Witamy po powrocie
Dwa dni temu wróciliśmy z wyprawy po Wyspach Kanaryjskich i... jest nam smutno, że już się skończyła.
To były wspaniałe dwa tygodnie, w czasie których byliśmy w innym świecie
I to nie tylko ze względu na pogodę ale również otoczenie, w którym przyszło nam podróżować.
Odwiedziliśmy cztery największe wyspy archipelagu (tak jak grupa
Remigiusza). Z tym, że my jechaliśmy przez nie w innej kolejności. Najpierw Teneryfa, następnie Gran Canaria, Fuerteventura i na koniec Lanzarote. Taka kolejność zmusiła nas od razu do pokonywania bardzo długich i ostrych podjazdów ale na szczęście daliśmy radę
.
Na Teneryfie zwiedziliśmy piękny wąwóz Masca, przylądek Teno ze wspaniałym widokiem na klify Los Gigantes, wjechaliśmy do kaldery wulkanu Teide i wdrapaliśmy się na wierzchołek jego krateru (3718 m n.p.m.)skąd podziwialiśmy wschód słońca. Następnie zjechaliśmy do Santa Cruz, i przepłynęliśmy szybkim promem do Agaete na Gran Canarii. Gran Canaria zrobiła na nas ogromne wrażenie swoimi niesamowitymi górskimi widokami i jeszcze bardziej niesamowitymi górskimi drogami
. Trasa z Agaete przez San Nicolas do Ayacaty, to najpiękniejsza droga jaką kiedykolwiek przyszło nam jechać
. Mimo, że niektóre odcinki musieliśmy pokonywać z trudem pchając rowery po górę, to jednak widoki w pełni rekompensowały nawet największy wysiłek.
Bojąc się, że nie starczy nam czasu na przejechanie pozostałych wysp zrezygnowaliśmy z części zaplanowanej trasy i nie zjechaliśmy do Maspalomas ale od razu pojechaliśmy na wschód i dalej w stronę Las Palmas. Trudno powiedzieć czy na pewno nie dalibyśmy rady przejechać całej trasy ale wówczas tak nam się zdawało. Tym bardziej, że po przyjeździe do portu w Las Palmas okazało się, że prom do Morro Jable na Fuercie kursuje tylko raz dziennie i na najbliższy trzeba było czekać na następny dzień. Trochę więc pozwiedzaliśmy Las Palmas, a nocleg spędziliśmy pod gołym niebem wciśnięci w wąską przestrzeń pomiędzy ścianą jakiegoś magazynu a kamiennym zboczem
. Na drugi dzień już bez przygód przepłynęliśmy promem do Morro Jable i ruszyliśmy przez Fuerteventurę według wyznaczonej wcześniej trasy. Pierwszy nocleg spędziliśmy nad samym brzegiem oceanu na kamienistej plaży, gdzie jednak udało się znaleźć kawałek płaskiej powierzchni pod namiot. Było wyjątkowo ciepło, gwiazdy na czarnym niebie świeciły wspaniale, ocean szumiał jednostajnie... marzenie
. Następnego dnia pojechaliśmy dalej i przejechaliśmy prawie całą wyspę nocując 5 km przed portem w Corralejo. Fuerteventura faktycznie zasługuje na nazwę "pomarańczowej" (ze względu na dominujący kolor). Jest bardzo sucha, a góry są zaokrąglone przez wiatr i niejednokrotnie sprawiają wrażenie "puchatych". Na wybrzeżach jest mnóstwo plaż, obok których wybudowano ośrodki wypoczynkowe wyglądające jak oazy na pustyni.
Ponieważ dość dobrze poszedł nam przejazd przez Fuertę i widać było, że jednak mamy sporo czasu na dalszą jazdę, przestaliśmy nie śpieszyć się i po przepłynięciu do Playa Blanca na Lanzarote pojechaliśmy na plażę na półwysep Papagayo. Wylegiwaliśmy się na piasku i kąpali w oceanie słonym tak, że aż gorzkim. Noc spędziliśmy na plaży słuchając szumu fal. Następny dzień nie był już taki pogodny. Zachmurzyło się i zaczęło mocno wiać (oczywiście w twarz
). Mocując się cały czas z silnym wiatrem jechaliśmy poprzez czarne pola potrzaskanej lawy rozpościerające się po obu stronach drogi aż po horyzont. W Parku Timanfaya byliśmy późnym popołudniem ale zdążyliśmy zobaczyć karawanę wielbłądów
, którymi obwożeni są turyści po pustynnych wzgórzach wulkanicznych pokrytych miałkim żużlem. Nocowaliśmy tuż za granicą Parku. Rano wiatr wiał nadal i mimo, że było bezchmurnie, to powietrze zrobiło się zamglone od przywianego znad Sahary piaskowego pyłu. Mając w zapasie cały dzień zdecydowaliśmy się wjechać na szutrową drogę prowadzącą przez niekończące się pola lawy, nad którymi wznosiły się stożki wulkanów.
Następny dzień, po dotarciu do lotniska poświęcony został przygotowaniom do lotu. Przeprowadziłem demontaż i spakowanie rowerów do plastikowych worów na śmieci. Po oklejeniu ich taśmą przylepną stanowiły znowu niewielkie pakunki łatwe do nadania do samolotu jak i do zapakowania do samochodu. Po przylocie do Berlina Schoenefeld zapakowaliśmy się do czekającego na parkingu naszego samochodu i po następnych sześciu godzinach byliśmy w domu gdzie powitał nas gęsto padający śnieg
Spędziliśmy na Wyspach wspaniałe dwa tygodnie i choć przejechany dystans nie jest zbyt imponujący - zaledwie 672 km ale za to imponująca (jak dla nas) jest suma podjazdów: 13133 m
Było pięknie! Było warto się męczyć na podjazdach! Szkoda, że tak krótko
Marek i Ula
Ps
Zdjęć oczywiście mamy mnóstwo więc trzeba je przejrzeć i wybrać odpowiednią do oglądania ilość. Prosimy więc o cierpliwość