,
podjazdy pojechał na pociąg, a ja uderzyłem w gościnę do Macieja Mężyńskiego, który poratował mnie pedałem.
Kolejnego dnia od razu wbiłem na nadmorską ścieżkę, tłukąc się aż do Mielna na przemian zaśnieżonymi leśnymi drogami i nieodśnieżonymi asfaltami, kawałek musiałem przepychać przez zasypane pole. W Mielnie wyjechałem na przetarty asfalt prowadzący do Łazów, na którym dość szybko potężna ilość błota pośniegowego lądującego na butach doprowadziła je do stanu kompletnego przemoczenia.
Za Łazami podziękowałem asfaltowi, kierując się w krzaki prowadzące na Dąbkowice. Z początku dało się jeszcze jechać po lesie, potem zostało już tylko przebijanie się przez wydmę. Próbowałem jeszcze pchania po brzegu zamarzniętego jeziora, niestety przy brzegu poziom wody znacząco opadł - pod cienką, znajdującą się jakieś 30 cm nad ziemią warstewką lodu znajdowało się zamarznięte błoto, idąc co krok zapadałem się razem z rowerem, niczym jakiś lodołamacz. Wylazłem więc z powrotem na wydmę i zdesantowałem się na plażę, tzn. po pionowej skarpie zrzuciłem rower, a sam zjechałem na tyłku
Ku mojej radości plaża była częściowo zamarznięta i słabo zasypana, dało się jechać na rowerze. Wprawdzie powoli i uważnie, bo łatwo było wjechać w sypki piach, w liczne dołki skryte pod śniegiem i na bryły lodu zaścielające plażę, ale i tak było fantastycznie, jechać przez śnieg po zamarzniętym piachu wzdłuż oblodzonego brzegu morza - od roku chodziło mi to po głowie
. Aż do do ujścia jeziora Bukowo jechałem po plaży. Potem ze względu na brak czasu nadgoniłem asfaltem do Darłówka, gdzie z powrotem zjechałem na plażę i w większości jadąc (klika kawałków trzeba było przepchać) dotarłem już o zmierzchu pod Jarosławiec, po drodze oglądając zachód słońca z tego samego miejsca, co rok wcześniej.
Ponieważ buty miałem przemoczone na wylot, a na tą noc zapowiadano około -8 C, zrezygnowałem z noclegu w terenie i już po ciemku wsiadłem na asfalt. Gdy po drodze wyprzedziłem miejscowego batmana na składaku, usłyszałem za sobą zduszone przekleństwo i wyraźne przyspieszenie kadencji - nie dogonił, ale widać, że duch sportu w narodzie nie ginie
. Spałem w Duninowie w przyparafialnym PTSM. Jak się okazało, ksiądz proboszcz prowadzący schronisko ma za sobą epizod kolarski - jak mówił, w 1981 wybrał się z kilkoma osobami do Rzymu. Sam jest - jak teraz odnalazłem, dość
barwną postacią.
Z Duninowa dojechałem do Ustki, gdzie próbowałem plaży - bez powodzenia, potem trochę telepałem się po ścieżkach leśnych. Jednak zbyt niskie tempo jazdy nakłoniło mnie do podgonienia asfaltem do Smołdzina, gdzie po wyjściu na wzgórze Rowokół odkryłem, że wieżę widokową poza sezonem lepiej zamknąć, zagrodzić siatką wejście i postawić monitoring, niż udostępniać ludziom
. Rozczarowany pojechałem w stronę Czołpina, odbijając na czerwony szlak prowadzący Słowińskim Parkiem Narodowym do Łeby. Początkowo dało się powoli jechać w głębokim śniegu przez las, pchanie rozpocząłem po dotarciu pod Wydmę Czołpińską, przez którą solidnie się spociłem
a skończyłem na plaży. Bardziej zasypana niż pod Darłowem, ale i tak jakieś 2/3 dystansu do Łeby było przejezdne. Cały odcinek niesamowity, fantastyczny i w ogóle zdecydowanie naj pod każdym względem.
Przed Łebą zjechałem na asfalt. Chwilę pobawiłem się z przednim hamulcem, który zbiesił się od mrozu i śniegu, nie chciał odbijać i ocierał o koło. Poluzowałem mocno linkę, żeby klocki nie tarły o obręcz, zostawiając sobie możliwość awaryjnego hamowania, po którym musiałbym ręcznie ustawiać szczęki w odpowiedniej odległości od obręczy
Trochę pobłądziłem po okolicy, znajdując po zmroku leśną drogę prowadzącą do latarni Stilo, koło godziny pojechałem po śladach samochodów, niestety na podjazdach - choć niewielkich - traciłem przyczepność i musiałem podpychać. Dojechawszy w pobliże latarni odbiłem w las, rozbiłem się i rozpaliłem ognisko, przy którym próbowałem suszyć przemoczone buty i skarpetki. Jedną parę nawet przypaliłem
ale akcja nie miała szans powodzenia, gdyż zaczął padać śnieg, który topiąc się utrzymywał status quo.
Z rana stwierdziłem, że spadło całkiem sporo białego. Po dotarciu do drogi którą wczoraj przyjechałem, okazało się, że kilka centymetrów śniegu więcej i temperatura około zera skutecznie uniemożliwiają dalszą jazdę, zaczęło się więc pchanie po nieprzetartych duktach leśnych. Po jakimś czasie znalazłem wiatkę, w której zjadłem śniadanie i natopiłem śniegu do termosu.
Nie wiem kto kogo oszukał - czy mapa mnie, czy las prowadzącego szlak, czy wreszcie ja samego siebie, ale po dopchaniu się do asfaltu - też zresztą zaśnieżonego - odkryłem, że przez poprzednią godzinę poruszałem się na zachód i zamiast szybko dotrzeć pod latarnię morską Stilo dotarłem do miejscowości Ulinia, nadkładając jakieś trzy kilometry po mocno zasypanym asfalcie i godzinę pchania przez zawiane pole...
Pierwsze odcinki asfaltu, najsłabiej odśnieżone, wymuszały bardzo wolną jazdę, bywało, że po płaskim musiałem jechać na najmniejszej koronce z przodu. Ale w miarę zbliżania się do Choczewa śniegu było coraz mniej, zaś na wojewódzkiej dało się wygodnie jechać po wyjeżdżonych przez samochody czarnych pasach asfaltu. Tym niemniej, mokre jeszcze po nocy buty dość szybko zaczęły łapać wodę od bezustannie sypiącego się na nie śniegu wraz z błotem pośniegowym i resztę dnia jechałem w mokrych.
Przez resztę trasy momentami sypało śniegiem i miałem trochę bocznego wiatru od morza, który na szczęście ucichł, gdy odbiłem za Krokową na północ. Pozostały odcinek ze względu na szybko zbliżający się zmrok zrobiłem w pośpiechu, tracąc zapewne kilka ładnych widoków i już po ciemku dotarłem na Hel, oczywiście asfaltem, ścieżka rowerowa nie była przejezdna. Przez godzinę powłóczyłem się po wymarłej miejscowości i wsiadłem do ostatniego pociągu do Gdyni, w której po krótkim błądzeniu zameldowałem się na noclegu u
pająka.
Ostatniego dnia już tylko trochę pchania po Klifie Orłowskim i dojazd brzegiem morza do Gdańska. Podróż powrotna, lekko opóźnioną przez niedoszłą samobójczynię, chcącą wyskoczyć z pociągu gdzieś za Iławą, spędziłem w towarzystwie przesympatycznego ziomka jadącego do Białegostoku, który po przespaniu połowy trasy do Warszawy wlał w siebie dwa Tigery i przespał po nich jakieś 40 min
a przez resztę zupełnie nie krępując się moją obecnością umawiał się na palenie zioła
Żałuję jednego, mianowicie ze względu na moje ogólne zmęczenie trasą i wymarznięte od mokrych butów stopy nie zaliczyłem kąpieli w Bałtyku, przez co jeszcze jakiś niedosyt mi pozostał, kiedyś jeszcze trzeba będzie
Na koniec zainteresowanych zapraszam na zdjęcia
moje, a w wątku
wyprawki nie moje