Uwaga: występują krzywe i brzydkie zdjęcia
Plany były ambitne, jednak jak zwykle okazało się, że planować nie warto ;] Najpierw skasowałem oba koła w rowerze, a wakacje rozpocząłem dwutygodniowym zatruciem wodą z rzeko-jeziorka. Sporo czasu zużyłem na wybranie obręczy – czarne uważałem za paskudne ale w końcu takie musiałem wybrać bo innych nie było – jednak wizualnie wyszło świetnie :] To wszystko spowodowało to opóźnienia w kompletowaniu niezbędnego ekwipunku.
Gdy już prawie wszystko miałem gotowe i wybierałem się do Piekar Śląskich po Schwalbe Marathon 28c zaliczyłem szlif. Skręcony nadgarstek, propozycja szyny, brak czucia w opuszkach palców przy górnym chwycie, pełno otarć i cieknąca rana na ramieniu ;]
W związku z powyższym opóźniłem wyjazd i zrezygnowałem ze startu w Polsce. Aż do granicy Serbsko-Bośniackiej jechałem samochodem z rodzicami, którzy koniecznie chcieli robić za wóz techniczny :}
Po przyjeździe do Foczy zdecydowałem się na dzień odpoczynku i kąpiel w Tarze, dopiero kolejnego wyruszyłem.
Dzień 1. Focza – Sarajewo – las spory kawałek za Sarajewem 140 km
Ruszam z opóźnieniem :] Nie planuję dużego dystansu, więc mam czas. Opona po mocnym napompowaniu robi się jajowata i nie mieści się w carbonowym widelcu ;] Dętka krzywa czy może po prostu dętka do max 23c nie polubiła się z oponą 28c? :D
Po spuszczeniu powietrza i napompowaniu do niecałych 5 bar dało się jechać, choć obawy czy znowu gula nie wyskoczy były.
Pierwsze 5 km ciężkie, droga kiepska, z przodu flak i zaczyna jeszcze boleć kolano. W najlepszym przypadku zbliżam się do ograniczenia prędkości 30 km/h. Po drodze spotykam pierwszą sakwiarkę jadącą w przeciwnym kierunku.
W Foczy kieruję się na Sarajewo. Dalej jest mało drogowskazów mam wątpliwości czy dobrze jadę. Na szczęście chyba nie da się tu pobłądzić przy tak małej liczbie dróg.
Robi się trochę ciepło, piję ale ciągle mnie suszy. Nie brakuje tu wodopojów, gdy tylko wydaje się, że zabraknie picia pojawia się źródło lub kranik :]
Pierwsze zwiedzanie – opuszczony motel ;]Gdy robi się największy upał pojawiają się pierwszy (i jedyny) prawdziwy podjazd. Staję co chwilę ledwo daję radę jechać. W trakcie przerwy obiadowej na podjeździe wyprzedza mnie ciężarówka z drewnem. Chwilę później ruszam i powoli się wspinam :}
Widok z góryPodczas zjazdu blokuje mnie sznur samochodów. Wyprzedzam kolejne zawalidrogi aż pojawia się ciężarówka. Trochę ryzykując zderzenie czołowe z potencjalnie przejeżdżającym samochodem, wymijam ją na łuku. Dogania mnie dopiero na płaskim, spotykam się znowu na wodopoju. Kierowca coś bełkocze w swoim języku i nic z tego nie rozumiem. Dopiero mowa ciała – kciuk w górze – wyjaśnia co miał na myśli.
Tradycyjnie całą drogę wieje po ryju, średnia nie powala, albo powala w sensie negatywnym :] Nawet przy lekkim nachyleniu w dół jadę tylko 30 km/h.
Docieram do celuPark-cmentarz – gdzie oni wyprowadzają psy?Robię rundkę po Sarajewie, nie jest tu tak ładnie jak mi się wydawało. Do tego sporo ścieżek rowerowych, które trzeba olewać. Jak w całej Bośni, ludzie trąbią i nie wiadomo czy kibicują, czy chcą przestraszyć :P
Robię zakupy w supermarkecie – jogurty i te sprawy, w toalecie uzupełniam bidony. Po całym centrum handlowy biegam z 35 l workiem jak nienormalny aż zatrzymuje mnie ochroniarz: „Szto tam masz?!” ;]
W Sarajewie nie ma stojaków rowerowych, można za to używać np. konstrukcji służących za ozdobę (?), mają otwór w sam raz na u-locka ;)
Niedaleko stąd jem trochę obleśnego hamburgera :] Za to taniego!Główną, sześciopasmową drogą wydostaję się z centrum miasta.
Rzymski mostChwilę później pojawia się znak drogi ekspresowej :O Patrzę na mapę, innej trasy nie ma. Myślę, trudno... Pierwszy raz w życiu jadę ekspresówkę 8) Po około 100m kończy się i więcej tego znaku nie widać...
Mam problemy techniczne, obejma hydrauliczna służąca do montaży bagażnika zsuwa się z kawałka dętki. Bagaż opiera się na jednym bocznym ramieniu, a zapomniałem zabrać zapasowy kawałek. Radzę sobie oklejając tylny trójkąt kilka razy taśmą naprawczą i na to przykręcając obejmę. Jakoś się trzyma :]
Krzywo wybudowany wiadukt kolejowy...Robi się zimno, pewnie ze 20 st. :P w końcu też i ciemno. Rozbijam namiot w lesie koło drogi. Przejechałem więcej niż planowane minimum, czuję się prawie dumny.
Śpię w brudnych ubraniach, bo szkoda zakładać czyste na brudne ciało. W nocy zamarzam w śpiworze o temperaturze komfortowej +30 stopni. Kondensacja też nie rozpieszcza. Dziękuje bardzo. Namiotu więcej już nie używam :D
Dzień 2. Sarajewo – Mostar – Neum – kawałek za Neum 193 kmWstaję gdy robi się w miarę ciepło. Gdy udaje mi się wysuszyć skarpetę (namiot) ruszam.
Zaraz po starcie rozgrzewka – ścianka 10% ;}
WidokiWidoki za tunelemZa miastemNa kolejnym solidnym podjeździe, przy kraniku kobieta zaawansowana wiekiem, próbuje wydębić ode mnie pieniądze. Czy ja wyglądam jak Niemiec? :!
Dalej towarzyszy mi rzeka ;)Jest sucho.Dziś wiatr jest bardziej łaskawy – średnia jazdy do Mostaru 28,6 km/h :)
Słynny most – aparat nie jest w stanie objąć co trzeba :(Widok z prawej :)Widok z lewej ;).Ogólnie nic specjalnego.
Zdjęcie zrobione po obiedzie – 1 litr kwaśnego mleka + bułeczki czekoladowe :pChyba już za Mostarem, przy stacji benzynowej (z kranikiem dającym „mleko”) spotykam autostopowiczów z Wrocławia. Fajni ludzie... zlatuje godzina jeśli nie więcej.
Jest po 15 ale upał nie pozwala na jazdę. Wskakuję do rzeki ;)
Kraników nie ma, zapasy wody ubywają. Nie chcę się zatrzymywać, bo nie ruszę. Mówię sobie „kupię za 5 km”, „no, jeszcze kolejne 5...”, „w następnym...”. Zostaje pół bidonu.
Cywilizacja jakby się kończyła..Nie miało być czegoś takiego... tak to jest kiedy nie ma się mapy...Bidon opróżniony, metry w pionie przybywają, a śladu człowieka nie widać. Jakoś toczę się kolejne kilometry. W końcu pojawia się mała wioska. Podjeżdżam do jednego z pierwszych napotkanych domów i zostaję podratowany wodą z lodem :)) Pytam którędy jechać i gdzie jest najbliższy sklep – ma być w kolejnej wsi.
Zmierzam zgodnie ze wskazówkami i trafiam do wsi. Sklepu nie ma. Zapasy żywności praktycznie na wykończeniu. Znowu zaliczam solidny podjazd, choć już nie tak gigantyczny.
W kolejnej wsi pojawia się jedyny sklep na odcinku około 40 km. Poza słodkimi napojami i drogimi ciastkami nic nie ma – nawet chleba. Bojkotuję :}
Morduję się znowu na podjazdach, zmęczenie i głód robi swoje. Jestem tak umordowany, że ledwo pedałuję. Co chwilę muszę się zatrzymywać. Picia też wiele nie mam...
Przed zmrokiem docieram do Neum. Kupuję pączka w pierwszej napotkanej piekarni, a w kolejnym sklepie nabywam jogurt, mleko czekoladowe i colę na kolację. Ceny prawie jak w Polsce ;]
Jest już ciemno. W mieście nie udaje się znaleźć dobrego miejsca do noclegu, może poza niezagospodarowanym terenem w samym centrum, z którego nie wiem czemu rezygnuję. Zbliżając się do Chorwackiej granicy sytuacja nie poprawia się. Ostatecznie rozwalam się tuż koło drogi, kilkadziesiąt metrów za mostem.
Nie dokręcałem (choć kusiło) do 200 km, bo na Chorwacji z noclegiem byłoby jeszcze gorzej. I tak już czułem, że następnego dnia nie będę miał siły żeby cokolwiek przejechać.
Miejsce wygląda znajomo... nie korzystałem przypadkiem z tej toalety?Całkiem ładnie... jeśli nie patrzeć pod nogi...Dzień 3. okolice Neum – Chorwacja – Herceg Novi – Święty Stefan 193 kmSamochody trochę przeszkadzały co chwilę świecąc po oczach, za to kamyki były miękkie i temperatura odpowiednia. Ogólnie miejscówka zaskakująco przyjemna pomijając wrażenie, że zaraz ktoś załatwi na mnie swoje potrzeby fizjologiczne :)
Tradycyjny start bez śniadania – „coś się kupi i zje po drodze”. Dobre nawodnienie robi swoje i nie czuję zmęczenia z poprzedniego dnia, wiatr też postanowił trochę pomagać. Szybko przejeżdżam przez granicę i dostaję się tym samym do Chorwacji.
Przez pierwsze kilkanaście kilometrów wypatruję sklepu, niestety z małą skutecznością. W końcu znajduję budę z jedzeniem. Ceny typowo Chorwackie, wszystko jest o połowę droższe. Żałuję, że nie zaopatrzyłem się lepiej dzień wcześniej. Wybieram interesujące mnie produkty i chcę płacić. Okazuje się, że kartę przyjmują od (w przeliczeniu) 30 zł. Kun nie mam (co akurat okazało się nie być prawdą), jadę dalej na pustym żołądku.
Postanawiam jechać na Waxmunda – jem co tam rośnie koło drogi (ale nie jest czyjeś), w tym przypadku figi :E
Slano – lewa część panoramyi prawaLiczę, że znajdzie się sensowny sklep w jakiejś miejscowości po drodze. Sopory kawałek przed Dubrownikiem nie czuję już głodu za to okropnie mnie suszy. Ostatkiem wody dojeżdżam... i okazuje się, że po drodze nie ma sklepu. Wszystko jest 100 m niżej. Szkoda wysokości :]
Ten statek zawsze tu stoi? Przepraszam za sznurek! :(Jaki ten Dubrownik ładny z daleka ;]kolejny raz nie dało się zrobić dobrego kadruSpore zakupy robię dopiero w Kupari. W sklepie spotkam Polaków i dyskutuję między innymi o płetwach :) Ceny, zwłaszcza wody są chore. Decyduję się na Mirindę, która jest od niej niewiele droższa – smak adekwatny do ceny :| Jem obiad – jogurt, mleko czekoladowe i ciastka. Dociążony o kilka kilo powoli ruszam.
Jest strasznie gorąco, woda szybko ubywa, marzę tylko o cieniu. Jednak uznaję, że szkoda czasu a odpoczynek i lepiej już ciągnąć się 25 km/h niż leżeć ;)
O 13:30, gdy upał jest największy poddaję się i leżę przez 15 minut na żwirze. Wstaję i znowu kręcę.
Zastaję kompletnie rozwaloną drogę – wszystko rozkopane, a zamiast asfaltu kamyki. Ruch odbywa się wahadłowo ale jadę na czerwonym po murku koło drogi ;} Tłukąc się po niskiej jakości nawierzchni doganiam dwóch sakwiarzy na rowerach szosowych. Jeden z nich jedzie na sprzęcie na oko 30+ ;) Do tego kolorowe, szmaciane sakwy i solidna, metalowa stacjonarna pompka na bagażniku. Obaj w ciuchach rowerowych zasolonych jakby się przez tydzień nie przebierali. Muszę przyznać, wyglądali na twardych ;]
Przywitałem ich głośnym „dzień dobry”. Okazało się, że są z Włoch (jeden miał kalamkomanetki Campagnolo :) i jadą wzdłuż wybrzeża do Stambułu.
Wkrótce nawierzchnia poprawi się, jedziemy już solidne >30 km/h i wreszcie mam okazję komuś siąść na kole. Tuż za granicą zatrzymujemy, ciekawe widoki, robię zdjęcie.
Zatrzymali się jednak w innym celu. Idą kupić wodę na stacji benzynowej – „co za burżuje” - myślę sobie ;> Okazuje się, że jest duuużo taniej niż na Chorwacji, kupuję i ja.
Ciśniemy dalej. W Herceg Novi, mówią, że chcą iść popływać i pytają czy z nimi zostaję – takiego towarzystwa się nie opuszcza ;)
Wyjaśnia się pochodzenie tajemniczych zacieków – na pytanie czemu nie pływają w kąpielówkach tylko w spodenkach rowerowych jeden z nich odpowiada „It's the same” :}
Wejście do wody, nawet na chwilę sporo daje, od razu robi się chłodniej. Wracamy na trasę i bez przerwy muszę uważać żeby ich nie zgubić, ciągną się strasznie. W najlepszym przypadku siedzą na kole ;)
Dojeżdżamy do boki Kotorskiej. Wieje niesamowicie. Momentami ledwo jadę 20 km/h. W końcu robimy zmianę.
Robimy krótką przerwę na zdjęcie i wafle z Sarajewa ;) Mam problem żeby utrzymać rower porywany przez wiatr.
-------------- potrzebne zdjęcie – muszę w końcu do nich napisać :p -------------------
Kolejny raz zatrzymujemy się, towarzysze kolejny raz uzupełniają zapasy. Po krótkim odpoczynku jakby odzyskują siły. Lecą 35 km/h. Na jednej (chyba jedynej w zatoce) ze ścianek, za wcześnie finiszuję i muszę dać się wyprzedzić :) Dalszą część trasy aż do Kotoru nie praktycznie nie zwalniając poniżej 30 km/h. Ledwo nadążam, jakość nawierzchni nie pozwala na jazdę w cieniu aerodynamicznym. Herceg Novi. Na szczęście w pół godziny jesteśmy w Kotorze i nie muszę się z nimi więcej mordować ;)
Zostaję jeszcze z nimi chwilę w mieście. Wymieniamy się adresami e-mail i rozmawiamy. Wypytuję ich o średni kilometraż – 150 km, gdzie wcześniej byli – prawie wszędzie – nawet w Indiach i na Kubie.
Noc planują spędzić jak zwykle na bogato – kemping – chcą też zostać jeden dzień żeby coś zobaczyć. Mnie za to dzieli jeszcze 30 km od Świętego Stefana.
Wyjeżdżam z Kotoru i kieruję się na Budwę. Za miastem przejeżdżam przez strasznie głośny tunel – wentylacja dla fran..? Nie ważne :p Przemierzam kolejne kilometry, raz zostaję zmuszony do jazdy tuż przy krawędzi jezdni – wyprzedzanie na trzeciego – tutaj kierowcy nie są bojaźliwi jak w Polsce ;)
Cztery kilometry przed Budwą znowu spotykam się morzem. Ledwo toczę się pod górkę, mam wrażenie, że to wina ocierających klocków hamulcowych :P Za to znowu widoki. Wybrzeże typowo Czarnogórskie ;)
Mavic CXP22, DT Swiss, Schwalbe Marathon i sznurek od aparatu ;)Mija kilometr, wjeżdżam do tunelu. Tym razem są okienka i nie muszę oglądać się przez ramię czy ktoś nie próbuje najechać od tyłu ;) Tym bardziej, że jest korek i wyprzedzam. Często na trzeciego :]
W mieście ostro łamię przepisy i jadę 150 km/h. Kto ma tani licznik bezprzewodowy wie o co chodzi :> Za centrum wyprzedzam skuter i samochody na podjeździe.
Z drobnymi problemami (jest ciemno nie widzę wielkiego napisu Crevena Glavica) trafiam na kemping.
Mimo blisko 200 km na liczniku pod koniec jazdy czuję się dziwnie wypoczęty :) Na kolację jem wszystko co tylko nawinie się pod ręce :>
To jeszcze nie koniec ;)))