Podczas zbyt długiej podróży pociągiem do Wejherowa, zrodziła mi się poniższa relacja.
W czwartek o 10 rano spotykamy się z tranquilo na dworcu w Białymstoku i ruszamy podrzędnymi drogami do Tykocina. Okazuje się, że tranquilo ma równie złe obuwie na te warunki jak ja, ale za to wyposażył się worki na śmieci i taśmę, które wkrótce od niego pożyczam. Jedziemy cały czas drogami asfaltowymi, ale wszystkie bez wyjątku są pokryte śniegiem i lodem. Termometr nad autostradą wskazuje -6 stopni.
Za Tykocinem podążamy na zachód i wjeżdżamy do Biebrzańskiego Parku Narodowego. O zmroku wjeżdżamy na Carską Drogę i po krótkiej jeździe na północ wjeżdżamy w las i rozbijamy biwak. Na tym odcinku drogi są tu same bagna, więc pod nogami strzela nam lód, a na chrust do ogniska muszą wystarczyć prawie same brzozy.
Wstajemy o 6, ale wyjeżdżamy dopiero przed 8, za późno by trafić na łosie, które o świcie kręcą się zwykle przy drodze. Zwiedzamy wieże i tarasy widokowe, ale nie widać żadnych zwierząt. Po kilku godzinach jazdy na północ wjeżdżamy do Goniądza. Wcześniej zaliczam poślizg na koleinie i tańczę na lodzie tuż przed maską jadącego za mną samochodu. A to wszystko na drodze wojewódzkiej, na której nawet nie prześwituje asfalt.
W Goniądzu dojeżdża Wilk i po dłuższej przerwie w knajpie jedziemy do Dolistowa i przekraczamy Biebrzę. O dziwo rzeka jest bardzo blisko wylania na polną drogę, którą jedziemy. Zapewne przez zator lodowy. Zmrok zastaje nas w Kopytkowie, gdzie wyruszamy żółtym szlakiem pieszym w stronę Grzęd.
Początkowo szlak jest wyjeżdżony przez ratrak (zagadka - skąd tu ratraki?). Później ślady ratraka odbijają, a my z nimi, z nadzieją że prowadzą jednak do Grzęd. W końcu już nie ma wątpliwości, że kierunek jest zły. Chłopaki nie zgadzają się na mój pomysł, by wrócić do szlaku i chcą pchać nieprzetartą przecinką, którą Wilk ma w gpsie. Puszczam więc ich przodem, zauważając że tam gdzie idziemy, pod śniegiem kryje się goły lód.
Na szczęście po 1,5km dochodzimy do Uroczyska Grzędy i po nieudanych poszukiwaniach wieży widokowej rozbijamy się obok ławki z daszkiem. Do wieczora palimy ognisko i notujemy -12 stopni przed pójściem spać.
Rano rozważamy dalszą drogę do Grzęd, ale wygląda na nieprzetartą, więc wracamy żółtym szlakiem do Kopytkowa, zaliczając honorowego łosia. Dalej kierujemy się prosto na Augustów. Po drodze testuję pomysł tranquilo i biegnę kilka km obok roweru, by rozgrzać stopy. Termometr niezmiennie pokazuje ok -11 stopni.
W Augustowie bawimy w pizzerii u Grubego Benka i robimy zakupy. Następnie ruszamy w Puszczę Augustowską. Na drodze krajowej do Ogrodników nasze opony po raz pierwszy od 2 dni dotykają czarnego asfaltu. Rozbiajmy się na polu namiotowym nad Kanałem Augustowskim, gdzie w końcu udaje się rozpalić porządne ognisko, m.in. dzięki patentowi tranquilo z obciętą puszką po coli i benzyną. Wieczorem zaczyna porządnie sypać. Chłopaki kładą się w namiotach a ja pod jakimś daszkiem.
Nazajutrz nadal sypie, a drogi są już dużo mniej przejezdne. Początkowo idzie nam wolno, a ja zaliczam chyba z 5km biegu, zanim odtajają mi stopy. Przejeżdżamy krótki odcinek terenowy, który warunkami niewiele różni się od dróg wojewódzkich. Potem zaliczamy klasztor na Wigrami, ale ja już myślami jestem w knajpie w Suwałkach. Do miasta dojeżdżamy w śnieżycy i pod wiatr i melinujemy się w mcdonaldzie.
Co do warunków, to faktycznie były całkiem niezłe, mróz był tęgi ale pozwalał normalnie funkcjonować. Jazda oblodzonymi asfaltami to była czysta przyjemność. Jedyne na co mogliśmy narzekać, to brak słońca, przez cały czas było strasznie ponuro, a po południu szybko ciemniało. Przy ogniskach spędziliśmy chyba więcej czasu niż na rowerach.
Z Wilkiem się bardzo miło jechało, on się nie śmiał z surly i brooksa, a ja nie poruszałem tematu hinduskich informatyków.
Kilka fotek.
https://plus.google.com/photos/102926024996995883095/albums/5835927301919199601?authkey=CLSiuZmr28C4OA