Jako że mieszkamy w Warszawie, ale pochodzimy z Rzeszowa, przejechanie rowerem stąd tam było tylko kwestią czasu (niezależnie, które z miast uznamy za "stąd", a które za "tam"). Pomysł padł już dwa lata temu, w zeszłym roku się nie udało, w tym roku też jakoś nie było go w planach, ale... Ale zdarzyło się tak, że jadąc w zeszłym tygodniu do Rzeszowa (samochodem) do celu dojechaliśmy już na lawecie. Auto zostało oddane do naprawy i miało być do odbioru za tydzień. Do tego akurat w ten weekend teściowie mieli wyjeżdżać - mielibyśmy zatem dla siebie całe mieszkanie i święty spokój; do tego idealnie rozwiązywała się kwestia powrotu do Warszawy. Pogoda też zapowiadała się znośna, do ostatniej chwili prognozy zapowiadały na całą drogę opad konwekcyjny (specjalnie sprawdzałem, co to takiego) i wiatr, który miał wiać w plecy, tylko przed Rzeszowem miało być skośnie w twarz.
Przygotowania ruszyły pełną parą: gdy okazało się, że wszystko już mamy ustalone, w czwartek Hipcia postanowiła sprawdzić (dzięki uprzejmości Pana Warszawskiego Kierowcy), czy rowerem można bawić się w tramwaj. Okazuje się, że można, wystarczy wsadzić kółko w rowek w szynach, z tym, że zabawa trwa tylko chwilę, a potem przechodzi w saneczkarstwo. Efekt: kilka siniaków, odrobinę większe kolano i łydka, przedramię grubości mojego i cała mozaika obtarć. Sugerować odpuszczenie trasy mogłem tylko pro forma, bo wiedziałem, że jeśli nie poczuje się na tyle gorzej, że nie będzie mogła jechać na rowerze, to na pewno pojedzie i nie ma siły, która by ją zmusiła do rezygnacji. A merytorycznych argumentów mi brakło. Pozostało tylko cierpliwie spełniać obowiązki pielęgniarskie i pozawijać wszystko w opatrunki.
W czwartek (zupełnie jak nie my) położyliśmy się spać o 23:00. W piątek - planowaną godzinę startu (przesuniętą z drugiej na północ) po namyśle postanowiliśmy z powrotem przestawić na drugą w nocy. Położyliśmy się około 21:00, zignorowałem dwa pierwsze budziki, które usiłowały mnie zbudzić o północy i wpół do pierwszej; o pierwszej w końcu podniosłem się i zaczęliśmy zbieranie się. Wszystko było spakowane, zjedliśmy tylko jajecznicę i pozostało tylko wrzucenie bagażu na rowery i wypchanie ich na zewnątrz. Start: 2:23.
Na zewnątrz chłodno, więc startujemy na długo (Hipcia - spodnie, ja testowałem nogawki). Bluzy posłużyły tylko chwilę, do momentu ustabilizowania temperatury. Początek znaną nam już trasą (Górczewska>Prymasa>Bitwy>Banacha>Wołoska>Puławska). Na Puławskiej pojawiają się pierwsze krople, ale to tylko straszenie, bo po chwili się kończy. Dojeżdżamy do Piaseczna i wbijamy na Sandomierz, stąd zaczyna się Nieznane, nieodwiedzone do tej pory rowerem. Droga leci szybko, problemem jest tylko pilnowanie krawędzi drogi, gdy z naprzeciwka jadą samochody i oślepiają. W Górze Kalwarii robimy krótki postój i ruszamy dalej na Sandomierz. Mamy jechać na Warkę, a jak Warka to i piwo, i faktycznie, tuż przed rondem kierującym nas na drogę 731 wjeżdżamy w chmurę zapachu zleżałego piwa. Zaraz za rondem jest stacja benzynowa, uzupełniamy tam bidony, bo nie wiemy, jak szybko trafimy na kolejną stację. Mijamy skręty, z jednej strony na Ostrołękę, z drugiej - na Gąski. Mazury i Pomorze przenieśli do Mazowsza?
Chwilę po starcie musimy znów się zatrzymać, z nieba zaczyna kapać mokre. Czyli te opady postanowiły się w końcu spełnić, coś z prognozy zaczyna się zgadzać, bo wiatr póki co, jeśli wieje, to w twarz. Włączamy dodatkowe lampki z tyłu i ruszamy, na szczęście powoli zaczyna świtać, a po chwili już nie pada. Gdy wjeżdżamy do Warki jest już jasno, robimy przerwę na łyk kawy i ruszamy w kierunku Głowaczowa. Te dwadzieścia kilometrów chyba najbardziej dały się nam we znaki. Było tuż po szóstej, godzina, o której zawsze (a w trasę samochodem jeżdżę tylko nocą) chce mi się najbardziej spać. Zasypianie dotknęło nas oboje, ze dwa razy przystawaliśmy jeszcze na spory łyk kawy, na szczęście tuż za Głowaczowem, po skręcie na Pionki, poczuliśmy, że to już. Chwilę potem mijamy Ursynów i wjeżdżamy do Marianowa, brakuje tylko Kampinosu. Asfalt póki co ładny, ale to, co dobre, musi się skończyć: ostatnie kilometry w kierunku drogi nr 737 robimy po paskudnym, połatanym asfalcie. Trochę strzelających spod kół kamieni, mi też coś metalicznie strzeliło w rowerze, zerknąłem, uznałem, że to musi być kamień. Gdzieś po drodze pęka pierwsze sto kilometrów: średnia okolo 24,30 km/h to dobra wróżba.
Wyskakujemy w końcu na ładny asfalt, i wjeżdżamy do Pionków. Miasto okazuje się małą polską Holandią: wszyscy jeżdżą na rowerach. Trochę jest problemów z wyprzedzaniem (bo w końcu samochody też nie dają za wygraną), ale w końcu Pionki się kończą, my szybko jeszcze pozbywamy sie długich spodni i kierujemy się w stronę Zwolenia. Tam naszym oczom objawia się DK12, zakaz dla rowerów i coś w rodzaju DDRu. Zwoleń postanowił wziąć udział na najmniej przyjazne rowerzystom miasto: musimy pchać się chodnikiem, w jednym miejscu przez wąski pas między domem a ogrodzeniem turlamy się tuż za pieszą, bo gdyby nas nawet widziała, to nie miałaby nas jak puścić. Do tego korki, bo akurat kładziony był asfalt... z ulgą zobaczyliśmy DK79 i kierunek na Sandomierz.
Chwilę po rozpoczęciu jazdy czuję, że coś mi w duszy gra. Gra, bo coś na dole wybija ładny rytm. Przystanek i diagnoza: to, co mi strzeliło metalicznie z tyłu dwie godziny wcześniej, okazało się szprychą. Nie mogłem nic zrobić prócz poprawienia tylnego hamulca, by nie zawadzał i wróciliśmy na drogę. Sama DK79 to tylko jazda i widoki, widoki i jazda. Przystanki robimy tylko techniczne, droga szeroka i z ładnym asfaltem, wyjąwszy łącznie z pięć kilometrów frezowanej nawierzchni. Zaczynają się górki, ale idą sprawnie, kilka jest tylko mocniejszych podjazdów, reszta znika z tyłu. Hipcia zaczyna się buntować: do tej pory zmiany robiliśmy "co jakiś czas", teraz pojawia się narzekanie na to, że ja za często prowadzę. Ustalamy zatem podział prowadzenia: ja kwadrans, Hipcia 10 minut.
Im dalej w czas, tym bardziej lubimy jazdę na rowerze, głównie dlatego, że wszelkie przystanki wymuszają ponowne wsiadanie, ponowną konieczność rozruszania mięśni...
Pobijamy rekord dziennego dystansu (141 km), mijamy półmetek i od tej pory jest już bliżej niż dalej, w końcu pęka druga stówka, średnia 24,01 km/h. Nadal nieźle, do tego czasowo (licząc całkowity czas podróży) mieścimy w limicie pięciu godzin na sto kilometrów.
Za chwilę mamy już podjazd i robimy sobie fotkę pod tablicą "Sandomierz". Moment dalej wpadamy w długi zjazd ku Wiśle, coś mi się myli i na wszelki wypadek skręcamy w prawo przed Wisłą, na pierwszym parkingu patrzymy na mapę: nie, mamy minąć Wisłę i lecieć na Tarnobrzeg. Zawracamy, przejeżdżamy most i zaraz wjeżdżamy na 723, która ma nas wyprowadzić prosto na DK9. Z Sandomierza wpadamy od razu do Tarnobrzega. Zakaz dla rowerów i jakiś chodniczek zamiast DDR. Próbujemy, zakaz zaraz się kończy, wracamy na jezdnię, ale znowu wyrasta. Wracamy zatem na DDR, paskudny, bo poprzecinany wjazdami na pola i do posesji. Tak turlamy się kilka ładnych kilometrów pod silny wiatr, kończy się kostka Bauma, zaczynają płyty chodnikowe, rozglądamy się za zjazdem na jezdnię, tymczasem wyrasta przed nami Biedronka i Delikatesy Centrum. Zjeżdżamy pod sklep, zostawiam Hipcię z rowerami i idę po zakupy: Powerade, banany i batony. Banany jemy na miejscu, bawiąc się tym, że Hipcia ze swoimi opatrunkami stała się lokalną atrakcją. Po jedzeniu wsiadamy i z misją ignorowania wszelkich DDRów jedziemy przez Tarnobrzeg. Na jedną śmieszkę jednak się skusiliśmy i był to błąd. W końcu pojawia się drogowskaz na Rzeszów, a chwilę później kończą się tereny miejskie, wyskakujemy na dwupasmówkę i wzdłuż Jeziora Tarnobrzeskiego spokojnie zmierzamy do dziewiątki.
W końcu nadszedł ten moment: łuczkiem w dół i widzimy znajomy krajobraz. Znajomy drogowskaz (na Nową Dębę) również. Droga okazuje się sympatyczna, jest nawet kilka centymetrow pobocza... Żeby nie było za dobrze, pobocze upstrzone jest odblaskami: pierwszy w zespole ma łatwiej, ale jadąc jako drugi trzeba trochę się nagimnastykować. Zaczyna się najgorsza część jazdy, bo już widać koniec. A droga się dłuży. Jedziemy jednak cierpliwie, w Nowej Dębie wsiadamy na DDR (Hipcia strasznie narzeka, bo na krawężnikach boli ją obity bark), gdy decydujemy się go opuścić, akurat się kończy. Dalej asfalt, nadal fajne pobocze, odblasków nawet jakby mniej. Wylazło za to słońce, mocne i popołudniowe, robi się gorąco. Jest też trochę górek, jeżdżę tam samochodem często, ale tego nie pamiętałem, wydawało mi się płasko. Teraz jednak trzeba było pracować. Po drodze, chyba w Majdanie Królewskim chwila przerwy - Hipci ścierpła noga i trzeba było odpocząć.
Po kolejnych trzystu godzinach dojechaliśmy do Kolbuszowej. Tam zrobiliśmy przystanek pod sklepem, zakładając, że to ostatni. Kupione ostatnie picie i hop! już jedziemy. Jeszcze tylko Głogów i już widzimy Zaczernie, a po chwili wyłania się napis "Rzeszów". Przerwa pod znakiem, bo tę chwilę w końcu trzeba uwiecznić, chcemy wrócić na drogę, ale nie ma jak: samochody nagle zaczęły jeździć jeden po drugim. W końcu (po dwóch-trzech minutach) znajdujemy chwilę przerwy między nimi i na kilkaset metrów wskakujemy na asfalt, by zaraz odbić w stronę osiedla. Teraz już tylko dwa kilometry i już zajeżdżamy pod blok, jest 17:30...
...a tam zgroza! Pod blokiem stoi auto teściów! Przecież mieli jechać! Na szczęście okazało się, że zabrali się autem znajomych. Mogliśmy w spokoju oddać się regeneracji. Uff!
Czas na małe podsumowanie: bohaterką dnia zostaje Hipcia, która w tym stanie dojechała bez żadnych kryzysów. Droga była bardzo przyjemna, poziom zmęczenia - chyba w normie; ustaliliśmy, że gdyby trzeba było, to pojechalibyśmy jeszcze dalej. Na takie dystanse trzeba jednak kupić szosówkę. Średnia - prawie 24 km/h, też miłe zaskoczenie, nie mieliśmy względem tego większych oczekiwań. Trzeba teraz odpocząć i rzucić się na kolejną trasę. W końcu - rekord czeka na pobicie.
Zaraz dobierze się do tego Hipcia i powie mi, o czym jeszcze zapomniałem, więc pewnie wprowadzę jeszcze kilka zmian... Ale na razie - koniec!
Statystyki:
Dystans: 308,3 km
Czas: 12 h 52 min
Zaliczonych gmin: 22