Wyprawa rowerowa Niemcy-Holandia 30 maja do 9 czerwca 2013 rokuUczestnicy: Agnieszka (eranis) i Janek (djtronik)
Początkowy plan był zupełnie inny – mieliśmy pojechać do Zgorzelca pociągiem, potem do Drezna już rowerami i dalej wzdłuż Elby do Hamburga a następnie odbić w kierunku Holandii, żeby sprawdzić jak wyglądają tam te słynne ścieżki rowerowe. A potem do Polski wzdłuż wybrzeża Bałtyku i ze Świnoujścia do domu pociągiem. Ale niestety pogoda zupełnie się zepsuła w tamtych rejonach, bez przerwy lało i nie było sensu tam się pakować na jeżdżenie rowerami, bo to średnia przyjemność – nie dość, że mokro to jeszcze zimno i nawet nie ma gdzie wysuszyć rzeczy. Wprowadzona modyfikacja miała wyglądać tak, że zrobimy tę wyprawę od końca do początku, czyli od Świnoujścia do Zgorzelca, bo pogoda miała się w ciągu tego tygodnia poprawić na południu Niemiec.
No to co? Jedziemy!
30-05-2013W Boże Ciało wieczorem musieliśmy już wyjechać do Kępna, bo z naszej pięknej Byczyny nie było rano połączenia. Postanowiliśmy spać u Janka w pracy, zawsze to pod dachem i za free. Jak mieliśmy już pakować rowery, to lunął taki deszcz, że po chwili pobytu na dworze człowiek był cały mokry. Dobrze, że do stacji PKP mamy 3 minuty jazdy, tam już jest gdzie się schronić. Więc jedziemy i śpimy w Kępnie.
31-05-2013Rano pakujemy się do pociągu z dwoma przesiadkami lądujemy około 15 w Świnoujściu. Na szczęście połączenie jest cały czas jednostkami, więc nie ma aż takiego problemu z przewozem roweru, ale ludzi też trochę jedzie i oczywiście wszystkie podejrzane typy uwielbiają ten przedział dla rowerów. Piwko można sobie wypić (nie wiem dlaczego??) albo pośmierdzieć bezkarnie wypalonym właśnie petem. Cudnie jest, ale nie narzekajmy, Pogoda jest już lepsza i trzeba widzieć jasne strony życia. Pozdrowienia dla Pani, która musiała siedzieć na dwóch siedzeniach i w ogóle jej nie przeszkadzało, że ludzie stoją..
W Świnoujściu – przeprawa do miasta, promenada i tutaj zdziwiłam się, że nawet w środku roku, przy nie za dobrej pogodzie ludzi jest pełno i wszystko czynne. Myślałam, że tak jest tylko latem albo jak jest ciepło chociaż, a tutaj proszę – sezon w pełni. I ceny jak w sezonie, oczywiście Jedziemy dalej w stronę Niemiec, już w lasach na wydmach Janek niestety ma awarie – pęknięta linka od przerzutki, niewielka niby rzecz, ale w lesie jest już prawie ciemno, a jakiś metalowy włosek wkręcił się tak mocno w środku, że musieliśmy rozkręcić cały mechanizm. Ale udało się! Dojeżdżamy w okolice Kroeslin i znajdujemy miły camping przy drodze, gdzie starsze małżeństwo proponuje nam nocleg za 14.10 euro, a jeśli dopłacimy 90 eurocentów, to możemy spać w domku!!! Domek jak za starych dobrych kolonijnych czasów, ale jest łóżko, poducha, nie trzeba rozbijać namiotu … to była bardzo przyjemna noc
1-06-2013Sprawdziliśmy prognozę i ze względu na wiejący z zachodu wiatr i do tego zimny, co odczuliśmy na własnej skórze, postanowiliśmy, że pojedziemy pod granicę holenderską i będziemy jechać od tamtej strony, aby wiatr nam pomagał. Jedziemy więc do najbliższej stacji kolejowej, jakieś 20 km, do Greifswald. Już samo kupowanie biletu na niemiecki pociąg to prawdziwa przyjemność!! Mogliśmy skorzystać z WOCHENENDE-TICKET, ponieważ nieźle znam niemiecki to poradziliśmy sobie w automacie. I za jedyne 52 euro z rowerami (rowery sobie liczą po 5 euro za sztukę) możemy przejechać całe Niemcy i mamy czas do 3 w nocy następnego dnia. My wybieramy się tylko do Emden. W tym niemieckim automacie do kupowania biletów można sobie także zaplanować i wydrukować całą podróż!!! Wydrukowało mi śliczną karteczkę z wszystkimi pociągami, łącznie z czasem na przesiadkę i informacją, na który peron przyjadę i z którego jest odjazd następnego połączenia. To bardzo ważne, bo nie wszystkimi pociągami można na ten bilet jeździć – tylko Nahrverker, czyli takimi jakby podmiejskimi naszymi, ale wierzcie mi – jeśli wiecie jak wygląda pociąg podmiejski w Polsce to nie znaczy, że wiecie jak taki sam wygląda w Niemczech. Więc lepiej mieć wydrukowane. I co więcej – ten plan z naszą jazdą pokrywał się w 100%, żadnych opóźnień, żadnych zmian peronów. W pociągu jest dużo miejsc na rowery, jeśli jest dużo rowerów, a ludzie siedzą w tych przedziałach dla nich przeznaczonych, to po prostu bez gadania wychodzą – jest nawet na ścianie informacja, że mają obowiązek ustąpić te miejsca, jeśli są potrzebne dla rowerów. Wtedy już wiedziałam, że warto było dać te 5 euro za rower Naprawdę, jazda koleją w Niemczech to czysta przyjemność – pociągi czyste, klimatyzacja i jadą te zwykłe podmiejskie tak szybko jak nasze IC na Centralnej Magistrali Kolejowej.
Zdecydowaliśmy się wysiąść na stacji w Leer i kierujemy się w stronę granicy holenderskiej. Garmin prowadził nas rewelacyjnie bocznymi drogami i drogami rowerowymi. Wjechaliśmy wieczorem do Holandii, a ponieważ nie bardzo mieliśmy już siłę jechać, campingu nie było widać, to rozbiliśmy się w pięknym miejscu na samej granicy, w krzakach, przy polu. Przecież nikt w niedzielę rano nie będzie po polach chodził! A my mamy zamiar wstać wcześniej i jechać dalej. Zasypiamy przy koncercie żabek
2-06-2013A jednak! Na pole przyszedł Pan Niemiec i przywitał nas gutemmorgiem, ale gdybyśmy nie wystawili już rowerów na drogę, to pewnie wcale nas by nie zauważył. Że też mu się chce rano po polu biegać?? Ten dzień chcemy przeznaczyć na Holandie, chociaż zimny wiatr dmucha z północnego-zachodu i nie jest to najprzyjemniejsza pogoda na jazdę. Ale trudno, jakoś się przemęczymy dla tych nowych wrażeń. Jedziemy w stronę Groningen, największego miasta w tej północno-wschodniej części Holandii. Mnóstwo kanałów, prawie na każdym polu, przez to zieloność jest tu jeszcze bardziej zielona. Jedziemy w większości na wysokości poniżej poziomu morza, domy często są niżej niż woda w kanałach. Ale jakoś sobie tutaj Ci ludzie żyją. Wiele ścieżek jest wzdłuż kanałów właśnie, ale są też i ładne miasteczka, a jeśli patrzysz na oznaczenia ścieżek, to masz jak w banku, że się pogubisz, bo one oznaczone są numerami i przy każdej napisane jest „Groningen”. Nie zrozumiałam tego do końca, ale jechaliśmy na super Garminie, więc dojeżdżaliśmy tam, gdzie chcieliśmy. W Holandii jak remontują jakiś odcinek drogi, na którym jest ścieżka rowerowa, to nawet w tym remoncie jest wydzielona część dla roweru. Super Niektóre ich drogi rowerowe są tak szerokie jak drogi dla samochodów. Same Groningen jest bardzo ładne, nawigacja puściła nas przez samo centrum, a dodatkową atrakcją było podniesienie mostu zwodzonego, których jest tam pełno, gdzie cała akcja od podniesienia do opuszczenia trwała może 10 minut?? Jak to możliwe? Potem kierujemy się nad morze, do Delfzijl (Boże, jak to wymówić?), ale okazuje się, że tu nie ma białych plaż, bo całe wybrzeże jest mocno przemysłowe, same wielgachne budynki, kotły jakieś, no koszmarnie to wygląda. Prawie wody nie widać! Jedziemy więc dalej wzdłuż wybrzeża, jest tutaj poprowadzony szlak do Niemiec zatoką Dollarda, dość ładny widokowo, mamy zamiar dostać się do Elby poniżej Hamburga i omijać bardzo duże miasta jak Olenburg czy Bremen, kierujemy się więc nieco niżej, do Papenburga, też dość dużego miasta, żeby sprawdzić o której rano mają czynnego Lidla) Bo zapasy się skończyły. W tym mieście znajdujemy dość ładny camping, niestety nie ma już nikogo na recepcji co nas bardzo zasmuca, a rano jak wyjeżdżamy nie ma komu zapłacić… Przecież nie będę do 8 czekać.. Wykąpaliśmy się więc na koszt niemieckiego podatnika, co uwzględnimy przy następnej spowiedzi.
3-06-2013
Nareszcie sklep z bułkami i piciem jest czynny!!! Niemcy też są głodni, więc nie jesteśmy jedyni, którzy przyszli pod Lidla przez pracownikami. Za oszczędności z noclegu zjadamy super śniadanie w McDonaldzie, a co w nim najważniejsze – ciepła kawa, bo dzisiaj jest wyjątkowo zimno, nie chodzi nawet o temperaturę, ale o ten zimny, północny wiatr. Jazda dzisiaj jest cudowna, bo jedziemy prawie cały czas po płaskim terenie, przez piękne niemieckie wioseczki. Za Papenburgiem trochę puściła nas nawigacja wzdłuż jakiejś głównej trasy, oczywiście z boku była droga rowerowa, z której tylko my korzystaliśmy, bo to już taka trasa na dalekie dystanse. Więc przyjemność taka sobie, ale za to szybko można się ten kawałek przemieścić. Najładniejsze dwie miejscowości to chyba Boesel i Garrel, wyglądały jak nasze kurorty nadmorskie albo górskie, a to zwykłe małe miasteczka, z dala od głównej drogi. Przez większe miasta, nawigacja prowadzi nas przez piękne parki, które są w każdym mieście, a my mamy okazje je zwiedzić. Wieczorem dojeżdżamy do Verden, nad rzeką Aller, której poziom jest dość wysoki a nurt szybki. Chcemy zanocować na tutejszym kampingu, ale niestety jest on, a właściwie był, nad samym brzegiem rzeki i okazuje się, że jest zalany podobnie jak pobliskie domy. No i co? Jest godzina po 21, wprawdzie jeszcze ściemniać się nie będzie, bo tutaj dni są bardzo długie – do 23 jest jasno, a widno robi się po 3 rano – ale jesteśmy już zmęczeni, a poza tym, jak się już człowiek nastawi, że za chwile się wyłoży w namiocie i jest mu to zabrane, to poziom agresji rośnie. Ale cóż robić – jedziemy dalej tym pięknym miastem, Garmina mamy ustawionego na następną destynację, ale tuż za miastem rozciąga się piękny, leśny park… Śpimy więc bardzo wygodnie, chociaż w tle słychać trochę autostradę, tzn, Janek ją słyszał, bo ja od lat śpię w stoperach i jestem wyłączona w nocy.
4-06-32013
Rano wyruszmy dalej, tego dnia mamy dotrzeć nad Elbe, do Lauenburga, a właściwie do małego miasteczka przed rzeką, bo tam jest camping, a ponieważ pogoda robi się coraz ładniejsza, to i potrzeba umycia się wieczorem pod prysznicem znacznie wzrasta, jeśli chcemy być dla siebie wciąż atrakcyjni, choć trochę. Jedziemy bardzo blisko Soltau i Heideparku, miałam wielką ochotę tam wstąpić, ale jak zobaczyłam ile tam jedzie autokarów to mi się odechciało. Stara, dobra zasada mówi, że najlepszym dniem na odwiedzanie niemieckich parków rozrywki jest poniedziałek. Sprawdziłam to dwukrotnie i to naprawdę działa. W inne dni lepiej unikać tych miejsc, a już weekend to zupełna pomyłka. Trudno, jeszcze będzie okazja. Dzisiaj Garmin zafundował nam przepiękną przejażdżkę po niemieckich szutrach i parkach, po lasach takimi singletrackami między drzewami, że MTB-owcy by zazdrościli! Naprawdę uroczy odcinek. Z ładniejszych miasteczek Visselhoevede i Lueneburg. Trochę już dają nam w kość przejechane kilometry i pogoda. Od jazdy w pobliżu morza zupełnie wyschły nam wargi, chyba od soli w powietrzu. Bardzo nieprzyjemne uczucie. No ale już jesteśmy blisko Elby, tam staniemy na nocleg, tym razem chyba na kampingu. Dojeżdżamy do Hohnstorf na lewym brzegu Elby. Słyszeliśmy coś o powodziach, więc mamy zamiar spytać się kogoś, może w informacji, czy droga do Drezna jest przejezdna. Informacja nieczynna, jedziemy więc wzdłuż szlaku. Elba rozlewa się dość wysoko, widać, że wody jest dużo. Może jednak kogoś spytamy. Widzimy grupkę ludzi pracującą przy wałach. I co oni robią??? Układają worki z piaskiem!!!! Jest strażak, pytam czy idzie powódź. A on, że tak, że za pięć dni spodziewają się wysokiej wody. No i koniec marzeń o emeryckiej komercji po płaskim terenie wzdłuż rzeczki, licznych campingów i imbissów. Więc zmiana planów – jedziemy do góry, do Luebecki i dalej wzdłuż morza Bałtyckiego do Polski. Kiedyś mieliśmy taki plan, ale nie wiedziałam, że tak szybko się ziści Z tego wszystkiego nie miałam już ochoty dalej jechać, szukamy campingu – jeden nad rzeką zalany oczywiście, ale 3 km dalej Garmin widzi jakiś, więc jedziemy. Miła starsza Pani mówi, że woda ma być dopiero za 3 dni, więc możemy spokojnie spać. Koszt tej przyjemności – bardzo niewielki, bo tylko 10,50 euro plus po 60 centów za żetony do kąpieli. Za to gorąca woda leci 5 minut i naprawdę to wystarczy do kompletnego umycia się. Dobranoc!
5-06-2013
Dzisiaj pospaliśmy do 7.30!! To było trochę przymus, bo wieczorem Pani zaaresztowała dowód od Janka i powiedziała, że płaci się rano, a wszystko rozchodziło się o klucz do łazienki, który ponoć kosztuje 20 euro i to takie zabezpieczenie, żeby go nie ukraść. Widać, że u Pani nocowali Polacy hihihi, bo ja bym na pewno ten klucz ukradła, taki był piękny! A poza tym to był chyba jedyny kamping jaki widziałam w Niemczech, gdzie pisało na bramie „zakaz wjazdu od 22 do 7 rano”. To już wiedziałam na pewno, że nasi tu byli Ale wyspanie się miało oczywiście swoje bardzo dobre strony. Poza tym to była chyba pierwsza noc, w którą nie zmarzłam. Nie wiem dlaczego, ale mi było zimno. Janek dawał rade, ma wprawdzie grubszy śpiwór, ale żeby 100 gram puchu gęsiego robiło aż taką różnicę, że on spał w cienkich spodniach i dwóch bluzkach no i czapce, a ja w pięciu bluzkach (naprawdę!) w ty jednej windstopperowej, grubych gaciach, dwóch skarpetach, skarpetkach na rękach (bo w swojej naiwności nie wzięłam rękawiczek wełnianych, czego do dziś żałuję, bo jeszcze mi paluchy wykręca reumatyzm), czapce i kapturze i jeszcze mnie trzęsło. Może to z przemęczenia było? (Myślałam wtedy o pewnym Panu, który pojechał zimą na Nordkapp, ku…a jak on dał radę?? Przecież to niemożliwe!! I jeszcze nie ma się gdzie ogrzać, Biedronki nie ma nigdzie, ciepłej herbaty też nie uświadczysz.) W każdym razie tej nocy było w miarę ok. i jak wstaliśmy to było ciepło, bo w inne dni, przy pobudce przed 6 rano, to niestety trzeba się było grubo ubrać, a potem się stopniowo rozbierać. W każdym razie po burzliwym ustaleniu gdzie jedziemy, kto tutaj rządzi i kto przyczynia się do rozpadu związku, pojechaliśmy na drugą stronę rzeki – Lauenburg jest położony o wiele wyżej w stosunku do Hohenstorf, tam powódź nie ma szans, ale za to zaczynają się ostre podjazdy i nawet kończy się na wtaczaniu roweru pod górę. Prawie od tej miejscowości do Lubecki prowadzi kanał Lubecki, wzdłuż którego wyznaczona jest droga rowerowa, bardzo piękna, chociaż zdarzyły się nam dwa odcinki jeszcze nieutwardzone i jechało się strasznie, po piachu, opony się zapadały, chodziły na wszystkie strony – ja czegoś takiego bardzo się boję, bo jak mówi Janek, nie jeździłam na rowerze po polu jako dziecko i to prawda. On radził sobie nieźle, ja prowadziłam. Dobrze, że te odcinki miały po 2 km tylko. Odbijamy tylko na chwile do Moellin i Ratzeburga, żeby coś nareszcie zdrowego zjeść (McDonald) i zadzwonić do domu, że żyjemy i nie, nie powódź nas nie utopiła. Lubecka jest piękna, ale ponieważ ja kiedyś już ją zwiedzałam, a Janek nie ma ochoty jeździć po centrum w towarzystwie miliona innych ludzi, nie zwiedzamy starówki ani nie kupujemy marcepana. W końcu to jest wyprawa rowerowa i jeżdżenie jest tu najważniejsze!! Postanowiliśmy pojechać nad morze, do Timmendorfen Strand, droga podobna bardzo do naszej drogi z Władka na Hel, cały czas jest ścieżka, miejscami trochę po drodze trzeba pojechać. To miasto to bardzo ładny kurort, z piękną promenada, kafejkami. Nawet dużo ludzi było w nim tego dnia. Stamtąd kierujemy się już Ostsee Kueste Radweg na wschód. Musimy jeszcze w Travemuende skorzystać z promu, inna opcja jest taka, że można ominąć tę zatokę jadąc przez Lubeke. Myśmy wybrali prom, który jest jak na mój gust cholernie drogi – 1,1 euro za osobę i jeszcze 70 centów za rower, a jazda trwa krócej niż w Świnoujściu. Ale na szczęście jeden bilet znalazłam w automacie, ktoś widocznie zapomniał go – więc w sumie nie było tak drogo. Po drugiej stronie droga prowadzi cały czas tak, że widać po lewej morze – cudnie! Odcinek jakiś 20 km jest piękny asfalt, po lewej morze i plaża, po prawej jakieś pola, była już godzina 21, więc nikogo nie minęliśmy oprócz sarenek, rogacza, borsuka i zająców, które pewnie o tej porze wychodzą na żer i były bardziej zdziwione naszą obecnością niż my nimi. Mamy ustawiony na nawigacji kamping, ale okoliczności przyrody są tak piękne, a kąpaliśmy się ledwie wczoraj, że rozbijamy się jeszcze przed Boltenhagen na polu, za krzakami oddzielającymi rowerówkę od pola. To był mój w życiu najbliższy morza nocleg! Fale szumiały nam do snu, ale mi było znowu nie za ciepło niestety…
6-06-2013
Jest cały czas cudnie ciepło, już od rana nie ubieramy się grubo, bo nie ma takiej potrzeby. Od razu po śniadaniu, czyli po jakimś 1 km od naszego noclegu wjeżdżamy na najbardziej ekstremalny odcinek naszej wycieczki – tak nas poprowadził Germin – zamiast asfaltem jak porządnych Niemców, to wynalazł gdzieś taką drożynkę na wydmach, wydeptaną chyba przez psa, prowadzącą przez pola, miejsca pod oponą było na jakieś 30 cm, trawa nas śmigała po nogach, taka mokra, a potem droga prowadziła zaraz przy urwiskach, takich klifach, jakie widziałam w Dover, jechało się miejscami w odległości mniejszej niż 0,5 metra od przepaści. Ale fun!!! Dobrze, że nie jechaliśmy tego odcinka poprzedniego dnia, jak się ściemniało, a my mieliśmy na sobie krótkie spodenki. Po drodze, na kawałku piasku nad samym urwiskiem rozbity stał sobie namiot i obok rower, a ze środka dochodziło rozkoszne chrapanie… A ja się wahałam, czy na polu się rozbijać. I on miał nocleg jeszcze bliżej morza!!! Pewnie nie spodziewał się, że ktoś tak wcześnie będzie tędy jechał. Zahaczyliśmy o Wismar, bardzo ładne miasteczko nad samym morzem, nad zatoką właściwie i potem jechaliśmy wzdłuż wybrzeża, mijając mniejsze i większe nadmorskie kurorty – Kuehlungsborn, Warnemuende, w którym znowu musieliśmy płynąć promem, a jakaś Pani widząc jak zjadamy jakieś cukierki poczęstowała nas polskimi krówkami, Graal Mueritz, Dierhagen, Wustrow, gdzie z jednej strony jest morze a z drugiej Saaler Boden, coś na kształt jeziora, ale mające połączenie z morzem. Szukając campingu dojeżdżamy do Regelnboot Kampingplatz i co się okazuje, że nie ma tu żadnych płotów, żadnych recepcji. Nie wiedząc komu mamy zapłacić po prostu rozbiliśmy się. Pomyśleliśmy, że pewnie w takim razie woda jest płatna w prysznicach a toalety takie sobie, jak to za darmo. Na tym kampingu, gdzie ludzie nocują głównie w przyczepach i chyba pływają na żaglach znaleźliśmy najlepsze, najbardziej komfortowe łazienki, jakie widziałam na campingach w tym kraju. I to za darmo, woda gorąca do bólu. Nie wiem na jakiej zasadzie to działa, coś podobnego widzieliśmy tez zaraz po wjeździe do Niemiec od strony Świnoujścia, tam było to strasznie duże i też nie było żadnych płotów ani recepcji. Dziwne, ale jakże przyjemne. Bardzo ciepły i bezpieczny nocleg w miejscowości Born. I nawet komarów nie było!
7-06-2013
Na dziś zaplanowaliśmy krótki wypad na Rugię, jak już dojedziemy do Stralsundu to przejedziemy sobie na tą popularną niemiecką wyspę i zobaczymy co tam mają ciekawego. Od rana jest bardzo ciepło, co nastraja nas optymistycznie do jazdy. Jedziemy przez Zingst i Barth, dojeżdżając do Stralsund około południa. Spodziewamy się trochę większego ruchu dzisiaj po południu, bo zaczyna się weekend, a pogoda ma być ładna. Jedziemy przez piękne wioski, gdzie małe białe domki są kryte trzciną i mamy wrażenie, że jesteśmy w krainie smerfów. Bardzo, bardzo ładnie tutaj jest. Na Rugii natomiast drogi poprowadzone są wokół wyspy, także można ją bardzo fajnie zwiedzić. Szkoda, że nie mieliśmy więcej czasu, bo warto tutaj przyjechać na kilka dni, a tak to tylko pojechaliśmy do Poseritz i z powrotem drogą po byłej kolejce wąskotorowej, więc bardzo malowniczą trasą. Na Rugię prowadzi super most, o długości 3 km, który w pierwszej części od strony lądu jest zwodzony i to razem z torami. Mieliśmy okazję zobaczyć podniesienie i opuszczenie, tory podnoszą się nawet razem z trakcją elektryczną. Interesujące doświadczenie. Po opuszczeniu Rugii jedziemy w stronę Greifswald, a stamtąd mamy zamiar udać się w dół do Szczecina aby dojechać w niedzielę do domu pociągiem. Nie dajemy jednak rady dojechać do Greifswaldu, nocleg na kampingu w Stahlbrode, jedynym w okolicy kosztuje 17 euro, co uważamy za ździerstwo i zgodnie jedziemy szukać noclegu w lesie, ale ta zgoda trwa tylko do zwiedzenia drugiego lasu, który nie nadaje się na obóz, potem we wzajemnym pretensjach (zmęczenie daje o sobie znać) a potem w milczeniu (szkoda gadać przecież, a poza tym komary atakują niemiłosiernie, plaga jakaś) znajdujemy odpowiedni las, w którym Janek w nocy słyszy szczekanie rogacza (mówiłam, że zmęczenie), a moje stopery do uszu znowu się sprawdzają idealnie. Mimo, że na szyszkach, to wyspałam się rewelacyjnie, a i ciepło było.
8-06-2013
To już ostatni dzień wyprawy, jutra nie liczę, bo to już tylko pociąg. Tak, czuję się zresetowana, doceniam swoje łóżko wygodne, prysznic w domu i inne cywilizacyjne udogodnienia, więc to znak, że mogę wracać. Jedziemy do Greifswaldu super kostkową trasą wzdłuż innej asfaltowej – to jeszcze Ostsee Radweg - jeszcze raz pobawić się maszyną do zgniatania butelek plastikowych, a potem bardzo nieprzyjemnym odcinkiem po dość ruchliwej drodze do Anklam. Stamtąd prowadzi już fajna rowerówka Berlin-Usedom a potem do Ueckermuende jedziemy dobrze nam znaną trasą Odra-Nysa. Prowadzi ona głównie po szutrówkach, czasem przez pola po układanych betonowych takich blokach, ale jest ok. Mnie i tak jeszcze od kostkowanej drogi bolą dłonie. Jeszcze kilka razy zmieniamy trasy rowerowe, ale ostatecznie dojeżdżamy do granicy Odronysą i po polskie stronie znajdujemy się w miejscowości Buk. Chcieliśmy granicę przekroczyć jak najniżej, żeby nie jeździć długo po polskich drogach. Potem Dobra i już jesteśmy w Szczecinie. To miasto bardzo nam się spodobało, dużo wody i kanałów, nawet dużo ścieżek rowerowych. Po pierwsze musimy kupić bilet na jutro – w kasie PKP trwało to jedyny 15 minut, bo musiałam kupić dwa bilety – jeden TLK do Poznania, a potem osobowy Poznań-Byczyna. I to już było trudne dla Pani Kasjerki. W tym TLK (Podlaszak) był przewóz rowerów, koszt takiej przyjemności 9,10 zł, a na osobowy drugi bilet na rower po 5,5. Cały problem polegał pewnie na tym, aby nam sprzedać miejscówki przy rowerze, bo miejscówka była obowiązkowa. Potem jedziemy na kamping Marina, gdzie okazuje się że będzie koncert jazzowy do 24, ale mi to nie przeszkadza jak pisałam, a Janek lubi taki rodzaj muzyki, więc miał koncert za darmo. Brawo dla gospodarzy miasta za super drogę rowerową, która poprowadziła nas z pod prawie samego PKP na camping, a było to ponad 9 km!! Pozazdrościć. Ostatnia kąpiel, aby nas jutro z pociągu nie wyprosili, trzeba znaleźć w miarę czyste ubrania i idziemy spać.
9-06-2013
Rano mamy pełny tropik komarów!!! Po co one tam nalazły? I jest to pierwszy poranek, gdzie namiot jest kompletnie mokry, nawet od dołu. Musieliśmy wcześniej wstać, bo mimo, że byliśmy 2 km może od stacji Szczecin Dąbie, to woleliśmy pojechać na Szczecin Główny, bo to stacja początkowa i z rowerami mamy jeszcze szanse na wejście, a nie mieliśmy po prostu jeszcze doświadczenia z takim pociągiem. I to był bardzo dobry pomysł, bo w pociągu na 8 wagonów jest jeden przedział na rowery, w którym były 3 wieszaki, w tym jeden urwany. Na szczęście nikt inny nie jechał z rowerem, więc mieliśmy przedział zaraz za oknem obserwacyjnym na przedział rowerowy i była to niemal kuszetka, bo mogliśmy się wyłożyć i trochę pospać Potem jeszcze tylko przesiadka w Poznaniu do typowego naszego bydłobusu, znowu weseli Panowie z piwkiem i papierosowymi perfumami, palili nawet w korytarzu mimo wyraźnego zakazu napisanego, co wywołało w nas obywatelskie oburzenie i konieczność napomnienia bliźniego. Skutek był taki, że jedna Pani się obraziła i opuściła nasz przedział, co pogrążyło nas na długo w apatii, a drugi Pan już do końca jazdy się do nas nie odezwał, czym ograniczył wyziewy alkoholowe i to też miało swoje dobre strony.
Na peronie w Byczynie przywitała nas piękna pogoda i nasz pies! Ona zawsze się bardzo cieszy, że wracamy, bo to oznacza znowu długie spacery po polach bez smyczy i rzucanie kamyków do aportowania. Niech więc cieszy się naszą obecnością, bo może.. niedługo…
[/img]