Witam, jestem tu nowy, ale chciałbym się podzielić ze wszystkimi moimi wrażeniami z zeszłorocznego pobytu na Ukrainie. Zachęcam do lektury, przesyłam również link do zdjęć i zmontowany filmik z wyprawy:
Zdjęcia:
https://picasaweb.google.com/107205037048024112380/201106260702UkrainskieKarpatyhttps://picasaweb.google.com/rozpor5/201107020809KrymFilmik:
Relacja:
Wraz z moim przyjacielem Michałem, mając nadmiar czasu w wakacje, postanowiliśmy wybrać się rowerem na Ukrainę. Wyjazd budził kontrowersje i obawy ze strony rodziny; w nas samych jednak z dnia na dzień rosło podekscytowanie – to pierwszy tak długi wyjazd rowerowy, tak daleko od domu. Postanowiliśmy wpierw pojeździć po ukraińskich Bieszczadach (ok. tydzień), potem, z Zakarpacia, przemieścić się pociągiem do Lwowa, skąd udać się na Krym. Plan zakładał objazd linii brzegowej całego półwyspu z ewentualnym oddaleniam od morza w celu zobaczenia interesujących miejsc, bądź zwiedzenia zabytków sakralnych i świeckich. Trasa nie była sztywna – mieliśmy kilkanaście punktów, które należało odwiedzić obowiązkowo, poza tym elastycznie dopasowywaliśmy ją do swoich chęci i możliwości. Na Krym daliśmy sobie dużo czasu (ok. miesiąc), aby móc co jakiś czas gdzieś się zatrzymać na dłużej, pozwiedzać, pobyczyć się na spokojnej plaży nad ciepłym morzem. Sumiennie przygotowani, dokładnie spakowani i gotowi na spotkanie z przygodą, dnia 26 czerwca – wyruszamy!
Pierwszy dzień jednak nie pozwolił nam rozwinąć skrzydeł – spędziliśmy go w większości w pociągach PKP wlokąc się z Warszawy do nie tak wcale odległego Przemyśla. W mieście ostatni polski obiad i ruszamy w kierunku granicy w Medyce. Na szczęście kolejka nieduża, po 20 minutach jesteśmy na ziemi wschodniej. Kilkaset metrów za przejściem zbaczamy z głównej drogi kierując się na południe. Mimo, że obaj byliśmy już na Ukrainie, nie mieliśmy okazji jeździć po drogach lokalnych... Wszystkie „legendy” krążące o tamtejszych dziurach w drodze należy włożyć między bajki – jest gorzej, niż standardowy Polak może sobie wyobrazić. Określenie asfalt z dziurami jest wysoce nietrafne – bardziej bym to nazwał dziury z asfaltem, albo i kratery. Nierzadko obok utwardzonej nawierzchni istnieje jedna bądź więcej szutrowych dróg przez czyjeś pole, po których jedzie się zdecydowanie wygodniej. Przed zmierzchem udaje nam się przejechać 30km i rozbić na łące. Kolejnego dnia zmierzamy cały czas w kierunku Bieszczad, w połowie dnia na horyzoncie zaczynają nieśmiało majaczyć zalesione pagórki. Po drodze mijamy Sambir, Drohobycz i Truskawiec – interesujące miasta (szczególnie to ostatnie, pełniące rolę uzdrowiska – przyjeżdża tu dużo Polaków). Pod koniec dnia, po zmaganiach z wymagającym podjazdem, rozbijamy się w miejscowości Schidnicja. Marzniemy – jak na koniec czerwca jest zdecydowanie za zimno. Rozpalamy ognisko, ale złośliwa aura jest dziś bezlitosna – zaczyna lać, a my zjadamy kiełbaski przywiezione z Warszawy na zimno w namiocie... Co najgorsze następnego dnia pogoda nie pozwala nam wyruszyć w drogę. Okolicę spowiła gęsta mgła i co chwila pada. Postanawiamy więc zostać, ja jadę tylko do sklepu po jedzenie i piwa na osłodę. Kolejnego dnia niewiele lepiej – na przekór wszystkiemu jednak ruszamy. Po kilku kilometrach zza chmur nieśmiało wygląda słońce.... a my po zmaganiach z makabrycznie dziurawą i górzystą trasą robimy przystanek w restauracji z regionalnymi przysmakami w miejscowości Uricz. Posileni wspaniałym posiłkiem ruszamy w drogę, podziwiamy piękne widoki. W Skole pod ratuszem przeczekujemy urwanie chmury, tego dnia mimo przelotnych opadów udaje nam się zrobić 80km i dojechać za miejscowość Sławskie. Kolejnego dnia, za radą miejscowych, podjeżdżamy kawałek elektriczką, bo okazuje się, że naszej drogi wzdłuż linii kolejowej po prostu nie ma – wbrew temu co twierdzi mapa. Od Wołowca do Kołoczawy nawierzchnia się poprawia, w związku z tym Michał łapie pierwszą dętkę
Przed celem dzisiejszej podróży mamy do pokonania jeszcze jedną wymagającą przełęcz, która trudy jej zdobycia rekompensuje nam cudnymi widokami. W Kołoczawie bierzemy nocleg w Gospodzie – wreszcie porządna kolacja, ciepły prysznic i kołderka... no i horiłka na lepszy sen
Nazajutrz od rana nie opuszczają nas obawy – czeka nas pokonanie przełęczy ok. 1000m.n.p.m. słynną drogą T0728 – po relacjach z internetu wiemy, że mimo swojej rangi, droga nadaje się tylko dla rosyjskich ciężarówek jeżdżących po wycinkę drewna, nawet dobra terenówka nie da rady. Na początku spokojny szuter, jednak wraz z końcem zabudowań Kołoczawy droga pnie się ostro pod górę po luźnych kamieniach. Podejście z pewnością przekracza 20%, ledwo udaje się wtargać cały dobytek na górę... Podejście zajmuje nam 3 godziny, z góry widzimy zmierzające ku nam ciemne chmury. Nie ma czasu na podziwianie widoków – schodzimy. Burza dopada nas w połowie zejścia – na szczęście znajdujemy chatkę robotniczą i chowamy się w niej. Deszcz ustaje – ruszamy dalej. Droga w pewnym momencie łączy się z potokiem – to co się tu dzieje, jest nie do opisania. Schodzimy i schodzimy brodząc w lodowatej wodzie. Później w błocie Michał gubi buta... Na szczęście po chwili znajduje
Dochodzimy w końcu do Komsomolska – tu zaczyna się cywilizacja – czyli drogą da się poruszać
Zakładamy ciepłe skarpety, zmieniamy buty, rozmawiamy z lokalną ribiatą. Wieczorem grzejemy się przy ognisku... Rano jednak znowu leje
Postanawiamy ewakuować się na Krym – wszak zaplanowanej trasy po górach zostało już niewiele. Dojeżdżamy do oddalonego o 40km miasta Tiachiv, okazuje się, że na najbliższy pociąg do Lwowa nie ma już miejsc... Udaje nam się jednak zabrać za łapówkę do wagonu bagażowego. Śpimy w przedziale konduktorskim, nad ranem jesteśmy we Lwowie. Tu natomiast dowiadujemy się, że na bilety do Chersonia trzeba czekać.. 25 dni! Ten kraj przeczy wszelkiej logice... Wiemy już, że musimy się tam dostać nieoficjalnie. Owijamy rowery streczem i koczujemy na dworcu cały dzień, jednak nikt nas nie chce zabrać mimo proponowanej sporej sumy... W końcu, do ostatniego tego dnia pociągu, udaje się! Jesteśmy szczęśliwi, bo już rozważaliśmy dojazd na Krym pociągami podmiejskimi – co by zajęło kilka dni...
Nad ranem jesteśmy już w Chersoniu – zdejmujemy bluzy – 29C
Wreszcie ciepło! W mieście kupujemy nowe klocki hamulcowe i przecinając Dniepr jedziemy szosą w kierunku półwyspu. Wieczorem podjeżdżamy kawałek pociągiem unikając ruchliwej szosy. Następne 2 dni to żmudna jazda przez płaski step, niestety centralnie pod silny wiatr. Kierujemy się na rezerwat klifów skalnych Tarchankut, dojeżdżamy na jego skraj wieczorem. Rozbijamy się na kilkudziesięciometrowym klifie i pijemy, oszołomieni pięknem okolicy. Następnego dnia jedziemy przez rezerwat i podziwiamy jego dziewiczy charakter. Po drodze spotykamy Polaków odpoczywających w jednej z urokliwych zatok. Rozbijamy się nad morzem i pieczemy nad ogniem chlebek z majonezem. Kolejnego dnia jedziemy w kierunku Eupatorii. Z jednej strony morze Czarne, z drugiej rozciągający się po horyzont wyschnięty step. Co jakiś czas niewielkie, zwarte miejscowości, a w nich sklepy, pozwalające uzupełnić zapasy płynów. W Mołocznym pod Eupatorią rozbijamy się i kąpiemy w niewiarygodnie słonym jeziorze, w którym nie da rady utonąć
Następnego dnia dojeżdżamy do Eupatorii, gdzie zatrzymujemy się na 2 dni. Mieszkamy w bardzo ubogich warunkach, wydaje się mniej miejsca niż w namiocie. Połaziliśmy po mieście sanatoriów, zobaczyliśmy komercyjne atrakcje plażowe. Podczas wyjazdu mieliśmy już dosyć turystycznego zgiełku, podjechaliśmy do Symferopola pociągiem. Stamtąd kierujemy się na Bakczysaraj – dawną stolicę Chanatu Krymskiego. Niesamowicie położone wśród skał miasteczko robi duże wrażenie. Zwiedziliśmy dokładnie Monastyr Uspeński – świątynię wykutą w skale i skalne miasto Czufut – Kale. Dalej kierowaliśmy się na Sewastopol na południowo-zachodni skraj półwyspu. Nie opuszczały nas wysokie góry i cudne widoki. Po dwóch dniach dotarliśmy do portowego miasta, tu także wzięliśmy kwaterę – na trzy dni. Snuliśmy się po mieście, zwiedzając port i nabrzeże, oraz Chersonez Taurydzki. Jednego dnia pojechaliśmy marszrutką do Jałty i dalej na szczyt Aj-Petri, skąd rozciągała się niesamowita panorama na miasto i morze. We wcześniejszych założeniach mieliśmy tu wjechać na rowerze, jednak 23km podjazdu na wysokość ponad 1200m skutecznie nas zniechęciło
Kolejnego dnia ruszyliśmy w kierunku Jałty, ale tym razem już na rowerach. Po drodze wpadliśmy do Bałakławy – miejscowości położonej nad majestatyczną zatoką. Dalej rozpoczęliśmy przemierzanie riwiery krymskiej – po prawej błękitna tafla morza – po lewej wysokie, skaliste, groźne masywy górskie... W takiej scenerii jechaliśmy kilka dni, ostatniego dnia droga stała się wybitnie męcząca – trzeba było pokonać kilka pasm których przewyższenie wymagało niemałego wysiłku. Do tego żar lał się z nieba, temperatura przekraczała 35C w cieniu, którego nie było prawie wcale. Gdy dojechaliśmy do miasta Sudak, postanowiliśmy zrobić dzień pół dnia odpoczynku nad morzem, aby naładować akumulatory i nawodnić skórę w ciepłym morzu... Nazajutrz wypatrzyliśmy interesujące miejsce na mapie, w którym można by się rozbić na dłużej – był to wystający cypel w miejscowości Ordżonikidze. Miejsce okazało się przepiękne, choć trzeba było zejść kilkadziesiąt metrów w dół na plażę. Rozłożyliśmy namiot nad samym morzem co przypłaciliśmy zalaniem drugiej nocy
Po dwóch dniach odpoczynku i wygrzewania się na słońcu ruszyliśmy w drogę – kierunek: Teodozja. W tym mieście pożegnaliśmy się ostatecznie z górami. Przed nami znów step, zmierzamy w kierunku morza Azowskiego. Tego dnia odjechaliśmy na dobre od morza, odczuliśmy brak przyjemnej bryzy chłodzącej podczas upałów. Jadąc wzdłuż kanału rozpoczęliśmy serię dętek – 3 przez 30km, od tego dnia średnio co drugi dzień któryś z nas łapał gumę. W miasteczku Lenino posilamy się stołówkowym obiadkiem i pedałujemy do Szczołkina, od którego już blisko do malowniczego rezerwatu Kazantyp nad morzem. Po drodze zbaczamy, aby ujrzeć z bliska obowiązkowy punkt programu – opuszczoną elektrownię atomową. Podobno nigdy nie została ukończona z powodu katastrofy w Czarnobylu i od 25 lat betonowy szkielet straszy w okolicy. W Szczołkinie robimy zakupy i wśród niewielkich zabudowań szukamy bocznego wjazdu do rezerwatu – niestety na próżno. Po dłuższym czasie krążenia pasujemy, dopiero po powrocie do domu dane nam będzie się zorientować jak blisko byliśmy. Rozbijamy się na plaży i kąpiemy w zupie – temperatura płytkiego morza Azowskiego przekracza 25C. O poranku pedałujemy wzdłuż linii brzegowej przez letniskowe miejscowości mijając grupy kolonistów podążające na plaże. W ekspresowym tempie dojeżdżamy do ostatniej wioski przed końcem asfaltu – dalej aż do samego Kercza klimaty podobne, jak na Tarchankucie – szutrowe dróżki, klify skalne i urokliwe zatoczki. W jednej z nich rozkładamy się na całe popołudnie – to chyba najpiękniejsze miejsce, w którym było mi dane przebywać. Wieczorem po sąsiedzku zawituje do nas grupka rowerzystów z Charkowa. Następny dzień to już zmaganie się z bezdrożami nadmorskich dróg i piekielnym upałem. Zostaje jeszcze trochę sił na podziwianie krajobrazu – bezkresnego, surowego stepu i na wpół wyschniętych słonych jeziorek. Pod Kerczem odwiedzamy błotne jeziorka, z których niestety nic nie zostało. Musiały pięknie wyglądać wiosną... Cóż, trudno. Wjeżdżamy do miasta, sprawdzamy pociąg, aby nie wracać przez cały płw. Kerczański tą samą drogą. Jest jutro... Do tego czasu relaksujemy się przy piwku. Następnego dnia po raz kolejny pani konduktor inkasuje od nas śmieszną łapówkę – przywilej bycia niestandardowym pasażerem
Wysiadamy w niewielkiej wiosce, skąd kierujemy się na północ. Przed nami mierzeja Arabacka – ponad 100km wąskiego paska lądu między morzem Azowskim a wielkim jeziorem Siwasz. W większości jest niezamieszkała, a przez całą długość biegnie kilka szutrowych dróg łączących się ze sobą. Obładowani jak nigdy, z ogromnymi zapasami wody i żywności, telepiemy się po szutrowej tarce, która towarzyszyć nam będzie przez prawie całą mierzeję. Czasami trzeba zwalniać do 8km/h... Nie przekroczywszy połowy rozbijamy się na plaży. Jest pięknie, jak okiem sięgnąć nie widać żywego człowieka, raz na 1-2h przejeżdża terenowy samochód z turystami żądnymi zaliczyć mierzeję. Zostajemy tu cały jeden dzień, napawając się spokojem i wsłuchując w szum fal. Sen z powiek spędzają jedynie małe szczypawki występujące w nadmiernej ilości, które w dzień chowają się w cieniu (pod namiotem, butami, rowerem), a w nocy wyłażą z kryjówek i nie pozwalają spokojnie posiedzieć przy ognisku. Michałowi wlazły nawet w kask, o czym się przekonał nazajutrz
Przez kolejne 60km Arabatki mocno nas wytrzęsło, ale, całe szczęście, rowery wytrzymały. Po drodze spotkaliśmy Ukraińca a następnie Szweda, tak jak my przemierzających mierzeję na rowerze. Tego dnia żegnamy się z morzem Azowskim, następne dwa dni to odbicie ostro na zachód w kierunku Chersonia. Otoczenie zrobiło się wybitnie nieciekawe – same pola... Toteż jednego dnia przy pomyślnych wiatrach udaje nam się wykręcić ponad 160km. Przystanek nad morzem Czarnym w turystycznym Lazurnoje – tu widzieliśmy największe meduzy w życiu – wielkości jamnika. Po kolejnych dwóch dniach dotarliśmy do Chersonia, gdzie po kombinacjach i udanych próbach dogadania się z kasjerkami na dworcu udaje nam się kupić bilety na pociąg z Krzywego Rogu do Lwowa. To tylko 250km od Chersonia, na rowerze 3 dni jazdy, a pociąg mamy za tydzień. Sukces! Już myśleliśmy, że będziemy musieli wracać te 1000km na rowerach. Uszczęśliwieni, podjeżdżamy pociągiem do nieodległego Mikołajewa, gdzie odwiedzamy znajomego, który nocuje nas na działce. Spędzamy 2 dni na rozmowach i łażeniu po mieście. W końcu wyjeżdżamy w kierunku Krzywego Rogu – im dalej od Krymu, tym drogi coraz gorsze. Do bieszczadzkiego “ideału” jednak ciągle daleko
W Krzywym Rogu jesteśmy dwa dni przed czasem – wykorzystujemy to na realizację drugiego wspólnego hobby – komunikacji miejskiej – jeździmy zdezelowanymi tramwajami i trolejbusami, a rowery spokojnie stoją w przechowalni bagażu
Jedyne 20h podróży i jesteśmy we Lwowie – to już prawie jak w Polsce. Został tylko kawałek do przejścia granicznego, odprawa i powrót z Przemyśla do Warszawy. I wyjazd się zakończył...
Przez 46 dni poznawaliśmy inny kraj, tak bliski, a tak odmienny od naszego. Na każdym kroku spotkaliśmy się z zainteresowaniem, pomocą i zaangażowaniem, bez których z pewnością nie zrealizowalibyśmy planów i nie zobaczyli tylu urokliwych miejsc. “Udaczno Wam” (Powodzenia) – te słowa słyszeliśmy kilka razy dziennie od różnych ludzi. Dane nam było radzić sobie w różnych sytuacjach, gdzie bariera językowa nie zawsze była jedyną przeszkodą. Mogę śmiało stwierdzić, że była to najbardziej spektakularna przygoda w moim życiu.