Wczoraj po raz 50. zorganizowano Vätternrundan, największy (pod względem łącznej liczby kilometrów przejechanych przez zawodników) wyścig rowerowy na świecie. Moja relacja z edycji 2012 była bardzo długa, tym razem ominę więc wstęp i postaram się nie rozpisać
Mój tegoroczny start różnił się od poprzedniego trzema rzeczami. Po pierwsze, tym razem nie jechałam sama, a z koleżanką z wydziału - ja na moim góralu z oponami 2.0", koleżanka na dwa razy lżejszej kolarce. Nigdy nie przejechałam na rowerze szosowym więcej niż kilkadziesiąt metrów (a i to tylko kilka razy), więc nie wiem, czy rower rzeczywiście ma tak duże znaczenie, jak można odnieść wrażenie na tym wyścigu - spośród 20 000 zawodników na głównym dystansie (ok. 5 000 jechało na krótszych trasach) widziałam może 10 osób bez roweru szosowego, w tym tylko dwie na szerokich oponach. Tak czy inaczej po pierwszym krótkim treningu z koleżanką wiedziałam, że o ile na płaskim bez większego problemu mogłam trzymać jej tempo, o tyle na podjazdach momentalnie zostawałam z tyłu. Dlatego tym razem, w odróżnieniu od poprzedniej edycji maratonu, postanowiłam trochę potrenować. Niestety skończyło się na planach i od zeszłej jesieni, kiedy to zapisałam się na wyścig, wyszłam na rower zaledwie kilka razy, w tym tylko dwa razy na dłuższy dystans (100-150 km)
Regularnie (4-7 razy tygodniowo) chodziłam za to na karate - między innymi przez to nie miałam czasu na rower.
Drugą różnicą było to, że - dowiedziawszy się, że organizatorzy nie są w stanie zapewnić posiłków innych niż "mięcho" i "wege" (makaron, którego nie mogę jeść) - zabrałam ze sobą własne jedzenie, w tym kluski śląskie
Nie byłam więc głodna, wręcz przeciwnie - mam wrażenie, że więcej kalorii zjadłam niż spaliłam
I wreszcie trzecią różnicą była pogoda. O ile trzy lata temu było lodowato i padał deszcz, o tyle wczoraj trafił się najcieplejszy dzień w roku - w Göteborgu temperatura przekroczyła 20 stopni (szaleństwo!), a w Motala, gdzie zaczynał i kończył się wyścig, było chyba nawet cieplej (napisałabym "gorąco", ale słyszałam, że w Polsce było ostatnio 35*C:). W nocy było prawie bezwietrznie, rano trochę wiało w twarz, jednak i tak nie mogłam marzyć o lepszej pogodzie. Widoki - zachód i wschód słońca, jezioro - były cudowne i żałuję, że nie zrobiłam żadnego zdjęcia. Trasa jest przepiękna, w dodatku na czas wyścigu albo cała droga jest wyłączona z ruchu samochodowego, albo (rzadziej) jeden-dwa pasy są odgrodzone dla rowerzystów, jedzie się więc bardzo przyjemnie.
W drodze do Motala, gdzie zaczyna i kończy się wyścig, mój pociąg się zepsuł i stał przez dwie godziny w polu. W przedziale było 27 stopni, ciężko więc było odpocząć. Z powodu opóźnienia przegapiłyśmy naszą godzinę startu (19:38), powiedziano nam jednak, że możemy zacząć kiedy tylko chcemy. Przed startem musiałam podjąć decyzję, jakie ubrania zabrać, a jakie zostawić - poprzednim razem straszliwie zmarzłam i obiecałam sobie, że na przyszłość będę bardziej roztropna i zabiorę coś ciepłego. Doszłam jednak do wniosku, że przecież 10 stopni w nocy to upał i nie będę potrzebować rękawiczek ani tym bardziej polarka. Wzięłam więc dokładnie te same ubrania co poprzednio - na siebie krótkie spodenki z pieluchą i zwykłą bawełnianą koszulkę z krótkimi rękawkami, a w torbie na kierownicy, na wszelki wypadek, cieniutką kurtkę Gore. Przez prawie cały wyścig, aż do 10 rano, nie widziałam ani jednej osoby jadącej bez kurtki, prawie wszyscy mieli też długie spodnie i rękawiczki, a wiele osób - pokrowce na buty, ocieplacze na nogi i inne wynalazki - nawet w ciągu dnia. Ja zakładałam moją cieniutką kurtkę tylko na postojach - gdy raz postanowiłam jechać w kurtce, już po chwili musiałam zdejmowałać ją w czasie jazdy, bo umierałam z gorąca. W czasie nielicznych treningów z koleżanką zauważyłyśmy, że praktycznie zawsze miałam na sobie o dwie warstwy mniej niż ona - jeśli ja zakładałam kurtkę czy polarek, ona miała na sobie cztery warstwy, w tym trzy z długimi rękawami. Nie umiem sobie wyobrazić, jak można jechać mając na sobie tyle warstw, ale sądząc po ubraniu innych zawodników i ich komentarzach na mój widok, to ze mną jest coś nie tak
Pierwsze 100 km jechało się bardzo dobrze, choć nie udało nam się znaleźć żadnej grupy odpowiadającej nam tempem - wszyscy jechali albo za szybko, albo za wolno. Na pierwszym postoju zatrzymałyśmy się na dłużej, bo rodzina koleżanki przyjechała nam kibicować. Na następnych postojach żadnych kuzynów już nie było, jednak przerwy zajmowały nam strasznie dużo czasu - a to mój rower piszczał i musiałam podejść do serwisu, a to byłam głodna i musiałam zjeść 20 ogórków kiszonych, a to chciało mi się siku po zjedzeniu 20 ogórków kiszonych... Zmarnowałyśmy na przerwach strasznie dużo czasu, w sumie prawie 3.5 godziny.
Po 80 kilometrze zaczęły się górki (oczywiście pikuś w porównaniu z MP). Jechało mi się bardzo dobrze aż do ok. 130 km, gdy nagle zaczęło mnie bardzo boleć lewe kolano. Podczas jazdy pod górkę, przy prawie każdym obrocie pedałami czułam, jakby ktoś wbijał mi igłę w bok kolana. Co ciekawe, po płaskim mogłam jechać bez problemu, niestety prawie nie było tam płaskich odcinków
Po jakimś czasie kolano przestało boleć, ale gdy przed samym punktem kontrolnym znowu zaczęło, uznałam, że podejdę do punktu pierwszej pomocy. Tam odesłano mnie do masażysty. Byłam dość sceptycznie nastawiona do tego pomysłu - nie sądziłam, że może to coś pomóc na ból kolana. Masaż przypominał tortury i sam masażysta śmiał się, że to specjalnie - ponoć jego zadaniem było przekonać mnie, że jazda na rowerze to przyjemność. Masaż trwał prawie 40 minut i moja biedna koleżanka cały czas na mnie czekała, również wcześniej i pod sam koniec, gdy ledwo wczołgiwałam się na kolejne górki. Ale pomogło, ból zniknął!
Wielokrotnie próbowałyśmy dołączyć do innych grup, ale denerwował nas sposób jazdy większości ludzi - rwanie do przodu i wypluwanie płuc na podjazdach, a potem odpoczynek na zjazdach - jakby celem było utrzymanie identycznej prędkości niezależnie od nachylenia drogi. Moim zdaniem o wiele większy sens ma w miarę spokojna jazda pod górę, żeby nie skatować nóg, a potem pedałowanie przy jeździe w dół, gdy można zyskać trochę czasu bez najmniejszego wysiłku. Przez większość drogi, poza krótkimi odcinkami, jechałyśmy więc albo same, albo na przedzie grupy. Czasami ciągnął się za nami ogon kilkunastu czy kilkudziesięciu osób, prawie samych facetów, z których oczywiście nikt nie kwapił się do zmiany nas na przedzie. Im bliżej było do mety, tym częściej prowadziła moja koleżanka - pod koniec zaczęło wiać w twarz i może przez to obie nogi zaczęły odmawiać współpracy.
Najtrudniejszych było ostatnich 40 km. Droga prowadziła bez przerwy w górę i w dół, w górę i w dół. Nie wiedziałam, co mnie bardziej boli - zmęczone kolana, szyja czy tyłek. Siły dodawali niezliczeni kibice, od kilkuletnich dzieci do staruszków. Choć trasa ma 300 km, a większość wyścigu jechałam w nocy, przez całą drogę mijałam ludzi kibicujących kolejnym zawodnikom. W większości przypadków byli to po prostu miejscowi ludzie, którzy razem z sąsiadami urządzali całonocny piknik przy drodze połączony z kibicowaniem. Byli też jednak ludzie, którzy ewidentnie przyjechali po prostu kibicować - m.in. grupa starszych ludzi siedząca o 2 rano na środku ronda, na totalnym odludziu, krzyczących "heja, heja!"
Najwięcej oklasków i słów otuchy dostawałam pod koniec, gdy powoli toczyłam się pod kolejne pagóreczki. Było to bardzo miłe, raz nawet popłakałam się ze wzruszenia
Ostatecznie dojechałyśmy do mety z czasem 14:47, z czego czas jazdy to 11:25, a czas postojów - 3:22. Średnia prędkość - trochę ponad 26 km/h. Mimo problemów z kolanem jechałam więc szybciej niż trzy lata temu, za to jeszcze więcej czasu straciłam na postojach. Prawie godzinnego masażu zdecydowanie nie uważam jednak za stratę czasu - bez niego pewnie w ogóle nie dojechałabym do mety. Podejrzewam, że problemy kolanem wynikały z braku treningów na dłuższych dystansach.
Do mety dojechałyśmy w sporej grupce, więc niestety nie wyczytano przez głośniki nazwy naszej grupy rowerowej ("Chrząszcze ze Szczebrzeszyna"). Po otrzymaniu medali poszłyśmy odpocząć nad jezioro. Nawet nie czułam się bardzo zmęczona, po prostu wszystko mnie bolało. Najbardziej bolały mnie... uszy, których nie posmarowałam kremem z filtrem
Uszy jednak nie są potrzebne do chodzenia, natomiast nogi jak najbardziej, a te były jak z waty. Co kilka kroków same się pode mną uginały i prawie się przewracałam, nie byłam w stanie się schylać czy chodzić po schodach. Gdy postanowiłyśmy podjechać powolutku na rowerze do punktu odbioru ubrań, nieszczęsne lewe kolano zaczęło mnie tak boleć, że szybko porzuciłam ten pomysł. Od razu po odebraniu ubrań wzięłam więc prysznic, mając nadzieję, że dzięki temu trochę odżyję. Dalej jednak ledwo się ruszałam, a kolano bolało nawet przy lekkim dotyku, więc postanowiłam jeszcze raz skorzystać z usług masażysty. Czekając w kolejce dowiedziałam się, że standardowy masaż trwa 15 minut. Mój trwał prawie godzinę
Pani masażystka wezwała koleżankę-specjalistkę od kolan, więc jednocześnie miałam robiony masaż szyi, pleców i nóg. Znowu przypominało to tortury, jednak pani specjalistka nie przejmowała się moimi nieśmiałymi uwagami, że zaraz umrę z bólu. Po skończonym masażu podniosłam się ze stołu... i mogłam normalnie stanąć, podnieść nogi do góry i przejść 2 km do stacji kolejowej! Zawsze myślałam, że prywatni masażyści, z których usług korzystają sportowcy, to jakieś fanaberie, ale wczoraj zmieniłam zdanie
Do wieczora nic mnie nie bolało, podejrzewałam jednak, że rano dopiero się zacznie. Gdy przed 5 rano wracałam rowerem z dworca do domu, nagle odniosłam wrażenie, że coś jest nie tak... Nic mnie nie bolało! W domu przespałam jeszcze z trzy godziny - dalej nic nie bolało... Przed południem poszłam więc na karate - bolała tylko szczęka, w którą oberwałam od brązowego pasa
Zwycięzcy tegorocznej edycji ustanowili nowy rekord - 6:33, co oznacza średnią brutto (mówi się tak?) ponad 45 km/h. Trzech zawodników wzięło udział w wyścigu po raz 50., czyli ukończyli wszystkie dotychczasowe edycje.
Mam nadzieję, że uczestnicy MP bawili się równie dobrze jak ja, mieli równie dobrą pogodę i lepszy czas - choć ja jestem ze swojego bardzo zadowolona
I mapka:
PS A jednak się rozpisałam
PS2 Przez cały wyścig wypiłam niecałe 1.5 litra wody. Pamiętam, że na Islandii czy w Nowej Zelandii potrafiłam wypić przez cały dzień tylko pół butelki 0.5 l. Podejrzewam, że nie jest to najzdrowsze, ale po prostu nie chce mi się pić... Macie jakieś pomysły, jak pić więcej wody? Mam ustawiać sobie budzik co dwie godziny?