O „maratonie” rowerowym Vätternrundan usłyszałam po raz pierwszy od znajomego, który wziął w nim udział w zeszłym roku. Myślałam, że to wyścig rowerowy jak każdy inny – kameralna impreza, o której wiedzą tylko rowerzyści. Zdanie zmieniłam, gdy na kursie szwedzkiego pierwszym omawianym tematem związanym z kulturą Szwecji był „en svensk klassiker”, czyli kombinacja czterech maratonów (bieganie, pływanie, rower i narty), których ukończenie w ciągu jednego roku wielu Szwedów stawia sobie za punkt honoru. Vätternrundan to właśnie należący do tej kombinacji maraton rowerowy na 300 km. Co roku bierze w nim udział ponad 20 tysięcy rowerzystów (!), w tym roku prawie 25 tysięcy - tym samym jest to największy „rekreacyjny” wyścig rowerowy na świecie (pod względem łącznej liczby kilometrów przejechanych przez wszystkich zawodników). Liczba miejsc jest ograniczona ze względu na możliwości organizacyjne i bezpieczeństwo na drodze, więc bilety (mimo wysokiej, niestety, ceny) są zazwyczaj wyprzedane po 2-3 dniach (w tym roku padł rekord - niecałe 3 godziny i po biletach, co do jednego). Wielu ludzi przejechało ten maraton już ponad 20 czy 25 razy, w tym niektórzy – wszystkie, co roku (a wyścig jest organizowany co roku od 47 lat!!!).
Do udziału w Vätternrundan namówiła mnie koleżanka z wydziału. Plany treningowe miałam ambitne, ale jakoś tak wyszło, że od początku roku do połowy maja przejechałam na rowerze w sumie... może z 50 km, nie więcej. Zupełnie spontanicznie, w ramach treningu przed VR, zdecydowaliśmy się ze znajomymi wziąć udział w Hisingen Runt, wyścigu rowerowym po północnych okolicach Göteborga na dystansie 150 km. Myślałam, że to będzie amatorska impreza - rodziny z dziećmi, loterie, wata cukrowa... Byłam więc nieco przerażona, gdy na starcie zobaczyłam około 400 osób, z których większość stanowili rowerzyści należący do jakichś klubów, na wypasionych rowerach, w wypasionych ubraniach i z wypasionymi mięśniami w ogolonych łydach
Na szczęście straciłam ich z oczu z minutę po starcie. Moi znajomi w odróżnieniu ode mnie sporo wcześniej trenowali, więc wypluwałam płuca próbując utrzymać ich tempo. Jedna koleżanka miała jakieś beznadziejne przerzutki czy tam korbę i pod prawie każdą stromszą górkę musiała podchodzić, tym samym dając mi łaskawie czas na złapanie oddechu - ale nie dużo, bo jechałam niewiele szybciej niż ona szła. Tak czy inaczej dojechałam do mety naprawdę zmęczona, po prawie ośmiu godzinach... jako przedostatnia osoba na mecie – ostatni był kolega z naszej 4-osobowej grupy, o całą sekundę wolniejszy
.
Po tym „osiągnięciu” byłam załamana na myśl o dwa razy dłuższym dystansie... Ale miałam jeszcze 3 tygodnie. Pojechałam na 1.5-dniową wycieczkę nad jezioro Vänern, trochę jeździłam na rolkach, wybrałam się też ze znajomymi na jazdę na rowerze nocą, żeby zobaczyć, jak to jest. No a w piątek rano wsiadłam w specjalny pociąg dla uczestników Vätternrundan (z niewiadomej mi przyczyny przewóz rowerów w szwedzkich pociągach jest zabroniony), który zabrał mnie do Motali, gdzie zaczyna i kończy się wyścig. Trasa wyścigu to, jak sama nazwa wskazuje, pętla wokół Vättern, drugiego największego jeziora w Szwecji. W samym mieście dosłownie roiło się od rowerów i rowerzystów, robiło to niesamowite wrażenie. Pogoda po południu była piękna – błękitne niebo i lekki wiatr. W informacji zapytałam o prognozę i o to, jakie ubrania polecają mi zabrać – miałam softshell-windstopper (potocznie: polar
), cieniutką kurtkę przeciwdeszczową, zwykłą bawełnianą koszulkę, krótkie spodenki z pieluchą no i buty spd. Kupiłam też na wszelki wypadek „czepek” na kask, głównie z myślą o Islandii. Gość z informacji powiedział, że mój polar jest za gruby, że się w nim się spocę i zmarznę, więc o ile nie jestem jakimś zmarźluchem (a nie jestem), kurtka mi wystarczy.
Miałam startować o 1:38 razem z tą dwójką znajomych, ale ponieważ mój pociąg odjeżdżał w sobotę o 22:30, bałam się, że na niego nie zdążę. Zmieniłam więc godzinę startu na najwcześniejszą dostępną, czyli 20:42. Na starcie były trzy bramki; przez każdą z nich co 6 minut (czyli łącznie co 2 minuty) od 19:30 do jakiejś 5 rano startowało po kilkadziesiąt osób – ok. 2 tysiące osób na godzinę. Dodatkowo o jakiejś 8 rano startowali uczestnicy grupy „Sub-9”, czyli ci, którzy w poprzednich latach przejechali wyścig z czasem poniżej 9 godzin. Rekordowy czas to bodajże 6 godzin 41 minut, co daje niewiarygodną średnią 45 km/h (łącznie z przerwami, których prawdopodobnie nie było:). Sub-9 to jedyna oficjalna grupa wybrańców, ale wielu ludzi trenuje w grupach przygotowujących do Sub-11, Sub-12 itp. Na stronie oficjalnego „trenera” najwolniejsza ze wspomnianych grup to Sub-15. Jest opisana jako grupa dla ludzi, którzy jeżdżą bardzo wolno, dopiero zaczynają przygodę z rowerem, i którym bardziej niż na wyniku zależy na promowaniu zdrowego trybu życia. O Sub-20 (a taki był mój cel) o dziwo nie było mowy
.
Początek jazdy był super – płasko, ładna pogoda (chociaż coraz więcej chmur), jeszcze dużo sił. Bałam się, że podobnie jak na Hisingen Runt będą sami profesjonaliści, ale na szczęście tak nie było. Oczywiście 99.9% ludzi jechało na wypasionych szosówkach; widziałam może z 10 osób na rowerach górskich (prawie same dziewczyny), może z 20 na trekkingowych (same dziewczyny) plus jedną na rowerze miejskim z koszykiem, też dziewczynę. Ewidentnie dziewczyny są mocniejsze
Ale nawet niektórzy na szosówkach jechali zupełnie znośnym tempem. Cały czas wyprzedzało mnie albo ja wyprzedzałam tyle osób, że bez problemu znalazłam grupę odpowiadającą mi tempem i doczepiłam się do niej. Na pierwszych 50 km miałam kosmiczną średnią 29-30 km/h, jak dla mnie po prostu rewelacyjnie. Nie chciałam zmarnować całej energii na początku, ale jechało mi się tak lekko, że się nie przejmowałam. Kolejne 100 km to już niestety były same długie podjazdy i zjazdy. W sumie na 300 km było ponad 1800 m podjazdu, więc nie tak mało... Większość podjazdów była właśnie na tych 100 km, plus trochę mniejszych górek pod koniec. Mimo to nawet po tych pagórach jechało mi się całkiem dobrze, choć oczywiście znacznie znacznie wolniej. Na pewno pomogło to, że odkręciłam – SAMA!!! – oba bagażniki, odchudzając rower o całe milion trzysta tysięcy miligramów
.
Gdy zaczęło się ściemniać, zaczęłam się obawiać, że moja lampka zamocowana na widelcu będzie świecić w niebo i nic nie będę widzieć (lampka na kasku była zabroniona, podobnie jak np. odblaski między szprychami, które – uwaga – mogą wypaść, zablokować koło i spowodować wypadek!). No i rzeczywiście, lampka świeciła sobie radośnie w niebo, zupełnie nie oświetlając drogi. Na szczęście nie było to potrzebne, bo ani przez chwilę nie jechałam sama – zawsze był ktoś tuż za mną albo tuż przede mną (a najczęściej z obu stron), kto oświetlał drogę. Właściwie przez większość wyścigu widziałam przed sobą co najmniej kilkadziesiąt osób, za mną drugie tyle. Czasem czułam się dosłownie jak na masie krytycznej, przy czym ta masa poruszała się znacznie szybciej i znacznie mniej chaotycznie
Jechaliśmy czasem lokalnymi, bocznymi drogami, czasem raczej głównymi, i w takim przypadku wszystkie samochody były zatrzymywane przez policję – albo cała droga, albo jeden pas, albo wielkie pobocze i pas były dla nas. Drogi oczywiście były w idealnym stanie, nie widziałam żadnej dziury. Jak tylko pojawiała się jakaś przeszkoda (np. powolny rowerzysta), pierwsza osoba w peletonie, na długo zanim ją ominęła, dawała ręką znak i potem wszyscy go powtarzali (było to zresztą wymagane w regulaminie), więc nawet jakby jakaś dziura się trafiła, ciężko byłoby w nią wjechać.
Po jakichś 120 km zauważyłam, że gdybym utrzymała tempo, zmieściłabym się w 12 godzinach (przy planowanych 20). Wiedziałam, że na pewno się zmęczę i tempa nie utrzymam, ale i tak byłam z siebie bardzo dumna
O 3 rano zaczęło świtać, cieszyłam się więc, że zacznie robić się cieplej, bo chwilami trochę przymarzałam – było poniżej 10 stopni. W pewnym momencie zatrzymałam się i zrobiłam telefonem obrzydliwe zdjęcie pięknych czerwonych chmur nad jeziorem. Zdjęcie zrobiłam w dobrym momencie – gdy chowałam telefon do torby na kierownicę, zaczęło padać. I padało, a właściwie lało przez następnych siedem godzin. Było ciemno, więc nie mogłam jechać w okularach przeciwsłonecznych, z kolei bez nich dostawałam po oczach wodą spod kół ludzi przede mną. Musiałam więc jechać sama albo w sporej odległości za innymi, więc nikt nie osłaniał mnie przed wiatrem, który jak na złość zmienił kierunek. Było lodowato – ciemno, wiatr, kilka stopni "ciepła", ciągły deszcz... Coś wspaniałego.
Co 40 km były przerwy na jedzenie i picie, w tym trzy główne z ciepłymi posiłkami. Zatrzymywałam się na każdej z nich mając nadzieję na to, że choć trochę się ogrzeję i zjem coś ciepłego. Niestety najczęściej te przerwy przynosiły efekt odwrotny do zamierzonego... W menu były oczywiście posiłki wegetariańskie, były też bezglutenowe (jestem gluten freakiem
) – ale gdy o taki poprosiłam, dostałam dwa – jeden wegetariański (makaron z czymśtam) i jeden bezglutowy (mięcho). Wyszło więc na to, że przez cały maraton nie zjadłam nic a nic ciepłego. Trzęsłam się tak, że rozlałam herbatę i kisiel żurawinowy, nie będąc w stanie utrzymać kubka w ręku (na szczęście spadły na ziemię, nie na moje/czyjeś buty:)). Po jednej z przerw przez dłuższy czas nie mogłam ruszyć, bo nie trafiałam butem w pedał. Zresztą trzęśli się wszyscy – ale prawie wszyscy poza mną mieli długie przeciwdeszczowe spodnie, ochraniacze na buty, no i oczywiście kilka warstw na górze i rękawiczki. Ja nie miałam nic poza moim nieszczęsnym czepkiem i tą cieniutką kurtką, która co prawda jest wodoodporna, ale... Cóż, mając pod spodem tylko t-shirt (bez rękawków), ciepło to w niej nie jest (materiał to goretex paclite, taki śliski i zimny jak jakiś wąż). Jestem chyba bardziej odporna na zimno niż większość ludzi, ale moja odporność też ma granice - w przeciwieństwie do mojej bezmyślności
Na każdej stacji był punkt masażu, ale na samą myśl o tym, że miałabym zdjąć kurtkę, trzęsłam się jeszcze bardziej. Były też punkty pierwszej pomocy, ale obawiałam się, że dostanę ochrzan za to, że nie mam żadnych ubrań i że każą mi się wycofać, bo inaczej umrę
W czasie samej jazdy było nieco lepiej, bo jednak się ruszałam, ale z kolei miałam tak skostniałe ręce, że nie byłam w stanie ani hamować, ani tym bardziej zmieniać przerzutek – do tego musiałam używać podstawy dłoni, gdzie teraz mam siniaki
. Na jednym z przystanków spędziłam aż półtorej godziny pijąc ciepłą, słodką herbatę i dochodząc do siebie. Na wiele się to nie zdało, bo nie tyle nie przestało padać, co po prostu zaczęło lać i było jeszcze bardziej lodowato. Ale w końcu ruszyłam, tak jak wszyscy inni - jak najszybciej się dało, bo początek był najgorszy. Na szczęście akurat tam droga szła na początku do góry, więc łatwiej było się rozgrzać.
Przestało padać jakoś półtorej godziny przed metą, zrobiło się też cieplej (szalone 12 stopni) – drogi oczywiście dalej były mokre, ale wreszcie przestałam się trząść, mogłam też normalnie zmieniać przerzutki. Pod koniec niechcący pomyliłam na liczniku czas jazdy z godziną i zobaczyłam, że nie zmieszczę się w 15 godzinach. Ostatni kawałek jechałam więc wolno, zrobiłam parę zdjęć, zatrzymałam się żeby zjeść kanapkę (przygotowałam sobie specjalne kanapki jeszcze w domu) i tak dalej. Z 10 minut przed metą po raz pierwszy tego dnia zobaczyłam słońce, które zaczęło wychodzić zza chmur. Do
mety dojechałam już w słońcu, cała szczęśliwa, ludzie bili brawo, prowadzący wyczytali przez mikrofon moje imię i nazwisko (nawet całkiem poprawnie, w każdym razie domyśliłam się, że o mnie chodzi) i mi pogratulowali
Dostałam medal, świeciło słońce i w ogóle byłam cała uchachana
Potem sprawdziłam czas i dotarło do mnie, że się wcześniej pomyliłam i że bym się mogła zmieścić w tych nieszczęsnych 15 godzinach i tym samym dołączyć do grona Sub-15, czyli leniwych emerytów promujących zdrowy tryb życia. Cóż, nie tym razem, co za pech
Ostatecznie mój czas to 15 godzin 11 minut, z czego prawie 3 godziny to te nieszczęsne przystanki, w tym jeden półtoragodzinny. Średnia prędkość z jazdy (nie licząc przerw) to niewiarygodne jak na mnie 24.7 km/h, czyli po zaokrągleniu – 25 km/h na dystansie 305 km!!! Jestem mega dumna z tej średniej, z tego, że po raz pierwszy w życiu przejechałam 300 km i że – choć nie trenowałam prawie wcale – zrobiłam to w o wiele krótszym czasie niż myślałam, i to w dość ciężkich jak dla mnie warunkach. Generalnie mimo beznadziejnej pogody było super – to niesamowite wrażenie jechać w takiej wielkiej grupie ludzi, mijać ludzi urządzających z sąsiadami całonocnego grilla, żeby dopingować zawodników, no i oczywiście przejechać przez linię mety
Żałuję tylko, że przez ten deszcz i chmury (no i kilka godzin nocy) nie mogłam podziwiać widoków, a jest tam naprawdę prześlicznie - samo jezioro, lasy dookoła, skały granitowe pokryte mchem, miasteczka z uroczymi domkami...
Po wyścigu miałam całe popołudnie na szwędanie się po mieście – pociąg ruszał dopiero o 22:30. Nie miałam co prawda wielkiej ochoty na szwędanie się, bo ledwo chodziłam. Bez pomocy rąk nie byłam w stanie siadać, wstawać czy chodzić po schodach... Na szczęście otrzymałam pierwszą pomoc w punkcie pierwszej pomocy
Na moje stwierdzenie, że czuję się, jakbym miała 90 lat, panie odpowiedziały ze śmiechem, że następnego dnia będę się czuła jakbym miała 100
Ale chyba ich pierwsza pomoc zadziałała, bo żyję i chodzę. Nawet przejechałam rowerem z dworca do domu! A propos dworca – do pociągu wsiadłam wczoraj o jakiejś 9 wieczorem. Kupiłam wcześniej sudoku, żeby nie zanudzić się po drodze na śmierć (jechaliśmy jakoś naokoło, bo gdzieś tam tory naprawiają). Na chwilę położyłam się na łóżku (to był wagon sypialny) i... obudziłam się 10 godzin później, pół godziny po tym jak pociąg dojechał do Göteborga
Chyba byłam trochę zmęczona po maratonie i braku snu przez prawie 40 godzin.
Mała aktualizacja:Przeczytałam pierwszą oficjalną "notkę prasową" o wczorajszym maratonie. Pod paroma względami był rekordowy - największa liczba uczestników (ponad 23 tysiące), w tym uczestnicy z 47 krajów. 144 osoby wzięły udział w tym wyścigu po raz 30. lub więcej, w tym trzy osoby - po raz 47. (czyli brały udział w VR co roku, od kiedy zaczęto go organizować). Został też ustanowiony nowy rekord czasu przejazdu - 6:38, o trzy minuty lepszy niż rekord z zeszłego roku (średnia łącznie z ewentualnymi przerwami to ponad 45 km/h). W Motala (Motali?) deszcz padał tylko pięć godzin (w czasie mojej jazdy siedem), więc możliwe, że grupa Sub-9 startowała już przy ładnej pogodzie. Chociaż dla takich cyborgów każda pogoda pewnie jest dobra.
Zostało zjedzonych (między innymi): 170 000 bułeczek, 3 000 kg ogórków kiszonych, 1 300 kg kawy...
oraz wypitych: 15 000 litrów kisielu ("zupy") z czarnej porzeczki, 30 000 litrów napoju energetycznego, 7 600 litrów wody i 7 000 litrów piwa (na mecie
).
Ale też podobno (wierzę) był to jeden z najcięższych maratonów w historii Vätternrundan. Około 2250 rowerzystów (prawie 10% startujących!), wycofało się z wyścigu - głównie z powodu przemarznięcia. Prawie 50 osób zabrano do szpitala. No i najsmutniejsza wiadomość, starszy pan miał zawał serca i niestety zmarł
. Był to trzeci taki wypadek w historii wyścigu. Nie wiem, co było bezpośrednią przyczyną zawału, ale domyślam się, że pogoda nie pomogła...
Za 5 dni jadę na Islandię, więc może będzie trochę pożytku z tej tragicznej pogody – nie zastanawiam się już, czy zabierać ocieplane spodnie czy nie
Wezmę też dwie kurtki przeciwdeszczowe (tę, którą miałam na wyścigu – leciutką i bez kaptura, a drugą – ciężką i z kapturem), mój czepek na kask, rękawiczki snowboardowe i kominarkę, którą kupiłam po wyścigu.
Dzięki
magda za nieustanne motytowanie mnie do wzięcia udziału w maratonie!
I wszystkim którzy trzymali kciuki.
I gratulacje dla tych, którzy tego samego dnia przejechali maraton w Radlinie! Mam nadzieję, że mieliście lepszą pogodę niż ja i że równie dobrze się bawiliście
P.S.
Freud pobił rekord liczby postów na kilometr jazdy, ja pobiję chyba rekord długości relacji
Przeczytanie tej relacji to wyczyn nie mniejszy niż przejechanie Vätternrundan
Na koniec kilka beznadziejnych zdjęć robionych moim starym telefonem - ostatnie zdjęcie zanim zaczął padać deszcz, jedno w deszczu, na przystanku z jedzeniem, jedno z ostatnich kilometrów przed metą i jedno z mety. Meta była tak naprawdę ze sto metrów za tą "bramą" i to właśnie tam gromadził się tłum witający rowerzystów - to tak w ramach wyjaśnienia czemu tak pusto
Wszystkiemu winne jest jezioro:
Chwila przed wschodem słońca - niestety zamiast słońca przyszedł deszcz
Kaczki miały w nosie i deszcz, i rowerzystów
Śliczna droga ok. 15 km od mety
I brama oznaczająca metę, która była w rzeczywistości ze 100 metrów dalej - stąd takie pustki