Rano pobudka na tyle wcześnie, żeby zdążyć przygotować się do startu. Rejestracja przeniesiona została na poranek, numerki wydawane są w kilka minut przed startem.
Wbrew prognozom w nocy nie napadało dużo śniegu, ale jest lekki mróz. Pocieszam się, że może te kolce nie tak całkiem bez sensu założyłem…
Baza zawodów - świetlica wiejska w ChrośnejPo rozdaniu map i wysłuchaniu wskazówek organizatora długo się nie zastanawiam i ruszam (chyba jako pierwszy) na południe, w kierunku PK2. Zamierzam jechać przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, najpierw zaliczając wschodnią części mapy. Jeśli chodzi o punkty położone blisko bazy, to PK7 zrobię podczas przeskakiwania na część zachodnią, a PK8 i PK1 podczas powrotu do bazy. Plan więc jest.
Mapa okazuje się być pięćdziesiątką, więc jest o niebo czytelniejsza od setki. Zapowiada się więc równie bezproblemowa nawigacja jak na listopadowym
Szago. Świetnie!
(Po kliknięciu otwiera się duża mapa)Droga na PK2 głównie po zmrożonym piachu, tylko jakieś drobne lodowe epizody. Tuż przed punktem dogania mnie
mickey.
08:18
PK2 (Przepust), 18 minut i 5,5 km od startu, prędkość średnia brutto 18 km/h
Na kolejny punkt jedziemy razem. Znowu ubita ziemia i zmrożony piach, gdzieniegdzie nieco lodu i krótki kawałek asfaltu. Przed samym punktem rozdzielamy się – ja wybieram drogę „naokoło” (jak to się śmiał ze mnie kolega). Rzeczywiście było naokoło, bo gdy dojeżdżam na punkt, Michał właśnie z niego odjeżdża.
08:39
PK6 (W brzeg cmentarza), 20 minut i 6,8 km, 20 km/h (najszybszy przelot)
Na punkcie robię zdjęcie, biorę łyk coli schowanej w sakwie. Nie gonię Michała – wolę jechać samotnie. Mogę wtedy trzymać swoje tempo, decyzje innych zawodników nie wpływają na wybór wariantu trasy.
Zaśnieżoną leśno-polną drogą docieram do kolejnego przepustu.
09:03
PK15 (Przepust), 23 minuty i 6,3 km, 16 km/h
Z punktu ruszam na zachód, żeby potem odbić na północ. Od startu cały czas jest prawie zupełnie płasko, ale teraz jadę wzdłuż wyraźnej granicy pagórków, którą za chwilę przekroczę.
Wjeżdżam na jedno z przyprószonych śniegiem leśnych skrzyżowań i… leżę. Nie zorientowałem się w porę, że pod śniegiem jest lodowisko. Rower uciekł mi spod tyłka, nogi zresztą też i zaliczyłem powtórkę
upadku na ścieżce nadmorskiej – na bark i łopatkę. Kolce nie pomogły, bo nie mogły pomóc – napompowałem opony na kamień – do jazdy po asfalcie…
Wstaję, macam się – wszystko wydaje się działać, choć trochę boli głowa. Nie wiem dlaczego, bo raczej nie było kontaktu kasku z lodem. Robię zdjęcie miejsca zdarzenia i ruszam dalej.
Przekonany jestem, że to lodowisko było wyjątkiem. Kiedy jednak przejeżdżam coraz więcej zalodzonych odcinków, dla bezpieczeństwa zatrzymuję się i upuszczam z opon trochę powietrza. Jak już mam te kolce, to warto dać im szansę zadziałać.
Krajobraz się zmienia, teraz jadę przez ładny, mocno pofałdowany las.
Docieram do właściwego skrzyżowania, ale jakoś nie widzę lampionu. Dostrzegam go dopiero gdzieś hen u góry. A wystarczyło lepiej przyjrzeć się mapie, bo chodziło o położone właśnie tam u góry skrzyżowanie przecinek.
09:36
PK13 (Skrzyżowanie), 32 minuty i 7,3 km, 14 km/h
Droga do kolejnego punktu, to coraz więcej lodu, sporo pagórków.
Na miejsce trafiam bez problemu. Spotykam tu jednego z zawodników.
10:00
PK3 (Szczyt), 24 minuty i 4,8 km, 12 km/h
Ten punkt jest pierwszym z rodzaju takich, jakie były na Grassorze. Czyli – rower w krzaki i piechotą na szczyt górki. Będzie ich dzisiaj znacznie więcej.
Z punktu jadę w kierunku asfaltu prowadzącego do masztu RTV. Zgodnie z zaleceniem organizatora, okolice masztu omijam, więc dość szybko skręcam z powrotem w las. Mocno zalodzoną drogą dojeżdżam do kolejnego asfaltu, z którego za chwilę skręcam w kolejną zalodzoną drogę.
Szczyt górki widać w oddali, zbocze jest jednak zbyt strome, żeby wpychać tam ciężki rower. Zostawiam go więc pod drzewem i wspinam się na górę. Pierwszy szczyt nie jest tym właściwym, tak samo kolejny, górka zdaje się nie mieć końca. Gdy już zastanawiam się, czy nie wrócić po rower i spróbować podjechać bliżej, widzę, że to już chyba koniec wspinaczki. Ufff.
10:33
PK7 (Szczyt), 32 minuty i 7,1 km, 13 km/h
Szybko wracam do pozostawionego na zbyt długo roweru, ale ten cierpliwie na mnie czeka.
Łyk coli, kabanos w dłoń i jadę dalej. Na kolejny punkt prowadzi prosta leśna droga – oczywiście – mocna zalodzona.
Tuż przed jeziorkiem spotykam Wojtka, który krzyczy, że (chyba) punkt jest zerwany. Nie wiem, czy dobrze go zrozumiałem, na wszelki wypadek (i dla przyzwoitości) jadę nad jeziorko, żeby sprawdzić.
Lampionu nie znajduję, za to znajduję innego zawodnika o dziwnie znajomej twarzy. Okazuje się, że to bikestatsowy
jarmik. Chwilkę rozmawiamy, wpisujemy w karty „brak punktu” i ruszam dalej.
11:09
PK4 (Brzeg - BRAK PUNKTU), 36 minut i 6,6 km, 11 km/h
Jarmik potwierdza możliwość jazdy drogą nr 10 (nie wiedziałem, czy na tym odcinku nie ma zakazu), więc wybór dalszego wariantu jest oczywisty.
Przed asfaltem dogania mnie jakiś zawodnik i siedzi mi na kole aż do leśniczówki w Emilianowie. Instynktownie próbuję mu uciec, ale sił za mało.
Po zjeździe z asfaltu dopada mnie nagły głód, więc kolegę z koła puszczam przodem, a sam robię nietypowy (bo między punktami) krótki postój. Kanapka i kabanosy robią swoje i z nowymi siłami ruszam ku PK14. Trudno przegapić ogromny betonowy budynek w środku lasu, więc problemów ze znalezieniem nie ma.
11:46
PK14 (15m na S od ściany budynku), 36 minut i 8,4 km, 14 km/h
Zastanawiam się, czy w drodze na kolejny punkt nie wyjechać poza mapę, gdy spotykam jadącą z naprzeciwka Kamilę. Zgodnie z jej sugestią postanawiam jechać jedną z przecinek, która prowadzi prosto na punkt. Inną zaletą tego wariantu jest brak lodu, za to trzeba zmagać się z dużą ilością całkiem stromych hopek. Pod niektóre muszę podprowadzać.
Chyba gdzieś tutaj mijam się ze słupskimi Trollami. Przed punktem mała wtopa, bo zbyt szybko zaczynam szukać lampionu. Cofam się nawet trochę, na szczęście w porę orientuję się, gdzie jestem. Punkt jest nieco dalej.
12:16
PK5 (Skrzyżowanie), 29 minut i 5 km, 10 km/h
Na punkt dotarłem jadąc przecinką i prostopadłą do niej przecinką jadę dalej. Nawet tory kolejowe przekraczam na dziko, nie szukając przejazdu. Za torami skręcam w drogę (tak, zalodzoną), którą dojeżdżam w pobliże PK9. Przed samym punktem pierwsze (i, niestety, nie ostatnie) spotkanie z głębokim piachem i z jednym zawodników, który akurat szuka lampionu.
12:35
PK9 (Szczyt), 19 minut i 3,9 km, 12 km/h
Droga na kolejny punkt prosta (tak, zalodzona), po trafieniu we właściwą przecinkę szukam ruin. Nie mogę nic znaleźć, ale widzę coś za ogrodzeniem z siatki – tak, to lampion.
O, rzeczywiście, przed lampionem są ruiny.
12:50
PK10 (Ruiny), 15 minut i 2,7 km, 11 km/h
Droga na kolejny punkt bez historii. Lodu jakby trochę mniej. Punkt to kolejny szczyt górki, więc rower w krzaki i wspinaczka na pieszo.
13:10
PK11 (Szczyt), 19 minut i 3,8 km, 12 km/h
Przed Dobromierzem Górnym znowu sporo piachu, przecinam jakiś asfalt, kolejna mniej wyjeżdżona droga całkiem znośna i przed kolejnym asfaltem znowu piachu tyle, że jechać się nie da. Wolę jednak lód.
Za drugim asfaltem wyjeżdżam na pola, piachu nie ma, lodu nie ma, za to jest… no właśnie, czego jeszcze dzisiaj nie było? Błoto!
Widzę już, gdzie będzie lampion, ale co z tego, gdy dostępu do niego broni wielka kałuża. Ślady kół wcale nie zachęcają mnie do tego, by w nią wskoczyć. Dojeżdżam do strumyka, porzucam rower i próbuję dostać się do punktu skacząc po kępkach. Prawie się udaje utrzymać suchość w butach. Prawie – bo w jednym miejscu odległość między kępkami jest zbyt duża.
13:55
PK12 (Drzewo 10m na SE od strumienia), 45 minut i 8,8 km, 12 km/h
Trochę siada mi psycha w tym błocie i przez chwilę nawet boję się, że nie zdążę zaliczyć dwóch pozostałych punktów. Do asfaltu wracam inną, prostszą drogą. Umówmy się, że na niej było mniej błota niż na tej dojazdowej.
Po chwili przyjemności z asfaltem, znowu muszę skręcić w las i znowu ten pieprzony głęboki piach. Na szczęście, nie trwa to aż tak długo i w końcu droga robi się w miarę twarda.
Zatrzymuję się nad jeziorkiem i idę szukać w krzakach punktu. Jest! Odmierzone idealnie.
14:21
PK8 (Brzeg), 25 minut i 5,2 km, 12 km/h
Wygląda na to, że da się zrobić całość, choć jedzie mi się już ciężko. W dodatku po pierwszym kontakcie z błotem (chyba między PK9 i PK10) mój zdezelowany napęd się buntuje – najczęściej używany tryb nie chce współpracować z łańcuchem. Trzeba kombinować, albo jechać na niewygodnym przełożeniu.
Czas jednak jakby trochę zwalnia i gdy widzę już ostatni szczyt, mam dużo więcej niż godzinę na powrót. Jeszcze tylko trochę pieszej wspinaczki i wypełniam ostatnie pole w karcie startowej.
14:42
PK1 (Szczyt), 20 minut i 4,2 km, 13 km/h
Teraz już tylko powrót. Trochę lodu, trochę błota, trochę psów i już jestem na asfalcie. A za chwilkę już w bazie oddaję swoją kartę. Godzinę przed czasem! Pierwszy raz w ten sposób. Zawsze walczyłem, żeby nie dostać karnych punktów.
Wygląda na to, że jestem czwarty. Od podium dzieli mnie jednak przepaść, a dokładniej ponad pół godziny. Może gdybym nie robił zdjęć, gdybym nie jeździł „naokoło”, gdybym miał szersze opony…
Eee tam. Jest dobrze.
Na mecie pyszny makaron z sosem, ciepły prysznic i próba doprowadzenia do jako takiego porządku roweru.
Powoli wszyscy się rozjeżdżają i w pewnym momencie okazuje się, że na kolejną noc w bazie zostanę… sam. Zupełnie. Organizatorzy też zwiną się przed wieczorem.
Co do imprezy – bardzo sympatyczna. Luksusowa baza, świetna (jak to na kameralnych imprezach bywa) atmosfera.
Trasa nawigacyjnie łatwa, co w dużej części jest zasługą dobrej mapy (na której wszystko się „zgadza”). Pełen przekrój nawierzchni – śnieg, lód, szutry, błoto, piach, asfalt, płyty betonowe. Nawet chyba był gdzieś kawałek bruku. Zgodnie z zapowiedzią asfaltów było bardzo mało - w moim przypadku na całą trasę tylko 10,5 kilometra.
Dystans (inaczej niż to zwykle bywa) nie był niedoszacowany. Wyszło mi 89 kilometrów, a nie jestem mistrzem najkrótszych wariantów.
WSZYSTKIE ZDJĘCIAPOGODARano niewielki mróz (-2 stopnie), w ciągu dnia do 1 stopnia na plusie. Opadów brak, wiatr w lesie nie przeszkadzał. Słońca nie pamiętam, więc raczej pochmurno.
PALIWO- kanapka + zupka chińska + kawa (na śniadanie przed startem)
- kanapka
- 260g kabanosów
- 1 lion
- 1l coli + 1l wody z sokiem + 0,5l wody
Jakoś nie było czasu na jedzenie, a picie skończyło się na przedostatnim punkcie i w końcówce trochę mi go brakowało. Ale skoro zużyłem pół litra wody z bidonu na nieudolną próbę przeczyszczenia napędu...
GMINY (2 nowe)
328. Rojewo
329. Złotniki Kujawskie (na pół koła)