Po przespanej nocy w ciepłym łóżku i wypiciu pysznej herbaty z jeżyn z cukrem, a także po zjedzeniu przesmacznego śniadania, czas abym opowiedział coś na temat tego co działo sie przez ostatnie kilka dni. Zdecydowałem się w tym roku wziąć udział w maratonie szosowym i pobić swój rekord na 24h. Piątek.
Była godzina 4:50 kiedy się obudziłem. Szybkie ogarnięcie się, jakaś kanapka na drogę i szoruje na pociąg. Jest przyjemny chłodek i jazda o poranku sprawia przyjemność. Poprzednie dni były upalne i cieszę się, że choć rano da się jakoś pedałować.
Pociągiem SKM przeskakuje do Warszawy, gdzie wsiadam w TLK do Katowic. Na centralnej dosiada się do mnie Offensive_tomato. Do dyspozycji mamy gigantyczny przedział rowerowy. Zajmujemy przedział tuż obok i mając go tylko dla siebie rozkładamy się wygodnie wzdłuż siedzeń.
Pierwotne plany, aby wysiąść w Katowicach i do Radlina 55km jechać rowerem upadły. Upał z każdą chwila był coraz gorszy. Mimo otwartych szyb w pociągu panowała duchota. Dokupuje więc, bilet do Rybnika i jadę „do końca” z kolegą.
Obraz śląska bardzo mnie zaskakuje, wyobrażałem sobie całe miasteczka jak w warszawskiej Pragi, rozpadające się kamienice, biednych ludzi na ulicach, takich stłamszonych przez trud pracy i potęgę bezrobocia. Widząc piękne kolorowe domy, otynkowane, z blaszanymi dachami, ładne chodniki, posadzone drzewa przy ulicach i parki – nie mogę się oprzeć wrażeniu, że byłem ignorantem jeśli chodzi o pojęcie na temat tej części kraju.
Krajobrazy górnicze faktycznie królują, jednak nijak ma się to do tego, co sobie wyobrażałem.
Z Rybnika do Radlina, to pierwszy odcinek na siodełku po Śląsku. Od wychylenia się z TLK na głowę zwala się ostre słońce. Powietrze nie porusza się a temperatura rośnie. Te kilka kilometrów do Radlina to także góry! Phi, w zasadzie pagórki, bo lokalni nie uważają tego rejonu za górzysty. Przypomina mi się sytuacja z Czech, kiedy to przewyższenia nie były powalające a interwałowe podjazdy wyglądały jak kolejka górska. Tu jest tak samo. To zaledwie sześć kilometrów, jednak musimy co jakiś czas stawać na poboczu, bo upał wciska nas w asfalt.
Wreszcie docieramy do kwatery głównej na ulicy Mariackiej 109, gdzie możemy dojść do siebie. Kurs do sklepu z offensivem na zakupy po prowiant. Rozpoczynamy modły przy piwie, do boga złocistego słońca, aby na dzień maratonu oszczędził trochę tego ogrzewania grożąc mu, że jak nie posłucha to przejdziemy na inną wiarę!
Tego samego dnia do pokoju zawitali również: Endriunh Bartek0 i art75.
Jest nas 5 osób. I do wieczora – lub raczej nocy – gadamy podnieceni tym co będzie działo się kolejnego dnia. Ja zamykam oczy pewnie około 24 z minutami.
Dzień Maratonu.Wstaje sam, to znaczy nie budzi mnie budzik, którego oczekiwałem. Jest pewnie 6:45 a perspektywa spania do siódmej jakoś jest dla mnie zbyt odległa. Czuje lekkie dreszcze podniecenia. To jest fajne – mam motywację. Przewracam się jeszcze kilka razy na łózku, ale wreszcie wstaje i oporządzam się. Art75 też się rusza po domu inni w kolejności przypadkowej również zaczynają egzystować i w pokojach robi się gwarno.
Kiedy jest około 8:45 i w sumie większość z nas gotowa jest do wyjścia Endriunh przeciąga się i podnosi z łóżka ze słowami:
„o cześć, a wy już coś jedliście z rana?”
Na starcie spotykam Radka, dojechał pociągiem do Katowic wieczorem a około 3 do Mikołowa rowerem. Potem spał gdzieś na ziemi do rana i o świcie dojechał rowerem na start maratonu. Start to będzie jego trzecia nie przespana noc, bo jeszcze jedną noc wcześniej do rana składał rower z części, które mu za późno wysłali. Jak na człowieka po takich przejściach – wygląda nawet dobrze.
Gadamy przepakowujemy się. Następują ostatnie regulacje sprzętu i ustawienia do zdjęć grupowych. Runa honorowa po mieście i wreszcie pierwsze paczuszki ustawiają się to startu. Nie ma wystrzału tylko „STAAART” wykrzyczane z ust organizatora. Cholera a tak liczyłem na ten podniosły moment i elementy pirotechniki…;D
Ja ruszam z IV grupy wraz ze mną art75. Jako jedyni nie jesteśmy na szosówkach, bo ja na MTB a on na poziomce.
5…4…3…2…1 START
Ruszamy, słychać odgłos wpinanych SPD i peleton rusza. Czuje jak serce mi przyspiesza z podniecenia. Lecimy kilkoma skrętami przez miasto. Prędkość nie jest mała bo już sięga do 30km/h. Na prostych sięgamy 37 a jak tylko pojawia się zjazd dół, to podchodzimy jeszcze do 40.
Objazd w Pszowie to dość nagły ciasny skręt w lewo na osiedlową dróżkę z głównej drogi. Asfalt bardzo słaby, sporo lat studzienek i na dodatek pod koniec, kiedy droga wiedzie ostro w dół bonus! Garby zwalniające dość wysokie i – nazwijmy to – strome. Nawet ja mając amortyzator czuje jak mnie podbija a tylne koło wyskakuje w powietrze na kilkanaście centrymetrów. Jak ktoś się tu zapomniał na szosie, mogło się źle skończyć.
Koniec zjazdu i ostro w prawo, znów osiedlówką tylko, że już nie z górki a raczej po płaskim. Na głównej Pszowskiej ulicy jedziemy w prawo – kilkaset metrów – aby za chwile mieć ostry lewoskręt. Cisnę za grupą, ale te łamańce powodują straszne jej rozerwanie. Czołówka mi odchodzi, trzymam się jeszcze przez jakiś czas ekipy 4 szosówek, ale prędkość zaczyna mnie przytłaczać.
Ulica Paderewskiego za Pszowem to najpierw delikatnie pod górę lekkim podjazdem, a potem długi szybki zjazd w dół. Asfalt nie jest idealny epigon pracuje a ja nie pedałuje. Odpoczywam i łapię oddech. Układam się w pozycje najbardziej ereodynamiczną i mknę w dół. Jestem cięższy, mam amortyzację i średni asfalt to dla mnie to żadnej problem. Dochodzę grupę kilku szosówek które oderwały się od całości, przy prędkość 54 km/h na liczniku.
Skręcamy na Syrynię w Prawo. Wyjazd na główną to znów redukcja i przemieszanie. Jadą auta i musimy uważać. Zaraz potem lekki podjazd a po chwili kolejny. Grupa się rozciąga. Chłopaki na szosach odpoczęli i na lepszej drodze nadrabiają, goniąc nasz skład. Ja niestety nie mam tyle sił, aby w górę jechać 24km/h. Tracę więć swoją czołówkę startową. Do Raciborza, mija mnie druga ekipa startująca 5 minut po nas. Moje 25km/h to dla nich jazda spacerowa. Przez jeszcze jakiś czas z nimi się mieszam, łapie koło, ale odpuszczam, gdy na prostych zaczyna być po 34km/h i zostaje sam.
Racibórz to kilka osób z obsługi do kierowania ruchem. Ubrani w Kamizelki, pomagają nam włączyć się na główną, dzięki temu nie trzeba zwalniać. Miasto, mimo moich obaw, nie jest wcale „trudne”. Jedzie się dobrymi asfaltami nie jest pod górkę i przelatuje się je na dobrej prędkości. Zaraz za Raciborzem jest podjazd. Będę pisał swoimi kategoriami, dlatego napiszę – spory. Nie tyle stromy, co długi i na tym odcinku wychodzi słońce i mocniej przypieka. Wcześniej w sumie było jasno, ale „otwartego” słońca nie było, albo było tylko chwilami.
Na tym podjeździe dochodzi mnie kolejna grupa startowa, chyba 6 z tego co liczę w głowie. Ci już, ku mojej radości, nie mojają mnie tak jak szosowcy, bez mrugnięcia okiem. Jest tu sporo trekingów, kilka mtb na slickach i z bagażnikami. Czyli nareszcie „nasi”. Jadą szybko, ale w zasięgu korby mojej. Motywuje mnie to do szybszego pedałowania.
Za podjazdem skręcamy na Pawłów a tam znów na Baborów. Zaraz za rozjazdem ścianka. Znów redukuje. Za mną i przede mną słychać zmianę biegów i widać jak ludzie biją głową mostek, inni wstają na pedały. Grupa jedzie, razem ale w odległościach 2-3 metry od siebie czasem więcej. Nam nie trzeba jak szosom, siedzieć sobie na kole. Po prostu przezywamy trasę wspólnie, ale każdy osobno.
Na trasie do Baborowa jest jeszcze kilka górek, ale mniej stromych. Niektóre przeplatane są fajnymi szybkimi zjazdami, gdzie odpoczywam.
W Baborowie zjeżdżam się z grupą szos. Poznaje Aniutę, jedzie na czole. Dołączam do nich i znów prędkość szosowa mi wpada. Jedziemy dwójkami razem dobre 5-8 minut, rozmawiamy żartujemy. Niestety na podjeździe jednym z wielu tracę koło a kiedy osiągam szczyt, oni pędzą w doł dobrze ponad 35km/h. Puszczam się za nimi, ale dystans się nie zmienia, więc postanawiam odpuścić.
Za Babicami znów kilka osób z nie-szos się zbija w grupę. Odjechałem od nich jak jechałem z Aniutą, więc do Punktu kontrolnego B, jedziemy już, jak poprzednio w kontakcie wzrokowym.
Punkt B.Dobrze oznaczony. Na miejscu sporo osób. Szosy i nie-szosy i ja! Widzę Radka. Wygląda dobrze, choć gdzieś tam na twarzy widzę, że czai się w nim zmęczenie. Opowiada, że też podciągał za szybszymi, ale już nie może i cieszy się, że jestem to pojedziemy razem. Na punkcie jest woda, izotonie w proszki, do wsypania i rozcieńczenia, kanapki (pyszne) i niestety bananów nie ma. Organizator informuje, że polecieli dokupić. Wiadomo towar chodliwy a wymiatacze na szosie, nie będą jedli bułek, tylko banana na plecy jednego w dzioba i jazda.
Uprzedzali mnie przed maratonem, aby pilnować czasu na punktach i mieli rację. Nie wiem kiedy 15 minut uciekło. Ogarniam więc szybko wodę i izotonie, zjadam druga bułkę i na koniec wpadają banany. Na plecy wkładam dwa i pędze Radka!
„Radek jedziemy – JUŻ!”We dwóch ruszamy na trasę. Z nami jeszcze kilka osób na nie-szosach. Trasa główna jest interwałowa. Na zmianę zjazd i podjazd o dośc sporym nachyleniu. Część z tych górek da radę z rozpędu jechać, ale nie wszystkie w całości. Nawet jak pędzę 40km/h to na szczyt nie docieram tylko do połowy i końcówkę już trzeba dobrze dokręcić sporo tracąc na prędkości. Grupa tańczy i miesza się. Jedni lepiej robią podjazdy inni zjazdy dokręcają dla prędkości. Ja jadę optymalnie dla siebie, jak poda noga tak kręcę.
Jedziemy w 8 osób, ale co górkę się to zmienia. Radek zostaje z tyłu. Średnio mu idzie wspinanie, strasznie siłowo jedzie. Nie lubi robić młynku korbą i ciągnie mocno naciskając na pedały co go spowalnia. W pewnym momencie jestem chyba dobre 2 górki przed nim – tak na oko. Grupa jedzie sprawnie a na jednym z podjazdów ustawia się ekipa nagrywająca z organizatorów. Dodaje mi to sił i pięknie łykam kilka osób na podjeździe.
Interwały się kończą a i siły również. Pod koniec pagórków z 8 osób zostają najpierw 5 a potem 3. Kolesie dają w palnik i wchodzimy na 30-32km/h – rezygnuje z trzymania tego małego peletonu, bo dla mnie to jeszcze za szybko. Schodzę na 25km/h i dziękuje im za jazdę. Pozdrawiają mnie i odjeżdżają. Dogania mnie Radek na płaskim i dalej jedziemy we 2.
Kolejny odcinek to drogi przez wioski i wioseczki. Sporo osób tu się pogubiło. Mnie prowadzi GPS i jedziemy w sumie sprawnie. Drogi różne, raz lepsze raz gorsze, ale zdecydowanie przeważają te dobre. Przecinamy rzekę Odrę po drewnianym mosteczku i dalej przez wioski lecimy.
Łączymy się na chwilę z jakąś dwójką rowerzystów jedziemy razem kilometr potem oni dalej a my sobie. Z czasem dołącza do nas jeden człowiek, który też tempa nie wytrzymał. Jechał na trekkingu. Ciągnie trochę przed nami, ale wreszcie wyprzedzamy go i jedziemy razem. Niestety, ma kryzys – z rozmowy wiem że tylko 150 atakuje. Przeciągnął się podobnie jak my z szybszymi i teraz płaci za to brakiem sił. Widząc fontannę zjeżdża na postój, aby się obmyć i ochłodzić. My z Radkiem dalej. Prędkość różna, ale generalnie pomiędzy 24-26 km/h.
W okolicy Solarni zamyka się przejazd, kolejowy. Na domiar złego towarowy wlecze się strasznie. Stoimy czekamy i rozciągamy się robimy skłony. Piecze słońce. Pogoda robi się upalna. Woda litrami się z nas leje. Wagonów nie ma końca. Dociera kolega na trekingu – ten od fontanny. Wznosimy toast bidonami, śmiejemy się, że przecinaki, na szosach miały farta i że nam powinni odliczyć te 5 minut stania na przejeździe.
Punkt CDo punktu C są jeszcze dwa długie odcinki przez lasy. Droga nie jest super. Połatana strasznie przy krawędzi i w sumie najlepiej jedzie się, albo centralnie środkiem, albo pod prąd lewym pasem. Tak też robimy. Mały ruch to jedziemy środkiem obok siebie. Jak widzę auto z przodu zjeżdżam, auta z tyłu po prostu słychać na tych dołkach.
Na punkcie C tylko woda. Nie ma jedzenia, no to szybkie piknięcie Kartą i do dzieła! Obmywam się woda z miednicy i obsługa pomaga mi abym obmyl sobie też kark. Jest lepiej. Nie siedzimy długo na punkcie mniej niż 5 minut. Zalewam bidony i wio!
Ostatni odcinek do Radlina około 35km to trudna jazda. Najpierw niepozornie pieknymi lasami delikatnie pod górę a im bliżej miasta, tym więcej podjazdów i to takich „wyciskaczy potu”. Nie będę się rozwodził na ich temat, generalnie, myślałem, że te 35km pójdzie już z górki i miałem mega ambicję szybko wystartować dalej. Jechało mi się jednak coraz gorzej. Od poprzedniego punktu żywieniowego minęło już ponad 80 km. A ja w tym czasie głównie piłem i zjadłem 2 banany. Prędkość spadała, nie dało się 25 km/h jechać. Pod lekkie górki jeszcze 18-20 km/h, ale niektóre podjazdy to 12 i czasem nawet 10km/h się wspinałem. Stopa lewa mi siadała, a na plecach pojawiły się dziwne skurcze – jak mnie chwytało nie mogłem się wyprostować. Wstawać na pedały nawet nie próbowałem bo mnie wykręcało jakbym był jakąś laką na sznurkach. Nie było opcji więc mieliłem górki na młynku. Radek zostawał z tyłu i uparcie jechał siłowo, ale na zjazdach masą mnie doganiał.
Radlin zdobywamy z radością ostatnim mega podjazdem. Na mecie robię PIK! I siadam odpoczywam. Wciągam żurek, zagryzam go kanapką. Czas dobry, zaliczyłem maraton! Czuje jak mi ręce się trzęsą a nogi się uginają. Ciężkie było to okrążenie i średnia powyżej 24kn/h to było dla mnie zaskoczenie, skąd ja taką uzbierałem, jak pod koniec te górki prawie 10 jechałem? Nie wiem. Radość jest wielka! Świadomość jednak, że zrobię drugie kółko tak szybko jest nierealna. Planuje więc dobrze pojeść na punkcie i jechać na drugie kółko już na luzie, po swojemu. Sprawnie, ale bez pilnowania każdego kilometra i średniej, jak to robiłem na pierwszym.
[big]Drugie okrążenie. [/big]
Radek pali się do wyjazdu. Ja się lenię. Jak on już chce jechać, ja w sumie dopiero mam wziąć od organizatorów plecak i wyciągać lampki. Puszczam go przodem i ruszam dobre 20 minut po nim a 8 minut po pełnych 8h od startu. Ruszyłem na starcie 10:15 a na drugie kółko ruszam 18:18
Jedzie mi się dobrze bo w swoim tempie. Pierwsze kilometry są mizerne bo jakoś nie mogę złapać rytmu. Jest duszno a słońce świeci. Radek dzwoni i pyta gdzie jestem ja akurat odbierając telefon jadę 35 km/h na zjeździe…
Pierwsze górki źle znoszę i morale mi spada. Im dalej tym gorzej. Po płaskim 20 a jak faliście to 15km/h. Jest źle. O ile wcześniej na okrążeniu poza dyskomfortem jazdy i ciężkimi podjazdami, nie było źle, to tu pojawia się kryzys „moralny”. Odechciewa mi się strasznie, bije się w głowie setka myśli, że mam już 150 zaliczone i przemyślam, czy w punkcie kontrolnym nie z rezygnować.
Ha, do punktu jeszcze trzeba przecież dojechać a to od startu dobre 65km. Nagle spotykam Radka obaj wleczemy podjazd. On też chce rezygnować. Nawet kilka postojów robimy w tym na siku i na wyciągnięcie się na trawie. Nie są to długie odpoczynki, bo komary nas tną, ale wyciągnięcie pleców na miękkiej trawie – bardzo pomaga.
Do punktu docieramy zmęczeni, ale już bez kryzysu. Ja czuje, że siły mi wracają. Jest chłodniej, tyłek nie boli, ramiona też – znów mam frajdę z jazdy.
Punkt BTu pewnie lenimy się ze 35 minut. Myje się w łazience jem, pije herbatę z cytryną Wreszcie koniec! Ja jadę dalej! Wsiadam zaganiam Radka i już na trasie. Interwały nocą super! Nie wiem jaka prędkość na tej krajówce, ale po prostu mi idzie. Jadę wesoły i nawet mp3 nie słucham. Cieszę się z nocy i tego, że realnie przeszło mi marudzenie z Glowy. Radek zaś wyraźnie słabiej. Zostaje czasem 2-3 górki za mną i jego lampkę widzę bardzo z oddali a czasem ni pojawia się przez dłuższy czas.
Skręcamy na wioski, zwalniam aby zobaczyć czy z nim ok. Widzę, że jest więc razem tniemy dalej. Przez Wioski dużo gadamy o książkach, o wycieczkach, o gminach i leci się. Radek opowiada mi o swoich przygodach z rowerem i generalnie ten odcinek jest bardzo przyjemny. Nocą nie widać górek więc człowiek się nie ustawia „anty” do jazdy pod nie.
W okolicach punktu kontrolnego C, Radek słabnie, trzecia nieprzespana noc zaczyna go przerastać. Mniej się odzywa i widać, że usypia na rowerze i zostaje za mną. Kiedy ja na punkcie ogarniam się, nakazuje mu iść spać.
Mówię: Masz około 10 minut na sen! Nie trzeba go namawiać zaledwie siada na ławce już chrapie.
Budzę go bezpardonowo i każę mu jechać dalej i to ze mną! Dacie wiarę? Pojechał! No więć jedziemy razem. Mi jedzie się dobrze spać mi się nie chcę. Próbuje MP3 w uchu, bo kolega mało się odzywa i mimo że sen mu pomógł to wyraźnie słabiej mu się jedzie. Końcowe podjazdy przed Radlinem pokonujemy prawie oddzielnie dopiero przed miastem się złączamy w dwójkę. Wjeżdżamy razem na metę 300km. Dziwnym trafem i nie wiemy skąd to wynik, a na licznikach obu nam wychodził dystans nie 300 tylko prawie 318km. Nie wiem z czego to wynika bo na każdej pętli też mieliśmy po 4km za dużo.
Odmeldowuje się na karcie elektronicznej, oddaje ją i posilam się. Mam moc jest już widno i chce jeszcze dobić do 400. To przecież tylko 80km, dam radę. Nic mnie, poza siedzeniem, nie boli a spać już w sumie mi się nie chce. Jak świtało 30km wcześniej trochę mnie muliło, ale na mecie drugiego okrążenia, czuje się przyzwoicie, żeby nie powiedzieć dobrze.
Namawiam Radka na jazdę po gminy, odmawia. Mówi, że musi się przespać. Śmieję się w duchu, bo jak kryzys nas na drugim okrążeniu łapał, to on właśnie mnie namawiał, żeby po gminy z nim jechać jak zejdziemy z trasy na punkcie B.
No nic, czeka mnie więc ostatnie samotne pedałowanie. Nie bardzo wiem jak jechać. W końcu decyduje się początek z fajnymi zjadami ruszyć na pętlę i zdecydować co dalej w okolicach Rybnika. Nie byłem w rejonach wschodnich od Radlina, ale początek maratonu był fajny i z górki, więc postanowiłem dać sobie czas na rozmyślenie tematu.
Za Pszowem kieruje się na Syrynię i tam zamiast w prawo na Racibórz, jadę w Lewo. Jedzie się ok nawet, choć podjazdy mnie męczą już bardziej. Nie pilnuje czasu – po prostu sobię jadę. Mp3 w uchu jakoś mi nie pomaga, ale zmuszam się, aby odjechac od Radlina na tyle daleko, by powrót zmusił mnie do pobicia rekordu. W Rogowie zauważam, że mam już za sobą ponad 330km więc życiówkę już pokonałem swoją. Radość wewnętrzna zajmuje mi nieco czasu. Rozmyślam o maratonie, że to ciężki kawałek chleba. Niestety im dalej tym gorzej. Najpierw przed Wodzisławiem zaczyna mnie boleć głowa, a już w samym mieście brzuch.
Kieruje się na Jastrzębie zdrój, ale na trasie do miasta prawie o krok od niego rezygnuje i wracam do Wodzisławia. Brzuch mnie boli i jest mi niedobrze. Zatrzymuje się za Wodzisławiem aby oddechu złapać. Chwila na przystanku pomaga, ale potrzeba skorzystania z WC zmusza mnie do jazdy do Radlina. Jadę główną trasą. Ruch jest duży a górki karkołomne. Wielkie strome podjazdy i szybkie zjazdy. Skręcam wreszcie na Radlin i z radością widzę ośrodek sportu.
360,53 km tyle zrobiłem. Nie wiem o której dojechałem do ośrodka, bo kolejne pół godziny spędziłem to w toalecie a to na myciu się. Nie patrzyłem już na upływający czas. Położyłem się gdzieś na ławce. Wszystkie inne zdatne do leżenia miejsca były zajęte. Ludzie spali na materacach, w łaźni na ławce nawet na parapetach.
Maraton uważam za udany! Mimo tego, że zaliczono mi w czasie tylko 150km przejechałem 360km po górach i naprawdę czuje się świetnie. Gdyby nie problemy żołądkowe, w realnym zasięgu było jeszcze dobre 20km, cóż nie udało się. Satysfakcja jednak jest, bo klimat imprezy mi odpowiadał. No i żywienie na punktach w nocy bardzo pomagało. Pierwszy raz jadąc nocą nie musiałem się martwić, że za 60km nie będę miał co jeść czy pić a sklepy dopiero od 7 otwarte.
Trasa. Zaznaczyłem jedną pętle, i dojazd 360`tki. Druga pętla taka sama więc po co:)
http://www.gpsies.com/mapOnly.do?fileId=feeczodhdtexaiwhZdjęcia wkrótce dodam, jak galerie spłyną i ludzie odeśpią;)