Witajcie.
W piątek zaraz po Bożym Ciele postanowiłem wybrać się do Kazimierza Dolnego. To miał być taki hmmm...kolejny poziom w przekonywaniu rodziców do moich samotnych wojaży. Wyjechałem o 7:00, niebo było zachmurzone ale nie padało. Bardziej na południe miało być gorzej ale liczyłem na swój fart.
Pierwszy przystanek zrobiłem w Adamowie na jakimś zrujnowanym przystanku autobusowym.
Zjadłem przygotowany w domu omlet i ruszyłem dalej.
Ciesząc się, że cały czas jest sucho szybko połykałem kolejne kilometry. Przemknęło mi przez myśl, że mam szczęście, zapowiadali deszcz...i nagle trach :!: Jedna błyskawica, grzmot i deszcz. Szybko skręciłem do sklepu w jakiejś wsi i przeczekałem najgorsze. Nawet pomyślałem o powrocie, do domu było jeszcze blisko. Ale ja zrezygnuję, JA
: :!: Pojechałem dalej, jak się okazało kropiło do końca wycieczki. Na początku było płasko, nawet nudno, ale kiedy zza zakrętu wyłonił się "znak podjazdowy" nie wiedziałem jeszcze że definitywnie zakończy tą nudę.
Zaczęły się podjazdy i zjazdy. Nigdy nie przypuszczałem, że tak blisko mojego domu będę miał okazję poczuć się jak w górach(no dobra bez przesady ale było fajnie
). Jechałem dalej a muza z MP3 dodawała sił. Największa prędkość na zjeździe jak się okazało sięgnęła 67km/h, śliska droga wspomagała wydzielanie się adrenaliny. Podjeżdżając sapałem jak słoń, a na zjazdach cieszyłem się jak dziecko, ostatnio tak się śmiałem kiedy pierwszy raz zlazłem pod wodę z butlą.
Mniej więcej w 3/4 drogi zajechałem na przystanek we wsi Wrony żeby się trochę przesuszyć i zjeść obiad. Wyjąłem MRE-sa i ciekaw co znajdę w środku otworzyłem opakowanie.
Doszedłem do wniosku, że ci amerykańscy żołnierze wcale nie mają tak źle. W skład racji wchodziło jakaś namiastka ciasta, M&M'sy, dwa dania na ciepło, krakersy z pastą serową i jeszcze kilka drobiazgów. Najlepszy jest jednak podgrzewacz chemiczny do dania głównego. Wystarczy zalać wodą żeby zrobił się gorący i podgrzał nam żarcie (w moim przypadku kurczaka w sosie). Obiecałem sobie, że od tej pory na każdfą wyprawę zabieram jedną rację, tak na wszelki wypadek.
Po obiedzie z nową porcją energii ruszyłem do celu. Szybko osiągnąłem Kaziemierz.
W samym mieście pojechałem oczywiście na rynek.
Potem do kamieniołomu.
I posiedziałem nad Wisłą.
Czasu miałem dużo, pociąg z Puław dopiero o 18:29. Kupiłem więc kazimierskiego koguta. Jednego zjadłem, drugi dziś wisi na ścianie. Pogadałem z turystami z Niemiec, (z Uckermunde?) i ruszylem w drogę powrotną. W Puławach na szczęście nie miałem problemów ze znalezieniem stacji. Kupiłem bilet, dla siebie i stalowego towarzysza. Potem go rozjuczyłem.
I ruszyłem w drogę powrotną. W pociągu spotkałem Rowerzystę z Siedlec, mój wynik(127km) przekraczał jego.
Cały w błocie, mokry i zmęczony ale niesamowicie zadowolony osiągnąłem DOM.