Dziwnym zrządzeniem losu pogoda w Göteborgu często psuje się pod koniec tygodnia i delikatnie mówiąc nie zachęca do wychodzenia z domu. Jakież było więc moje zdziwienie, gdy dzisiaj rano moim oczom ukazało się niezwykle rzadkie tutaj zjawisko atmosferyczne – błękitne niebo... Według prognozy słońce miało świecić cały dzień (czyli szalonych kilka godzin), żal więc było nie skorzystać. Miałam jednak już na dzisiaj zaplanowane co innego – zakupy, a dokładniej wycieczkę po okolicznych sklepach z używanymi meblami w poszukiwaniu szafy
Nie mogąc się zdecydować, czy iść na rower, czy po szafę (sklepy te są otwarte tylko w soboty), wybrałam najprostsze rozwiązanie – pojechałam po szafę na rowerze.
Szafy nie było w pierwszym sklepie, nie było jej też w drugim. Trzeci sklep był daleeeko, a ja po przejechaniu długich siedmiu kilometrów po płaskim byłam już oczywiście bardzo głodna i zmęczona. Ostatkiem sił podjechałam na stację benzynową, gdzie kupiłam soczek z kawałkami owoców (jedzenie i picie w jednym:) i dopompowałam koła w moim zaniedbywanym ostatnio rowerze. No, prawdę mówiąc to wypompowałam niechcący całe powietrze z przedniego koła - kto by zauważył, że guziki są oznaczone znakami „–„ oraz „+”?
Na szczęście jakiś kierowca o dziwo to zauważył, zlitował się i mi pomógł.
Nie chciało mi się jechać do tego trzeciego sklepu, w którym i tak pewnie nie byłoby szafy, postanowiłam więc przejechać się kilka kilometrów na wschód, nad jeziorko w lesie. Po drodze (prostej jak drut) zgubiłam się, ale przypadkiem trafiłam nad inne jezioro. Okazało się, że choć w ostatnich dniach stopniał cały śnieg, jezioro dalej było zamarznięte. Chwilę się po nim poślizgałam, po czym z pomocą mapy w telefonie dojechałam nad „moje” jeziorko, a następnie jeszcze nad cztery inne
Jechałam przez las, po szerokich, dobrze utrzymanych ścieżkach. Trasa wokół dwóch największych jezior, którą początkowo jechałam, jest bardzo popularna – co i raz mijałam ludzi na rowerach, na spacerach z psami czy z dziećmi, biegaczy... Jednak gdy skręciłam w stronę ostatniego, mniejszego jeziorka, ścieżka zaczęła robić się coraz węższa i węższa, aż w końcu zniknęła zupełnie. Okoliczne ścieżki nie były niestety zaznaczone na mapie, nie wiedziałam więc, w którą stronę iść. W końcu (czyli pewnie po jakichś 5 minutach;) zauważyłam w oddali ścieżkę. Niestety biegła ona sporo niżej (błądząc, musiałam oczywiście wleźć na jakieś wielki pagórek) i nie tak łatwo było do niej zejść. Wzięłam rower na ramię i zaczęłam powolutku schodzić, łapiąc za wszystkie rachityczne drzewka w zasięgu rąk. Niestety wybrałam niechcący tę samą trasę co jakiś zamarznięty strumyk i zauważyłam to o sekundę za późno
. Gdy w końcu dotarłam na dół, przeklęty strumyk jeszcze raz pokazał mi, kto tu rządzi. Szłam sobie w stronę upragnionej ścieżki nie patrząc pod nogi i nie zauważyłam, że po raz kolejny go przekraczam... Tym razem nie poślizgnęłam się, tylko wpadłam prawą nogą po kostkę do orzeźwiającej wody
Po kilku minutach odpoczynku na ławeczce, odsączania wody z dziurawego buta i narzekania na shoutboxie pojechałam dalej. Było mi zimno, byłam głodna (choć nie aż tak, żeby pić lodowaty soczek), a słońce chowało się powoli za horyzont (nie miałam lampki), postanowiłam więc wracać do domu, zahaczając jeszcze raz o „moje” jeziorko, tym razem z północnej strony. Stamtąd już bez błądzenia dojechałam do domu.
Opis jest tak długi, jakbym była na nie wiadomo jak dalekiej i długiej wycieczce
Tymczasem las z jeziorami położony jest tuż pod miastem, przejechałam więc zaledwie 28.5 km. Po pierwszych 7 km w poszukiwaniu szafy włączyłam w telefonie gps, wg którego na (głównie terenowym) odcinku 21.5 km miałam 413 m podjazdu. Daje to średnią 1920 m podjazdu na 100 km
Podjazdy nie są tu oczywiście długie, po prostu jest ich sporo, bez przerwy jedzie się w górę i w dół, w górę i w dół.
Ja jednak nie jechałam bez przerwy w górę i w dół, bo co i raz zatrzymywałam się, żeby porobić zdjęcia
Nie miałam niestety aparatu, robiłam więc zdjęcia telefonem. Jeśli Was to nie zniechęca, zapraszam do obejrzenia krótkiej
galerii.