W skutek braku motywacji do pisania przez jesień, z dużym poślizgiem czasowym zabieram się do opowiedzenia o ubiegłorocznych podróżach/przygodach.
27 lipca 2012
Minęło 10 dni od powrotu z wyprawy w Tary. Następnego dnia rozpoczynał się maraton. Po zrobieniu zakupów na trasę, wraz z rodzicami pojechaliśmy autem do Świękit. Na miejsce dotarliśmy około 17-18. Przywitanie z już przybyłymi zawodnikami, po czym przyszła pora rozstawić namiot. Po tym krótkim wstępie warto było jeszcze sprawdzić rower przed maratonem i zebrać kilka gmin. Nie zabierając ze sobą niczego, poza ekwipunkiem naprawczym, mapą 1:300 000 i butelką wody. Wyjazd miał być BARDZO krótki, a skończyło się jak zwykle.
Wpierw na zachód, w stronę Małdyt. W Pitynach skręt na południe w lokalną, lecz asfaltową drogę, która nieznacznie prowadziła w górę. Po 3 km zjazd w dół do Rościszewa, gdzie zapędziło mnie w krótką uliczkę, kończącą się kilkoma domami i polną drogą niknącą w dolinie Pasłęki, zmierzając ku polom i łakom. Dalsza droga prowadziła przez las. Nawierzchnia zmieniła się w brukowaną. Pojawiło się trochę owadów, uprzykrzających podróż. Nieco zmęczyło mnie tempo. W tym stanie dojazd do zabudowań wsi (?!) Wojciechy. Był tam pałacyk, stadnina koni, kilka domów... i tyle. Koniec miejscowości. No może z pominięciem przyległych pól. Najprawdopodobniej żyły tam 1-2 rodziny.
Zdziwiło mnie to nieco i zakłopotało. Jeszcze ujechało się kolejne dwa kilometry, po czym ukazał się kolejny taki ewenement o nazwie Kłodzin. Tu zamiast pałacyku był kilka zrujnowanych budynków, ale najprawdopodobniej prywatnych i jakoś użytkowanych, o czym świadczyło ogrodzenie przy drodze. Po chwili wpatrywania się w okolice dostrzec można było, że za zabudowaniami był mostek, który był przez mnie poszukiwany. Tym bardziej mnie to zakłopotało. Po ruszeniu dalej, wnet stop. Kręcąc się w te i nazad, nie było we mnie pewności co zrobić. O terenach tych było ledwie tylko ogólne rozeznanie, na podstawie tego co widać było w internecie oraz na mapie, z której niewiele się dało o nim wnioskować. Z tego miejscu chciało mi się wracać do Bazy, lecz nie było mi wiadome, gdzie będzie kolejna okazja, aby przekroczyć rzekę. Powrót tą samą trasą nie wchodził w grę. Sił też nie wypadało trwonić nadaremnie. Z kłopotu wybawił mnie jadący od południa samochód, który niewiele myśląc skręcił ku rzece i zniknął w lesie po drugiej stronie.
Start za nim i starając się nie wzbudzać niepotrzebnego zainteresowania ze strony właścicieli. Udało się przebrnąć przez okolicę. Droga była niesamowicie kamienista, z kilkoma dziurami, dosyć stroma. Omijała zniszczone budynki, które służyły najwidoczniej jako magazyn rupieci. Czym prędzej zjazd ku rzece. Most tam się znajdujący był zamykany na kłódkę. Posiadał własną bramę. Szczęśliwie była otwarta, lecz oto chwilę potem, ukazał się mi człowiek idący z drugiego brzegu. Czy to gość? Właściciel? Czy będzie zadawał niewygodne pytania, tudzież rzuci się z wyzwiskami za brak poszanowania prywatnego terenu? Szedł swoim tempem, a ja dalej na moście, czytając mapę. Gdy doszedł, zapytał mnie jak się nazywa ta miejscowość. Dobrze. Jest kimś obcym, tak jak ja. Odpowiedź, że dopiero tu nie znam terenu i dopiero tędy przejeżdżam nie była pocieszająca. Ostatnie nazwy z zapamiętanych tablic przydrożnych i pokazanie przybliżonego położenie na mapie może trochę pomogły. Mężczyzna okazał się kajakarzem, który wraz z kolegą wybrał się na wyprawę po rzece i szukali jakiegoś sklepu w pobliżu.
Po rozmowie czym prędzej na rower, chcąc nadrobić stracony czas. Kilkanaście metrów dalej był las, a droga rozdzielała się. Prawa odnoga została przez mnie skreślona, gdyż prowadziła na wschód. Las skrywał starych, brzęczących towarzyszy oraz nowych - błoto, kałuże albo głęboki, nieco lepki piach. Po przebyciu przez te niespodziewane trudności, znów przyszło mi znaleźć się na otwartej przestrzeni. Rosło tam dużo wierzb. Z prawej widać było nieco oddalone jezioro, a przede mną drogę... Znowu kałuże i błoto... Tym razem na całą szerokość drogi... Szczęśliwie nie było piachu. Mijało się skrzyżowanie, lecz jazda na wprost. Nieco dalej widoczne zabudowania. Droga zdawała się prowadzić wprost do nich. Nie lubię gdy brakuje im ogrodzenia, bo nie sposób ustalić czy prowadząca doń droga ślepa, czy tylko takie sprawia wrażenie. Tym razem było tam skrzyżowanie i nie było potrzeby przejeżdżać przez czyjeś podwórko. Skręt w lewo, na północ.
Miedzy Kłodzinem i Klonami
Była to wieś Klony. We wsi tej przerwa pod tablicą informacyjną, sprawdzanie mapę i kurs ku NE. Tablica informowała, że jestem na szlaku napoleońskim, a na nieco na północ rozegrała się mała bitwa, w trakcie której zginął gen. Etienne Guyot - pochowany w niewiadomym miejscu w Raciszewie, gdzie mnie niosło niecałą godzinę wcześniej. Dalsza droga okazała się polną. Trwały właśnie zbiory zboża. Mijało się zniszczoną kapliczkę (na panoramio można zobaczyć jak wyglądała jeszcze nie tak dawno temu). Odwiedziny w opuszczonym gospodarstwie, ale wnet zostało za sobą. Pomimo zrujnowania, ktoś z niego korzysta jako magazyn na bele słomy, więc lepiej było go opuścić. Chwilę potem kolejna kapliczka, będącą w podobnym stanie jak poprzednią, ale nieco innym stylu zbudowaną.
Wjazd do wsi Klony
Zrujnowana kapliczka między wsią Klony i Ełdyty Małe
Wjeżdżając do Ełdyt Małych o mało nie stała mi się przykrość, bowiem między zabudowaniami znajdowała się brukowana kamieniami droga. Koło najechało na jeden z nich, który leżał luzem. Omsknęło się, a ciało straciło przyczepność do roweru niektórymi kończynami. Szybko udało się opanować maszynę rower i przejechać koło kręcących się w pobliżu psów, które jednak nie reagowały na moją obecność. Niebawem wyjazd na drogę wojewódzką. Była okazję sprawdzić, jak wyglądać miał końcowy odcinek maratonu. Udało się szybko przemknąć szybko i o 21 z powrotem w bazie, gdzie przybyło jeszcze kilka osób. Zaliczone 3 gminy i 23 km. Rower był sprawy, a ja w formie. Jedyne zmartwienie - dystans jaki przejechany i czas jaki minął mi na przejażdżce, wydawały się dłuższe, niż były w rzeczywistości.
W bazie
28 Lipca 2012
Drobne trudności z zaśnięciem i pobudką - pierwsze za późno, drugie za wcześnie. Pomimo, iż start był przewidziany o 8 rano, na nogach przyszło mi być już przed 6. Pozostałe dwie godziny spędzone praktycznie nic nie robiąc, aby oszczędzić siły. Podjedzone pare kanapek, posprawdzane co trzeba w rowerze, trochę gadania. Dłużył mi się czas. Na 10 minut przed startem, wszyscy wyjechali z bazy na drogę, gdzie miał odbyć się start. Czekał tam już wóz strażacki, który eskortował nas do Lubomina.
W bazie, przed maratonem
W bazie, przed maratonem
START 8:00Ruszyliśmy. Na pobliskim skrzyżowaniu stało kilku mieszkańców tych okolic. Jechaliśmy w słabo rozproszonej grupie, ale dość szybko odległości zaczęły narastać, dzieląc zawodników na ok. trzy grupy z pojedynczymi łącznikami pomiędzy nimi.
Początek startu honorowego
Początek startu honorowego przez Świękity
Droga prowadziła wśród pagórków w barwach złocistych zbóż i zielonych łąk. We wsi Wapnik skręciliśmy w prawo o 90 stopni. Na tym odcinku grupy się silnie rozproszyły. Wjazd na wojewódzką 507. Skręt w prawo do Lubomina. Za pobliskim kościołem stał strażak i skierował w lewo. Chwilę potem zebraliśmy się pod remizą. Dotarcie wszystkich trochę trwało. Nastąpiło trwające około 10-15 minut oficjalne rozpoczęcie z mikrofonem i w ogólnej miłej atmosferze. Krótka sesja zdjęciowa i można ruszać. Z powodu ograniczeń prawnych przemieszczania się rowerami, zostaliśmy podzieleni na 2 grupy. Ja w pierwszej. Zarówno czas rozpoczęcia, jak i różnica między startem grup została odjęta od całkowitego czasu przejazdu.
Pierwsze kilkanaście minut w grupie. Tempo powyżej 30km/h, na zjazdach nawet ponad 40km/h. Z biegiem czasu, różnica między mną i czołówką się pogłębiała. Skutkiem tego w Wolnicy ok. 100m za ostatnimi ludźmi. Tam dystans się zmniejszył - pojawiła się przeszkoda w postaci drogi z kocimi łbami. Tempo grupy osłabło, moje zaś, dzięki szerszym oponom, zmieniło się niewiele. Dzięki temu znów jechało się z pozostałymi... ale tylko przez kolejne 3 km. Nie udawało mi się trzymać grupy na długich podjazdach. Właśnie takie pojawiło się w pobliskim lesie. Gdy pozostali zniknęli z widoku, spadło moje tempo. Swoje też zrobił intensywny wysiłek. Potrzeba było kilka minut spokojniejszej jazdy, by odetchnąć. Wyprzedziło mnie w tym czasie 4 zawodników z tej samej grupy. W 2/3 drogi do Lidzbarka Warmińskiego dotarło do mnie dwóch zawodników, ale wkrótce odjechali. Przez chwile tylko zamieniliśmy parę słów.
Między Łaniewem i Długołęką. Widok ku NEE
Niedługo po nich wyprzedziła mnie grupa BBtourowców w niebieskich barwach. Wjeżdżając w granice administracyjne miasta, jeszcze było można dostrzec zawodników przede mną, jednak przez Lidzbark trzeba było już przejechać patrząc się w mapę, zamiast na pozostałych.
Zamek w Lidzbarku Warmińskim
Blisko zamku trwał remont drogi z mijanką, ale udało mi się przejechać na zielonym. Z Lidzbarka wyjazd DW 513. Cały ten etap do Bisztynka przez Kiwity, pokonany nie spotkawszy prawie żadnego człowieka, umysł mi częściowo odleciał ze znużenia. Wyjazd w Wozławkach na DK 57. Przejazd do Bisztynka zmęczył mnie psychicznie. Stamtąd właśnie wyjeżdżała grupa BBt. W samej tej miejscowości trochę odbiło mnie od trasy, robiąc kółko ulicami rynku. Ot tak, turystycznie.
Bisztynek. Brama Lidzbarska
Kolejny odcinek przejechany odliczając kilometry do Reszla. Szczęśliwie, przez pół km, droga przecinała wypustkę gminy Kolno (+1 gm). W tych to okolicach dołączył do mnie W. Leś, który chyba też po raz pierwszy pokonywał taki dystans. Razem przebrnęliśmy przez Reszel. Dziwił mnie przebieg trasy, bo wydawało się, jakbym zataczała koło. Rozdzieliliśmy się tuż przed Świętą Lipką. Trzeba mi było zwolnić, by napić się wody z sakwy.
DW 594 w okolicy Troks
12:00Święta Lipka
Przejeżdżając - fota klasztoru po remoncie. Przejeżdżając tędy w 2009 prawie wszystko było obstawione rusztowaniami. Tak... Właśnie rozpoczął się etap odcinków, które były mi znane z poprzednich podróży. Wcale mnie to nie cieszyło...
Tuż, tuż przed Kętrzynem znów wyprzedziła mnie grupa BBt. Zapewne zatrzymali się w Reszlu, by pozwiedzać. Coś mi wypadło i trzeba było zatrzymać się. Po raz pierwszy od Lubomina - ok 85km - bez postoju. W Kętrzynie dojazd do Stacji BP, gdzie znajdował się pierwszy punkt kontrolny. Po podbiciu karty i krótkich zakupach, nastąpiła nieco dłuższa przerwa na uzupełnienie wody i sprawy higieniczne. Przerwa zajęła mi ok. 30 min. Przez Kętrzyn przejazd sprawny. Ponownie można było podziwiać panoramy ze wzniesień za miastem, a kilka kilometrów dalej odbić na nieznany mi odcinek. Póki co, ok. 20km po starych szlakach.
Solanka. W tle jezioro Silec. Widok ku NNE
DW 650. Wzniesienie między Srokowem i Leśniewem. Po lewej jezioro Rydzówka. Widok ku NEE
Nowy dla mnie odcinek do Srokowa mijał szybko i przyjemnie. Również ze Srokowa wyjazd nową trasą, a choć porządnie umęczył mnie podjazd, to zarówno widok jak i prędkość na zjeździe były wspaniałe. Przejeżdżając przez Leśniewo, jakiś człowiek, wyprzedzając mnie, zaczął zadawać pytania, chyba o kierunek albo coś w tym stylu. Od tego momentu rozpoczął się kolejny odcinek "znany". 35km starych kilometrów. Z tej okazji się przyszło mi się wyłączyć.
Przy wyjeździe z Węgorzewa, w którym w 2009 pękła mi rama, dogonił mnie jeden z zawodników, który posilał się niedawno i mnie wołał, ale bezskutecznie. Wspólnie przejechaliśmy odcinek wzdłuż jeziora Święcajty, aż do lasu. Poinformowawszy go, jak biegnie trasa, przyszło mi zatrzymać się na poboczu pierwszego podjazdu, gdzie nastąpiła przerwa na odpoczynek i posiłek - około 15-30 minut. Ponownie wyprzedzili mnie BBt.
Z wolna się na trasę i po rozruszaniu mięśni jechało się dalej. W Pozedrzu skręt z głównej i z każdym kilometrem przypominały mi się kolejne szczegóły trasy. Przejazd przez Kruklanki, do których droga wiodła przez las. Ponad pół godziny później wyjazd na trasę DW 655 w Mazuchówce, niebawem skręcając ku SW w Wydminach. Warunki atmosferyczne były pogodne, ciepło od samego rana, choć na początku jeszcze nieco chłodno. Wiatr prawie cały czas z kierunku południowego dość znaczny, przeszkadzał mi szczególnie w okolicy Bisztynka (co było główną przyczyną wspomnianego zmęczenia). Do Lidzbarka było rześko, później stopniowo coraz goręcej, aż do wieczora, jednak znośnie (jeśli chowało się w cieniu). Noc stosunkowo ciepła.
18:00Ten odcinek prowadził przez mniej ludne tereny. Dużo lasów. Słońce powoli znikało, lecz temperatura była iście letnio popołudniowa. Przejeżdżało się przez kilka miejscowości, z mniej lub bardziej specyficznymi nazwami, by w Starych Juchach podbić kolejne pole na karcie oraz uzupełnić zapasy płynów. Warunki atmosferyczne były przyjazne, ciepło od samego rana, choć na początku jeszcze nieco chłodno. Wiatr prawie cały czas z kierunku południowego, dość znaczny, przeszkadzał mi szczególnie w okolicy Bisztynka (co było główną przyczyną wspomnianego zmęczenia). Do Lidzbarka było rześko, później stopniowo coraz goręcej, aż do wieczora, jednak znośnie jeśli chowało się w cieniu. Noc stosunkowo ciepła.
W pół drogi między Wydminami i Starymi Juchami
Do Ełku dojazd przed zachodem słońca. Trasa nie wiodła wprost. Trzeba miasto było objechać od wschodu. W połowie drogi do Prostek przerwa na poboczu, zejście w pole. Przyszło mi usiąść na jakichś betonowych rurach, skonsumować część racji żywnościowych oraz przygotować się do nocnej jazdy. Ruszając w trasę widać było, że zmrok już zapadł nad tą krainą.
Szybkie przemknięcie przez Grajewo i nocnych ciemnościach jazda przez las, który zdawał się nie mieć końca (a były to dwie serie ciągu leśnego, po 6km oddzielone przez 2km jazdy wśród pól i zabudowań). W pewnym momencie o mało mnie nie potracono przez rozpędzoną furę, która jechała nie mniej niż 90km/h. W chwili, gdy udało się zorientować w sytuacji, momentalny zjazd na trawiaste pobocze. W powietrzu śmierdziało paloną gumą, a fura znów zniknęła w ciemnościach.
Mimo ciemności, łatwo dało się zauważyć, że przekraczało się rzekę. Po lewej stronie, coś się dostrzegło w oddali, ale nie było nawet pomysłu, o co chodzi. Za Biebrzą i Twierdzą Osowiec, uważna obserwacja nieba. Wychwyciło się lekkie błyski, ale tak dalekie i niewyraźne, że dopiero za Mońkami naszła pewność, że to burza. Głowę zaprzątało odliczaniem kolejnych etapów trasy. W Knyszynie powietrze było przesycone nadciągającą zmianą pogody. Prawie cały odcinek od Grajewa do Białegostoku, spędzony w napięciu, zwiększając tempo i obawy związane z burzą. Organizm był zmęczony tak bardzo, iż ostatnie kilometry przed półmetkiem jechało mi się ciężko do tego stopnia, że odczuwało się coś w rodzaju bólu brzucha przy każdym ruchu nóg w górę, być może z głodu. Prawie bez zatrzymywania.
23 lipca 2012
Dotarłszy do Białegostoku (0:44) wyszło ze mnie całe zmęczenie i jechało się w tempie paralityka. Każdy metr mi się dłużył, ale trzeba było jechać. Ostatnie 8km zajęło mi około pół godziny, spędzonych na jeździe poprzez nijakie uliczki obrzeży miasta, z miejscami potraktowanymi robotami drogowymi. Plus był taki, że było jasno. Ponad 300km trasy pokonane w ciągu 18h. No i nie chciało się spać
Śródnocny wjazd do Białegostoku
1:15Dojazd do bazy na półmetku. Od razu się przyszła pora na doprowadzenie się do stanu używalności, zmiana ciuchów na suche i wszamanie mnóstwa różności, głównie z kategorii "słodkie". Większość z obecnych tam osób leżała, albo przysypiała. Od mojego przybycia, kilka minut później jakaś grupa właśnie opuszczała bazę. Przed nimi, ktoś też już wyruszył wcześniej, jeszcze przed moim pojawieniem się.
Przerwa na półmetku
Przerwa na półmetku
Przerwa na półmetku
Ponowny start między 2:30-3:00, co dało mi około 1,5h odpoczynku poświęconego na jedzenie i dochodzenie do siebie. Bez snu. Cały wysiłek poprzedniego dnia został zredukowany o więcej niż połowę. W pomieszczeniu zostało tylko kilka osób. Na zewnątrz ciemno. Momentalnie zrobiło mi się zimno. Pierwsze kilkaset metrów myślało się tylko o potrzebie ciepła, ale wkrótce organizm przywykł do temperatury. Pojawiły się obawy, by nie zgubić trasy. Z Klepaczy (gdzie był półmetek) droga wiodła lasem. Jak za Grajewem - dłużyło się, jednak tu przejechały może ze dwa auta, a odcinek był dużo krótszy. Brakowało tylko rozpędu.
Przejazd przez Niewodnice na DW 678. Pojawiło się już więcej aut, ale jak to o tej porze, bardzo mało. Po 3 km rozjazd, gdzie skręt w lewo na Łapy. Tu znów ruch mniejszy. Przed Łapami zaczynało się rozjaśniać. Przejazd mostem na Narwi, równocześnie obserwując biegnący równolegle most kolejowy. Samo miasto dodatkowo oświetlone było licznymi lampami. Miasteczko zdawało się nieco zastygłe w czasie. Tam tylko przystanięcie na chwilę, by sprawdzić dalszą trasę.
Przejeżdżając przez Płonkę Kościelną, obserwować można było wschodzące słońce. Był to najzimniejszy moment na trasie. Kierunek jazdy był generalnie zachodni. Powrót na DW 678 za Roszkami-Wodźkami i oto pojawiło się przede mną kilka kilometrów drogi prostej prawie jak strzała. Jedynie przed Sokołami było niewielkie wzniesienie i zmiana przebiegu trasy przez tory kolejowe. O 5:23 wjazd do Wysokiego Mazowieckiego. Tamtejszy punkt kontrolny był nieaktywny, o czym udało się dowiedzieć jeszcze na półmetku dzięki tym, którzy wyjechali wcześniej i mieli z tym problemy. Trasa właściwie omijała miasto i odbiła na północ.
Wysokie Mazowieckie o świcie
Wysokie Mazowieckie. Punkt kontrolny
Odcinek spokojny, wręcz sielski, przejeżdżany przy porannym słońcu. Krajobraz w większości tworzyły kukurydza, pola i drzewa, a tylko czasem jakieś wsie. Asfalt świetny, stosunkowo nowy. W Kuleszach Kościelnych śniadanie złożone z kanapek z półmetka. W okolicy Dębnik, przed dojechaniem do DK 8, o 6:39 licznik wskazał pierwsze 400 km poniżej 24h (tylko nadzieję mieć, że dobrze skalibrowany). Po dotarciu do krajówki od razu kurs do kolejnego punktu kontrolnego, położonego na niewielkiej stacji z gazem. Tam udało się dowiedzieć się, że poprzednia grupa była tu przed godziną. Zaraz za Rutkami-Kossakami czekał mnie spory podjazd, ale świadomość bliskiego limitu 24h i jazdy na rekord dodawała mi sił.
Niedaleko od kulminacji, na polu poniżej drogi, rozłożyła się po ziemi grupa BBt. Coś krzyknęli, ale pędząc średnio ok 35km/h już nie dało się słyszeć. Ten odcinek ciągnął się niczym szaleństwo, bez zmęczenia jakie powinno się odczuwać, pędząc zarówno przez podjazdy jak i zjazdy, wyciskając ile można. W pewnym momencie pojawili się BBt, pędzący daleko za mną, ale dojechali do mnie dopiero na ostatnich 3-5km przed DK 63.
8:00Ostatecznie po 24h podniósł się mój życiowy dystans dobowy sprzed roku z ok. 370 km do:
- 411 km trasy maratonu
- 415 licząc wg śladu w GEarth,
- 429 wg licznika,
14km różnicy to jednak sporo. Ślad przejazdu w GE jest serią prostych odcinków, która nie uwzględnia jazdy zygzakiem, a taka amplituda też sporo zmienia. Szczególnie jeśli podczas nocnego odcinka, ze zmęczenia sięgała czasem około połowy pasa jezdni.
Przynajmniej w miarę zgadza się czas jazdy. 20:57 minut, czyli w ciągu doby tylko 3 godziny przerw.
Do krajówki dojazd wraz BBt, ale tamtejszego podjazdu już nie dało rady i tempo spadło. Jeszcze jak na złość, w obniżeniu przed Łomżą trzeba było wyhamować przez ruch drogowy i największy podjazd trzeba było pokonać praktycznie od zera. Zmęczywszy się, przyszło mi legnąć na trawie koło pierwszego napotkanego ronda. Odpoczynek trwał trochę dłużej, wykonanych kilka telefonów. Umysł trzeźwy, organizm zmęczony, ale zdolny do jazdy, tylko język powoli formułował słowa. Ruszając, mijało się stację, gdzie kątem oka znów widać było BBt, którzy tam zrobili sobie postój. Dogonili mnie przy wyjeździe z miasta i już jadąc w 5 osób, zwiększyło się ponownie tempo, grupy trzymając się, aż do Nowogrodu. Tam przed mostem BBt zjechali gdzieś w bok, na zdjęcie, tudzież jedzenie, a ja po krótkiej przerwie poświęconej na smarowanie łańcucha - dalej.
I zaczęło się piekło. Najgorszy odcinek na całej trasie. Do wsi Zbójna, przez 5-6km jazdy przez las, jeździło mrowie aut, a droga była taka, że lepszym byłby rower nieobciążony, na amortyzatorze, 26" koła, szeroki bieżnik. Walka toczyła się dosłownie o każdy metr, a pobocze wcale nie było lepsze. W Zbójnie postój na przystanku. Kolejne utrudnienie wzięło się z kosmosu - słońce grzało i paliło niemiłosiernie, a powietrze było duszne i parne. Kolejne 12 km miało nawierzchnię tylko odrobinę lepszą. Nie wyglądało już tak, jakby cała armia przejechała po niej czołgami w II WŚ, tylko jej połowa. Jakby tego było mało, upał mnie zmiażdżył tak bardzo, że tuż przed granicą gminy, we wsi Kuzie za Popiołkami, nastąpiła przerwa w cieniu pod murem kościoła. Zaraz po opuszczeniu tego miejsca okazało się że wkraczam do kolejnej gminy, gdzie leżał NORMALNY ASFALT.
Mimo że dalsza część drogi wiodła przez las, słońce i tak mnie wypalało, a wiatr wysuszał. Przejazd przez Łyse, gdzie chyba trwał jakiś odpust. W każdym razie, ludzie właśnie wychodzili z kościoła. W kolejnym lesie odpoczynek na poboczu, leżąc i wcinając czekoladę. Wtedy to przyszedł lokalny mieszkaniec, który nie widział mojego stanu i zaczął zadawać pytania, co to za wyścig itp. Na pewno po kilku piwach był. Gdy "rozmowa" się skończyła (po zjedzeniu czekolady) przyszła pora zdychać gdzie indziej. Dalsza jazda odbywała się w stylu padnij-powstań, co kilkanaście minut. Zresztą, tak jak w poprzednich gminach.
Ostatecznie udało dowlec się do Myszyńca. Przed samym wjazdem dogoniła mnie przez jakaś grupka, ale już nie było mi wiadomym, kto to był. Pozostało tylko dotrzeć na punkt kontrolny. Stacja benzynowa posiadała włączoną klimatyzację, a temperatura było niższa o dobre 10-15 stopni niż na zewnątrz. Nie chciało się wychodzić. W altance przy stacji siedziało już kilka osób i odpoczywało. Wpadła porządna dawkę cukrów i płynów, ale odpoczywało mi się nie tak długo, wyjeżdżając niewiele dłużej po tym, jak BBt stamtąd pojechali.
Teraz czekał mnie odcinek do Szczytna, który przebiegał przez niewielkie, wiejskie, asfaltowe drogi. Pogoda nieco złagodniała. Było gorąco ale, jakoś lżej. Przejazd przez Księży Lasek, gdy niebo było bardziej pochmurne. Za rozwidleniem dróg zerk na niebo po stronie zachodniej. Było takie... granatowe? O jak fajnie. Będzie deszcz. Będę mógł zmyć z siebie ten cały pot, bród i zmęczenie. Super. Błysnęło. OK. Jeszcze będzie burza...
Zerwał się wiatr rodem z islandzkich opowieści... Czemu rower jechał pod kątem ok. 30 stopni od pionu??? O! Już widzę wieś. Czemu wiatr ostrzeliwuje mnie żwirem? Deszcz deszczem, burza burzą, ale to wyglądało jak armagedon. Przystanek! Dobra! Nie pada... Zła ekspozycja. Jak się zerwie coś mocniejszego, to i tak na mnie poleci! Przecież był wystawiony frontalnie do burzy. Po drugiej stronie coś stało... coś jak stary GS albo magazyn. Jest nawet jakiś daszek!!! Wąski ale JEST. No i osłonięty od czoła burzy.
Dojazd chwilę potem. Trochę mnie zmoczyło. Przyszła pora wyciągnąć foliową "kurtkę". Osłoniwszy się nią, wciskając w kąt i odgradzając rowerem. Przeczekanie. Ściany wody, przez które nie było widać wyraźnie, dalej niż na 30 metrów, a na 100 m już nic. Pioruny waliły, gdzie popadnie. Jeden po drugim. Wiele walnęło blisko, ale wyglądało na to, że centrum przemieszczało się nieco na zachód od mojej pozycji i podążało ku północy.
15:00-16:00?Nie wiem ile czasu to trwało. 20? 30 minut? Godzinę? Gdy stało się znośnie, przyszło ruszyć w kurtce. Możliwe, że nawet mi się przysnęło, bo jakoś mi to szybko zleciało. Droga mokra, wszędzie pełno liści, gałęzi. Ludzie wyszli na podwórza, na ulice, gadają, patrzą... W Wawrochach, pomylony skręt i trzy kilometry ujechane na próżno. W Szczytnie zdziwiło mnie, bowiem można było dostrzec ścieżkę rowerową wraz z zakaz jazdy rowerem po ulicy. Ścieżka miała miała długość 5-7 metrów, potem było niewielkie skrzyżowanie i chodnik z dwoma pasami kostki w różnych kolorach, sugerujących, że jest tam dalej ścieżka. Żadnej farby między ścieżką i tym chodnikiem udającym ścieżkę. Brak informacji przedłużających zakaz na więcej niż wspomniane 5-7m. Kilometr dalej sytuacja się powtarzała dla jadących z przeciwka.
Od Szczytna było sucho, poza sporadycznymi kałużami. Słońce wyszło zza chmur, świecąc radośnie, tak jakby burza nigdy się nie zjawiła. Całą drogę do Olsztyna cisnęło się ile można, ale średnio wychodziło około 19km/h z niewielkimi odchyłkami. 5km przed granicą Olsztyna odcięło mi siłę w nogach i od tamtej pory już ledwo nimi się przebierało. Jazda trwała bardziej siłą woli, niż fizyczną. Pojawiła się tablica "Olsztyn", ale samego Olsztyna nie było widać. Jakieś jezioro, jakieś domy, ale wszystko takie wiejskie. Ah... Te trzy kilometry, które zdawały się wiecznością, to też miasto...
Nie mając siły w nogach, trzeba mi było jechać chodnikiem. Na szczęście był bardzo szeroki. Dojazd do stacji benzynowej, podbicie karty i szybki powrót na rower. Przejazd przez miasto. Wyjazd ku północy tragiczny. Kolejne 20km do Dobrego Miasta przejechane niemiłosiernie długo, ale nie wiadomym była mi już ilości kilometrów. I tak było lepiej z siłami w nogach, niż przed Olsztynem. Co prawda nieznacznie, ale pozwalało zachować mizerne tempo, przedzielone częstymi postojami. Tuż za miastem dotarł ponownie W. Leś. Według rozmowy, do Białegostoku dotarł około godzinę przede mną, a w czasie burzy brakowało mu do mnie 3-6 km. Ostatnie km pokonaliśmy wspólnie i dotarliśmy o zachodzie słońca, na ponad 2h przed końcem limitu czasowego. Na mecie czekał posiłek w postaci pieczonego prosiaka. Sen naszedł około 1 w nocy.
Zaliczone gminy:- Dobre Miasto
- Lidzbark Warmiński (W+M)
- Kiwity
- Bisztynek
- Kolno
- Stare Juchy
- Goniądz
- Mońki
- Knyszyn
- Dobrzyniewo Duże
- Turośń Kościelna
- Łapy (W+M)
- Sokoły
- Wysokie Mazowieckie (W+M)
- Kulesze Kościelne
- Nowogród
- Łyse
- Pasym
- Purda
- Olsztyn
- Dywity