Witajcie,
w dniach 18-25 sierpień uczestniczyłem w zorganizowanej przez siebie wycieczce rowerowej na Bornholm. W wycieczce brały udział jeszcze dwie osoby: moja kuzynka i mój wujek(z racji mojej niepełnoletności). Wyjazd rozpoczęliśmy wcześnie rano 18 sierpnia ponieważ już o 4:00. Na początku wszystko szło świetnie, w wagonie byliśmy tylko my i nasze trzy rumaki:
W takim luksusie dojechaliśmy do Warszawy. W stolicy przesiedliśmy się do pociągu „Słonecznego”. Pociąg jest tani (za 25 zł jedziemy z Warszawy do Gdyni!)i nie jest już tak komfortowo:
6 godz. w takich warunkach męczyliśmy się my oraz kilku innych rowerzystów. Jeden starszy Pan któremu mija 31 rok w siodełku(respect!) oraz rodzinka na całkiem niezłych rowerkach(małżeństwo i niezbyt atrakcyjna córka). (Kto policzy rowery na zdjęciu?)
Swojego rumaka wyposażyłem w starą, używaną przerzutkę XT chyba z 199któregoś roku, która całkowicie się rozleciała, mostek zaczerpnięty z szosówki- dzięki temu pozycja była agresywniejsza i siodełko w stylu „deska”. Sakwy Crosso Dry oraz namiot już zaształowane, brakuje jeszcze plecaka robiącego za wór transportowy. W Gdyni mój rower prezentował się tak:
Ponieważ mieliśmy kilka godzin wolnego(transport do Kołobrzegu wieczorem) poszliśmy na lody oraz zrobić kilka koniecznych zakupów. Z Onkelem nie zgraliśmy się i musiałem kupić kuchenkę gazową oraz 7 kartuszy gazowych, w systemie Primus. Po wyprawie zostało 6 z nich...(Kuchenkę będzie widać dalej podczas gotowania wody na śniadanie.)
Wreszcie dostaliśmy się do Kołobrzegu i na plaży pod latarnią poszliśmy spać. Uparłem się na nocleg na plaży ale zaczęło padać i musieliśmy nakryć się tropikiem od namiotu. Potem wszystko (łącznie z nami) było w piachu. Żeby nas nikt nie skroił ustaliliśmy warty po 2 godz. Z rana widok był taki:
Nocowaliśmy praktycznie 20 metrów od promu, w kolejce staliśmy praktyczne pierwsi:
O 6:00 odebraliśmy zarezerwowane wcześniej bilety i zaokrętowaliśmy się na pokładzie. Rowery trzeba było zestawić w jednym miejscu, zebrało się ich trochę:
Wszystkie rzeczy załoga poleciła zastawić w jednym miejscu, a jak wspomniałem nasze rzeczy bały całe ubabrane w piachu, nikt naszych sakw nie ośmielił się zawalić- mieliśmy do niech łatwy dostęp. (Obiecałem sobie, że opiszę ten patent).
O 7:00 katamaran Jantar wyglądający tak:
Wypłyną, a my zaczęliśmy korzystać z luksusów za 140zł (tyle kosztuje bilet w jedną stronę 120zł osoba i 20zł rower).
Powoli żegnaliśmy Polskę:
Płynęliśmy cztery i pół godziny. Obok nas na pokładzie zwaliła się jakaś udana para. Gość na początku miał okulary przeciwsłoneczne więc prócz dziwnych ruchów niczym się nie wyróżniał, ale jak zdjął okulary to normalnie myślę: „oszołom”. Takie miał szalone spojrzenie...Potem gdzieś poszli ale zostawili reklamówkę, to ja myślę: „no nie, terrorysta” i aż zajrzałem do tej reklamówki, żeby się upewnić czy tam jakiejś bomby nie ma. Nie było...Poszedłem więc popykać trochę fotek:
Po 4 godzinach zacząłem być lekko głodny, aż tu nagle na horyzoncie zaczęła majaczyć wyspa, zapomniałem o głodzie.
Dopłynęliśmy do Nexo gdzie obczyściliśmy bagaże i wrzuciliśmy na rowery. Pojechaliśmy do centrum, wyjęliśmy kasę z bankomatu, zaraz obok była księgarnia i kupiliśmy mapę wyspy (polskich nie polecam, lepiej kupić na miejscu taką biało granatową za 40koron) żeby się nie kręcić bez sensu. Potem jeszcze skoczyliśmy do informacji turystycznej i...szok! Infoturist wygląda jak księgarnia. Wchodzisz i widzisz rzędy półek, każda z nich ma napis informujący o języku leżących na niej informatorów. Wchodzisz, wybierasz mapki i informatory i wychodzisz. Wszystko pachnące i za free. Mieliśmy wydrukowane z neta informacje o atrakcjach- jak się kazało wszystko to było zbędne...
Głodni byliśmy już porządnie więc spojrzenie na mapę i najlepszym miejscem na posiłek wydał nam się park miejski. Pojechaliśmy i kolejny szok! Na wyspie park miejski wygląda jak u nas las. Była rzeczka i były drzewa, i pełno kaczek, które jak tylko wyjąłem chleb zleciały się całą chmarą(bałem się żeby tylko na mnie nie ruszyły bo by zabiły...). Na zdjęciu jakaś ćwiartka wszystkich szalonych duck-ów:
Przy śniadaniu (nota bene śniadanie- godz. 14:00) poczytałem informator w którym autorzy polecili do zwiedzania stary kościół w Nexo, ostatnio w kościele w ogóle dawno byłem, poszliśmy więc:
Było coś dla ducha, nadszedł czas na coś dla ciała. Udaliśmy się do supermarketu Kvickley. Ja zostałem z rowerami a reszta poszła na zakupy. Mieli kupić kilka butelek jakiegoś „chlańska” a wrócili po 2 godz. Mieli problem z zapłaceniem kartą. Ostatecznie wyszło na to, że zapłacili podwójnie, ale o tym potem.
Wypiliśmy i ruszyliśmy do miejsca naszego pierwszego noclegu (Aakirkeby ul. Gulbakkevejen). Po drodze mało nie zaliczyłem OTB. Powód? Przy ścieżkach rowerowych stoją takie budki:
W środku leżą owoce, warzywa, miód- dosłownie wszystko co okoliczna farma może zaoferować. Przy każdym towarze jest karteczka z ceną, a niżej skrzyneczka. Jedziesz, zatrzymujesz się, wybierasz coś i wrzucasz pieniądze do skrzyneczki. Nikt nie pilnuje, nie ma kamer, luster. MASAKRA. Naszła mnie wtedy taka myśl, że jakby takie coś postawić w Polsce to by zabrali towary, pieniądze i samą budkę też...
My nie kupiliśmy nic, ruszyliśmy dalej i pokierowani przez znaki(oznakowanie ścieżek rowerowych i noclegów- świetne) dojechaliśmy na miejsce. A tam? Stał sobie jeden, pomarańczowy, skromny namiocik z dwoma Paniami. Podszedłem i zaczynam:
-„Hi!” We are looking for somebody...
-„Dzień dobry”
-„Oooo...dzień dobry, szukamy właściciela...”
Tutaj warto napisać, że wyprawa miała być po kosztach i zdecydowaliśmy się na noclegi na tzw. „primitive camping” co znaczy nic innego jak kawał trawnika na namiot, jakaś ławeczka, latrynka i kran z zimną wodą. Jest to najtańszy z możliwych sposobów na nocleg na wyspie(20 koron za osobę), warto wyjaśnić, że nocleg na dziko jest surowo zakazany. Takie pole wygląda tak(to akurat ulokowane w lasku):
Informacja o zapłacie wisiała w latrynie...60 koron za trzy osoby za jedną noc. Zapłacić trzeba w najbliższym gospodarstwie. Znów brak kamer, psów i pilnowaczy. Czysta uczciwość. Słowo należy się też miłym paniom. Była to matka z córką (niezłą swoją drogą) z Tucholi, wprowadziły nas w obyczaje panujące na wyspie, a ja w zamian za to postanowiłem zaszpanować i wyregulowałem lasce(córce oczywiście) przerzutkę.
Na polu była jeszcze taka sieć, postanowiłem się zapajęczyć i złapać w sieć jakąś niezłą rowerzystkę, nic z tego...
W tak zwanym międzyczasie Onkel dostał sms-a...od sprzedawczyni z supermarketu gdzie miał problem z kartą. Pisała, że może się zgłosić po swoje pieniądze. Okazało się, że mimo komunikatu oznaczającego niepowodzenie transakcji, ta doszła do skutku i płacenie gotówką było zbędne. Odesłaliśmy wiadomość z podziękowaniem i informacją, że przyjedziemy w niedzielę.
Rano pojechaliśmy zapłacić za nocleg. Ponieważ to był dopiero początek naszej przygody na Bornholmie nie mieliśmy drobnych. Pani Lisa nie miała wydać z 200 koron i zamiast 60 wzięła od nas trzydzieści kilka. Taka uprzejmość mnie zabiła. RESPECT!
Mieliśmy już odjeżdżać dalej, ale przy gospodarstwie zauważyliśmy ciekawe świnki zrobione z rur, czego to ludzie nie wymyślą...
Kolejny przystanek to Aakierkeby, zajechaliśmy na rynek i zostawiwiwszy rowery przy ławce(nie zapięte!) poszliśmy zwiedzać miasto. W samym centrum stały gęsi:
a ten budynek za nimi to ekstra cukiernia. Co kupiliśmy pokażę potem.
Stały punk zwiedzania to oczywiście kościół- sam był nudny:
ale sklep rowerowy naprzeciwko całkiem, całkiem...
Jak obiecałem pokazuję co kupiliśmy słodkiego w mieście. Ta bułka którą trzymam(kupiona za 31koron) miała długość łokcia. Podzieliliśmy na pół i z Onkelem zjedliśmy. Była tak słodka, że przy końcówce myślałem, że zwrócę...
Zawartość żołądka zatrzymałem i spalałem podczas jazdy do muzeum motoryzacji. To muzeum to faktycznie prywatna kolekcja zajmująca trzy wielkie hale. Jak ktoś nie chce płacić 40 koron za wejście może sobie zrobić zdjęcie z takim mobilem:
My jednak zapłaciliśmy i poszliśmy pozwiedzać, a było co, patrzcie:
Pracownik miesiąca:
Pierwsze komórki (patrząc z perspektywy mojego Ericssona R310s mało się zmieniło):
Pierwszy kurier rowerowy:
Każdy rower to obowiązkowe sidło Brooks:
Nieśmiertelna kostka:
I gwóźdź programu Rolls Roys:
I ja w odbiciu jego zarąbiastej lampy:
Kiedy tak zachwycaliśmy się antykami zrobiło się trochę późno więc czas było ruszać na drugi nocleg (Ronne ul. Sursenkevej). Nie mogłem się powstrzymać przed wstawieniem ciekawego zdjęcia z trasy:
Przejechaliśmy jeszcze przez miejscowość Vestermarie znajdującą się na zachodzie(warto wspomnieć o Ostermarie- na wschodzie):
No i dojechaliśmy na miejsce. Pole mieści się w zarąbiastym ogrodzie przy domu właściciela. Było też miejsce na ognisko:
A info w kiblu:
Kibel i umywalka były w garażu. Jak się wchodziło do kibla to rzucała się w oczy informacja (MASAKRA!) Myślałem, że się odleję ze śmiechu i czym prędzej siadłem:
Pobudka rano. Otwieram namiot a tu taki widok (gdzie ja jestem?):
Planowanie trasy zawsze przy duńskim radiu (leciała akurat transmisja z Olimpiady):
Ja już od rana hasałem jak nowonarodzony, a inni jeszcze nie wiedzieli jeszcze, że jasno jest:
Tak jak obiecałem, zdjęcie nowozakupionej kuchenki podczas gotowania wody na herbę do śniadania:
Gratis zdjęcie nowej taktycznej zapalniczki kupionej na wyjazd(sprawdziła się):
I jeszcze taktyczny SPORK, Spartan i kubek termiczny- gotowe do śniadanka:
Podczas śniadania odwiedziły nas koty gospodarza(mama i dwoje dzieci). Liczyły na resztki i nie przeliczyły się:
Staraliśmy się wyjechać rano, wyszło na 11:00 z powodu naprawy przedniego bagażnika w rowerze Onkela. Daliśmy jednak z łydy i na horyzoncie szybko pojawiło się Ronne. Zjazd do miasta to jest to:
Obowiązkowy punkt zwiedzania, kościół(zwróćcie uwagę na statek wiszący pod sufitem- takie wisiały w każdym odwiedzonym przez nas kościele). Kościół św. Mikołaja wzniesiony ku czci wszystkich zaginionych na morzu (potem jeszcze zobaczymy go z zewnątrz.):
Bardzo klimatyczne miejsce w Ronne to uliczka Vimmelskaftet z najmniejszym domem na wyspie:
oraz jedynym malunkiem „namurnym” na wyspie (nie widziałem żadnych graffiti- NIC! Prócz jakichś chamskich napisaów...”POLEN”- wstyd):
A takie flagi wiszą przy każdym dosłownie w domu, to się nazywa patriotyzm:
Jeszcze kilka widoków z tego klimatycznego miejsca:
Ciekawa dekoracja:
I jeszcze jedna niegłupia:
A tu okno i bliżej niezidentyfikowane „coś”. Słowo o tych oknach, brak w nich jakichkolwiek zasłon czy firanek, idziesz sobie ulicą i widzisz sypialnię w domu, potem kuchnię. Pokoje pomalowane na biało, prosto urządzone, wszędzie porządek. Tam ludzie
mają ładne domy żeby je pokazywać, a nie tak jak u nas remontujesz i chowasz bo Ci zniszczą:
Na rynku Ronne gdzie właśnie idziemy:
Była fontanna gdzie woda leciała ze... ślimaków
Wspomniana przeze mnie uczciwość i brak kradzieży, tutaj ktoś sobie zostawił motor i kask obok, jak wróci to pewne że wszystko będzie leżeć na swoim miejscu:
A tutaj zostawione bez zapięcia rowery- nikt ich nie ukradnie „bo tak się po prostu nie robi” – powiedział mi jeden facet, kiedy zapytałem go czy się nie boi.
Już wracaliśmy po rowery gdy Onkelowi rzucił się w oczy znajomy kształt(harcerzami jesteśmy)- lilijka! Ale na hydrancie? No może...
I jeszcze jedna ciekawostka, dom Kleberga (ciekawe czy Pan/ Pani wie jak ważne nazwisko nosi?):
Latarnia morska w Ronne:
I jak obiecałem kościół św. Mikołaja z zewnątrz. Obok niego zostawiliśmy rowery:
Zwiedzanie Ronne zakończyliśmy na największej na Bornholmie informacji turystycznej (można skorzystać z Internetu za darmo). Ruszyliśmy do Hasle, ale po drodze skręciliśmy na plaże. Obiecałem sobie, że się wykąpię w duńskim Bałtyku, no musiałem:
Ale patrzę a tutaj ostrzeżenie:
E tam, obiecałem sobie przecież:
Woda ciepła, fale duże- to jest to. Dalej ścieżka rowerowa prowadziła ścieżką widokową i kurde...zasługuje na to miano. Jechaliśmy kilka metrów od morza. Jak widokowa to i widoki muszą być, proszę:
I tak się przyjemnie jechało, aż do podjazdu. Podjazdu który „odpuszcza grzechy” 22%- masakra:
Podprowadzałem, podprowadzałem i myślałem, że się zwalę w gacie tak było ostro. Dotarliśmy jednak na szczyt:
I tutaj wyjaśnienie. Weszliśmy na skarpę Jons Kapel z której mnich Jon zrzucał niewiernych bornholmczyków. Niezły mnich...Mój rower na szczycie i jedna z tabliczek oznaczająca ścieżkę rowerową:
Trzeba było jedna jechać dalej, zjazd był ostry 14%. I tak zjeżdżałem i zjeżdżałem. Ręce mi już drętwiały od ściskania klamek i widzę białe kominy- wędzarnie!
Jak tu nie spróbować specjału wyspy! Bornholmer czyli wędzony śledź ze słonym masłem i ciemnym chlebem(po prawo) za 28 koron, po lewo makrela w papryce 37 koron.
Ale zjeść go? Tak ładnie wygląda...a jak pachnie!
Zdecydowaliśmy się zjeść, a jakiego kopa dał obrazuje kolejne zdjęcie, isostar się chowa:
Posileni i „na kopie” z łydy daliśmy do kolejnego pola namiotowego. Nietrudno znaleźć, miejsce klimatyczne- nieczynny kamieniołom. Za ciepłą wodę płaci się za minuty wykorzystania- 2min kosztują koronę. Darmowe za to są czajniki elektryczne.
Wyspani ruszyliśmy do jednej z większych atrakcji na Bornholmie- zamku Hammershus. Niestety, rowery trzeba zostawić na parkingu przed zamkiem, warto wspomnieć że ten znak na zdjęciu to jedyny zakazujący jazdy na rowerze na całej wyspie jaki widziałem:
No i zamek z daleka:
I od środka:
Zwiedzanie za darmo, w wielu miejscach stoją pulpity z informacjami dotyczącymi przeznaczenia poszczególnych pomieszczeń zamku (tekst po duńsku, angielsku i niemiecku).
Na zamku można też sobie spokojnie zjeść:
Będąc na wyspie nie mogliśmy też ominąć zwiedzania rotundy. Ta tutaj:
to akurat rotunda w miejscowości Olsker. Zwiedzanie 7 koron za osobę. Rotunda to taki okrągły kościół pełniący w razie konieczności także rolę obronną. Tak wygląda w środku:
I wszędobylski „podsufitowy” statek:
Przy każdym kościółku jest ołtarz, wszystko zadbane, trawniczki przystrzyżone, groby wypolerowane z ptaszkami:
A obok każdego nagrobka numery psalmów które śpiewamy za zmarłych:
Z Olsker odbiliśmy na wschód do wybrzeża aby zobaczyć ciekawe formacje skalne, na jedną sobie wlazłem:
Kolejne miasto na trasie to Gudhiem.
Miasto chyba najbardziej „uturystycznione” na całej spokojnej wyspie. W sklepach można płacić w zł(tylko banknoty i wydają w koronach). Jest tam taka restauracja gdzie płaci się chyba 100koron i żre do oporu (nie wiem dokładnie bo się pokłóciliśmy i nie doszliśmy do niej). A w lodziarni można kupić sobie największego loda świata. Rożek pół metrowej wysokości. Wszędzie pełno dzieciaków i kolorowych turystów, sfotografowaliśmy holendra:
Spotkaliśmy też pana z kicką(mam nadzieję że się nie obrazi za to zdjęcie)
I czym prędzej się zwinęliśmy. Na tym biwaku:
spędziliśmy dwie noce z przymusu. Jak zajechaliśmy na miejsce to ugotowaliśmy obiadokolację:
Potem poszliśmy spać, w nocy zaczęło padać. Wszystko byłoby ok. gdyby nie to że nie odpuściło do następnego dnia. W sumie padało bez przerwy 17 godz. Jak to się w górach określa kolokwialnie „dupówa”. Na szczęście miałem „Pana samochodzika” i jakoś czas zabijałem.
Fajny był taki restowy dzień...do wieczora. Wieczorem deszcz zmienił się w ulewę i zrobił nam powódź w namiocie (dziękowałem wtedy Crosso za sakwy DRY!). Musieliśmy uciekać do garażu właściciela pola namiotowego. Garaż był jedynym otwartym miejscem (znaczy bez drzwi- oni tam nie mają drzwi w garażach). Ugotowaliśmy sobie kaszę na kolację. Postawiłem miskę obok siebie, odwróciłem się po herbę a tu patrzę:
W mordę i po jedzeniu! Po kolacji- koty były dwa, dałem im się nażreć.
Gospodarzy nie było w domu więc poszliśmy spać zostawiając kartkę z wyjaśnieniem.
Rano wróciliśmy ma pole przegranej. Padać przestało, a my ułożyliśmy w sakwach rzeczy dzień wcześniej wrzucone tam na szybko.
Zwinęliśmy namiot który po ulewnie prezentował się jak „pół du** zza krzaka”
Ruszyliśmy w trasę- ostanią na wyspie ponieważ tego dnia mieliśmy prom powrotny do Polski. Wspominałem o świetnie oznaczonych ścieżkach rowerowych...nie wyraziłem się dobrze, są MEGA dobrze oznaczone, sami zobaczcie:
Ja na OSTATNIEJ trasie:
I jeszcze jeden młyn tym razem typ „Koźlak”( o ile w holendrze tylko kopuła obraca się do wiatru to ten CAŁY się obraca wokół swojej osi) w miejscowości Svaneke.
Na pożegnanie wpierdzieliliśmy się w sam środek peletonu jadącego dookoła wyspy, jechali młodzi i starzy, wycinaki z wygolonymi łydami i staruszkowie na składakach.
Odstaliśmy swoje w kolejce:
Załoga rzuciła cumy:
I pożegnaliśmy krainę uczciwości i spokoju:
A za nami został tylko kilwater (kiepska pogada ruszyła za nami):
Pozostał nam tylko dzień powrotu pociągami do Łukowa, już planuję kolejną wyprawę. Dziękuję wszystkim którzy dotrwali do końca, czy to podczas wyprawy czy to przy czytaniu relacji...
Jeżeli kogoś interesuje nasza wyprawa w liczbach:
Dzień pierwszy:
Dst- 3km
V max- 27km/h
Dzień drugi:
Dst- 34km
V max- 38km/h
Dzień trzeci:
Dst- 27.7km
V max- 56km/h
Dzień czwarty:
Dst- 35km
V max- 52km/h
Dzień piąty:
Dst 38km
V max- 46km/h
Dzień szósty:
Dst- 24km
V max- 37km/h
Dzień siódmy:
Dst- 30km
V max- 49km/h
Dzień ósmy:
Dst- 1.5km
V max- 18km/h