Jutro wyruszam do Norwegii i Szwecji na rower.
Zapraszam do relacji z wyprawy zeszłorocznej.
Jeśli uda mi się odblokować konto zarządzane przez google, dorzucę fotki.
Pozdrawiam.
Pierwszy dzień na Lofotach był słoneczny. Drugi - w części. Wszystkie kolejne były spod znaku Wodnika różnego stopnia intensywności opadów - od przelotnych, siąpienia po kilkudniowe deszcze poziome z nawałnicami.
Nikt mi nie powiedział. Red Bulla nie miałem, gdybym przedtem nawet był wypił całą beczkę i był wiedział, - rowerem nie pchał bym się tam. Wielu Wam szczerze odradzam, chyba, że akurat traficie na dobrą pogodę.
Po powrocie, w internecie widziałem zdjęcia robione w ładne dni - widać też się zdarza, jednak - jak mnie w Honnigsvåg poinformowano - ta jest unpredictable. I nie był to joke.
Nordkapp w niepogodę jest puszką brzęczącą pustką zmęczenia.
Żeby aż tyyyyle wysiłku na nic - no more!, bowiem j.w., tam nie ma nic. Rowerowanie do tamtąd w niepogodę, która przecież jest unpredictable - jest objawem pychy, nonszalancji lub zwykłą ‚głupią głupotą’, chyba że ...
Z lotniska L. Wałęsy sas-carrier do Oslo, po przesiadce do Bodø. Zdziwiło mnie pełne obłożenie samolotu. Myślałem, że będę ja, rower, kilka sztuk kogoś jeszcze, może z ochrony środowiska lub innego programu okołoprzyrodniczego, albo też żołnierze. Nie chciałem, aby i w tym samolocie byli Polacy. Kto bowiem może wiedzieć, czy któryś z Norwegów z miłości do Polki nie liznął trochę polskiego, nie rozumie rozmów typu gdzie co dobrze zwinąć, jak skutecznie pooszukiwać nie dając się na tym złapać.
Bodø wydało mi się duże. Po przekonaniu pracowników ochrony Falck, aby jednak nie wszczynali alarmu antybombowego /pozostawiony pakunek roweru i sakw/, które zajęło mi 20 min. rozmów, opuściłem budynek lotniska: asfalt, domy, bloki, duże sklepy. Na cpn’ie zalałem benzyny do butli kuchenki, w markecie kupiłem 2 duże butle wody.
Później krótki rekonesans, przeprawa jasną nocą do Moskenes/Lofoty.
Tamże: bardzo ślicznie, jednak również bardzo duże natężenie ruchu. Prawie całe dwa urokliwe dni rowerowania.
Potem już tylko deszcz, ulewy, poziome deszcze, krótkie przerwy.
Temperatura w dzień 5 - 8/10 oC, - zimno jednak raczej nie jest.
O zaprowiantowanie raczej łatwo, w miesiącach letnich /byłem gdzieś od połowy lipca/ zawsze jasno, poczucie bezpiecznej frywolności. Czekolady nie topnieją.
...
Od połowy wyspy Andøya /‘kiś rowerzysta po drodze zasugerował, aby właśnie tamtędy/ w górę, skończyła się turystyka rowerowa. Wprawdzie nadal miałem status turysty, był też rower. Jednak trwała niepogoda, tj. powalające, gwałtowne wiatry, poziome deszcze, nawałnice, jakieś wichry i trąby. Nie ma gdzie się schować /nie mam zwyczaju pukać do drzwi prosząc o ratunek - „opłakanie mego stanu bierze się stąd, iż jestem from Poland, ju noł” - przed zimnem, ulewą, rozbójnikami; jeżdżę na własne ryzyko i rachunek, opresje są moje, przeze mnie wywołane/.
Kiedy już się przepchałem, przedarłem do Andenes, mamiłem się być bezpieczny. Lepiej, niestety, to już jednak było. Granatowe, wody pełne, wiatrem rwane chmury nadal dudniły tuż nad głową. Na odkrytym kempingu od wiatru podskakiwały kampery, do morza leciał jakiś namiot. Wiatr miałem tyłem po skosie. Rzucał mną po całej drodze, do rowów. Często się zatrzymywałem. Wbijałem nogi w podłoże, kurczowo trzymałem rower. Wiatr podrywał koła. W Andenes znalazłem ‚kichś market. Wlazłem. Coś kupiłem. Zacząłem jeść. Kasjerka przyniosła mi skrzynkę, abym usiadł. Zbierałem odwagę, żeby wyjść. Na szczęście nie musiałem zawracać. Pod wiatr nie dałbym rady. Szczerze. Jadąc do portu rozglądałem się za miejscem pod namiot. Myślałem, że może coś znajdę. Trochę błądziłem.Wicher zawiał mnie pod biuro turystyki wielorybniczej /ogromna drewniana tablica z wyrzeźbionymi postaciami rybaków, statków, wielorybów/. Wycieczki łodzią na pełne morze w celu oglądania może waleni. Przed nim zaparkowane jakieś prawie Rolls Royce’y. Później, w końcu, do promu. Pan z promu poinformował mnie, żebym przyszedł następnego dnia na chyba 10.00. Kombinowałem, żebym może tę nawałnicę spędził z nim na pokładzie. Tematu niestety nie podjął. Nie miałem sił wracać do miasta /może 1 km/, nie było gdzie zostać. Wesoło, fajnie nie było. Trochę uszedłem, obok hali, jakieś 2 m od morza, zobaczyłem na wietrze podskakujące 2 kampery. Zacząłem dokładniej filować. Pod zawietrzną ścianą, tuż przed rogiem, za którym przedmioty leciały do morza, znalazłem chyba niecały metr niewybetonowanej powierzchni. Oczyściłem go ze szkła, prętów, kamieni. Zacząłem kombinować z namiotem. Ledwie co. Gdyby był choć trochę szerszy, nie byłbym go w stanie rozbić, kucałbym pod tą halą do następnego ranka. Wlazłem i zasnąłem.
Po wejściu na prom lokalsi szybciutko do baru po jedzenie, turyści opowiadają o swych kamperowych wyczynach. Były też chyba 2 pary na motocyklach.
Zająłem miejsce przy oknie. Delektowałem się bezpieczeństwem, ciepłem, faktem, iż poziomy deszcz wali o szybę, już nie o mój łeb. Chciałem odpocząć. Wokół było bardzo wesoło i gwarno.
Prom ruszył. Niedługo potem machło raz, machło znowu. Turyści przycichli. Norwedzy się uśmiechnęli, dalej pili, jedli, rozmawiali. Przyglądałem się im. Nie okazywali zaniepokojenia.
W chwilę później: turyści zesztywnieli, Norwedzy uspokajali dzieci i siebie, załoga promu z kapitanem nerwowo biegała po pokładzie. Siedząc przy szybie, z boku, falowałem ileś metrów w górę i w dół, raz /prawie/ widząc niebo z drugiej strony statku, raz /prawie/ przeraźliwą toń i ławice wielorybów, prom podskakiwał też na długości.
Odechciało mi się na poważnie. Miało być bezpiecznie, a tu połowa ludzi rzyga - jedna pani co i rusz -, druga połowa sztywna, sina ze strachu, załoga nerwowo biega, już nie uspokaja. Okrakiem stanąłem w osi podłużnej statku, rękoma zaparłem się o ściany, nogi wbiłem w podłogę, oczy wlepiłem w wiatrem rwaną norweską flagę. Obiecałem sobie, że - jeśli przetrzymam - nigdy na żadnej łodzi więcej w taką niepogodę, noł mor!
Dobiliśmy do Gryllefjord - kilka chałup wbitych w skały, wąska droga.
Choć tak tego pożądałem, nie odpocząłem. Znowu poziomy deszcz, rwący wiatr w twarz, droga pod górę. Na wodzie biały szkwał. Visit Norway. Velkommen til Norge.
Nie wiem jak parłem. Może Polak potrafi. Zresztą powrotna droga promem nie była opcją.
Rzadkie, karłowate ni-to-drzewka-ni-to-krzaki, jakby łańcuchy jakby gór wszędzie dookoła, jedna jedyna droga, czarne chmury lecą, wiatr dudni, deszcz kosi. Nie ma gdzie się schować, nie ma jak zejść z drogi i nie ma dokąd, nie ma jak zjeść. Po wielu godzinach i kilometrach walki jakaś jakby rozrzucona osada. Już dawno chciałem gdzieś rozbić namiot i zasnąć. Intensywnie filuję za jakimś osłoniętym miejscem, jednak nie ma nic! Nikogo nie mijam, rowerujących nie spotkałem już ileś dni.
Zatrzymuję się jakby za szpalerem jedynych krzaków. Stoi jakieś auto, trochę dalej hytten. Stoję, wypatruję miejsca. Ktoś wygląda przez okno, lekko uchyla drzwi, więc spadam.
Po jakimś czasie widzę duże śmietniki. Parkuję rower. Wyciągam coś do jedzenia. Przykucam oparty o śmietnik. Uśmiecham się, jem zimny makaron. Trochę lepiej. Jadę.
Nocuję w krzakach tuż za znakiem Skaidi. Ledwo żyję. Wiatr i deszcz nie ustają. Wysyłam kłamliwy komunikat do żony, że fajnie i że okej, że super wywczasy, że tobie by się też podobało. Ilem się ja w tej Norwegi nakłamać musiał!
Następnego dnia pogoda nie lepsza, sił nie więcej.
Docieram do Olderfjord.
Od zawietrznej strony baru gotuję posiłek. Na chwilę jakby deszcz ustał.
Połączenie z żoną /he he -> e-werk!/, tip kumpla o nicku ‚Norwegia’ o kiblu za tunelem, o miejscu rozbicia namiotu na Nordkapp. Optymizm.
Ostatnia prosta do Nordkapp.
Ciągnę. Strzelam fotki ku pamięci. Łaał.
Wiatr mam z prawego boku, nieco z tyłu. Z miejsca rozpędza mnie do ponad trzydziestu. Morze coraz bardziej wzburzone, jakieś trąby, chyba biały szkwał. Ruch pojazdów jest znaczny. Już dawno porobiło się niebezpiecznie. Nie panuję nad rowerem. Miota mną na boki, wywraca. Fotek już nie robię. Zaklinam strach. Usiłuję przemienić go w respekt, szacunek do Żywiołów. Parę razy wali mną o betonową zaporę. Rozrywam sakwę, coś chyba się gnie. Za którymś takim razem z torby na kierownicy przekładam dokumenty i telefon do kurtki. Dla celu szybkiej identyfikacji zwłok - se myślę, ew. żeby jeszcze zamienić słowo z żoną, przeprosić ją za nie zawsze fajnie, jeszcze raz jej przekazać jak bardzo ... i żeby w następnym związku nie wiązała się z rowerzystą. Zwłaszcza w zatokach w skale /takie wgłębienia/ jest przerażająco beznadziejnie. Wiatr zawraca, wiruje, ścina, zbija, miota mną i rowerem. Parę razy prawie mi go do morza wywiało. Się kulę, nogi wbijam mocno w drogę. Motocykliści zawracają. Tylko niektórzy jadą 10-15 km/h ciągnąc nogi po asfalcie. Nimi też rzuca na wszystkie strony. Wrócić nie ma jak, na drodze nie zostanę. Nie wiem, ile jeszcze, czy dam radę. Chciałbym odpocząć, zjeść, jednak przecież właśnie walczę o przetrwanie. Ogarnia mnie żałość, poczucie niewypełnienia przestrzeni życia, niespełnienia.
Na jednej z większych takich zatok w skale nie jestem w stanie pokonać tych kilkudziesięciu metrów przez wirujący wiatr. /Już dawno nie jadę. Nie da rady. Pilnuje się, aby nie wylecieć do morza, nie zostać walnięty o skałę z drugiej strony drogi. Pochylony pcham rower, ledwie go utrzymuję./ Resztką sił wypchałem się za zakręt. Brak mi sił, aby pokonać zaporę ścinającego wiatru. Mocuję się z nim tak jakichś czas, przegrywam. Ledwo jestem w stanie ustać. Nie mam jak się odwrócić i dobić do ściany skał. Auta omijają mnie uważnie, jadą jakieś 15-20 km/h. Tak tkwię i nie wiem. Podrywa mi nogi, tracę równowagę. Kątem lewego oka dostrzegam auto. Szyba idzie w dół. Kobieta, pasażerka, coś krzyczy, chyba ‚czy everything oookej?’ Wiatr knebluje mi usta, wdzięczny kiwam głową, że niby okej. Na moje szczęście nie wierzy mi - bezczelnie kłamałem, jak żonie podczas cowieczornych relacji z Norwegii -, auto mnie wyprzedza, ostrożnie się cofa, tyłem podjeżdżając mi pod samo koło, w ten sposób osłaniając mnie, toruje mi drogę. Pochylam się jeszcze bardziej, człapie za nim ‚kieś 2 km/h. Po iluś metrach już jest lepiej. Macham głową dziękując. Wiem, że to nie koniec walki, jednak również i to, iż bez tej pomocy, bym ni metra dalej przez tę ścianę wiatru nie uszedł.
Już od jakiegoś czasu nie patrzę na boki, nie unoszę głowy. Widzę tylko porwane ochraniacze i przednie koło. Nie pstrykam. Powiedziałem Żywiołom, że nie wiedziałem, że miała być turystyka, że powinna być czarna flaga, inaczej bym w Olderfjord pogodę odczekał, że nie jestem pyszny i wiem, że tu nie jest moje Królestwo. Daję słowo, iż po sam Nordkapp i z powrotem ani okiem na prawo, lewo, w niebo nie rzucę, bowiem nie jest to na miejscu, jest pyszne, karkołomne, konsumpcyjne. I żadnych fotek!
Późną nocą Nordkapptunnelen. Zbawienie. W końcu spokojnie, choć ostro w dół, równie ostro pod górę. Delektuje się długą chwilą. Zbieram odwagę na wyjście. Nie mam sił. Przystaję co ileś metrów.
Opuszczam tunel. Tnie deszczem i wiatrem.
To chyba tyle. Już nie dam rady. W głowie mam rozmowę z żoną i wskazówkę Norwegii o kiblu.
Wypatruję. Jest. Nie wiem jak tam dobrnąć. Ostatnie metry wymagają nadludzkiego wysiłku. Prywatnie jestem jednak zacięty.
Docieram. Szukam spokojnej strony. Nie ma. Jakiejś wnęki bez deszczu i wiatru, żeby przykucnąć, - nie ma. Są trzy kible: żeński, męski i dla inwalidów. Jest chyba druga w nocy. Ruch właściwie ustał. Kalkuluję, iż do szóstej żadnego inwalidę tu raczej nie przyciśnie tak mocno, żeby chciał skorzystać. Przy kiblu zaparkował ogromny, amerykański pick-up. Polacy rozkładają siedzenia, kładą się. Pick-up skacze rzucany wiatrem.
W kiblu jest ciepło. Trochę się myję, golę. Rozkładam matę, odsuwam śmietnik, wyciągam śpiwór. Na rowerze wieszam wierzchnie ubranie. Leżę tuż przy muszli. Wychodek jest mym ratunkiem, spokojną przystanią.
Dojeżdżam do Honningsvag. Szukam portu, w nim informacji o możliwości przebicia się na sąsiedni półwysep/płaskowyż. Informacji nie ma /zamknięta/.
Wiatr trochę ustał, pada mniej intensywnie. Jeżdżę po miasteczku. Przed jednym z domów widzę polskie rejestracje. Dzwonię, pukam. Ludzie filują przez okno, jednak nie otwierają. Naradzają się. Nie odpuszczam.
W drzwiach staje postawny mężczyzna. Mówi, że niby o***ałem, czy jakoś. Że człowieku nie w taką pogodę (coś chyba mówi o 24 m/s wczoraj), o 14-18 m/s dzisiaj i że prawie tak będzie jeszcze przez dwa dni /meteo/, potem między którąś a którąś ma być trochę lepiej, później zaś już nie wiadomo.
W tę pogodę odradza jazdę na Nordkapp. Że zwieje mnie z tego płaskowyżu, że on wie, bo mieszka tu już ileś lat, że nie żarty.
Podziękowałem, pożegnałem się.
Pojechałem do marketu. Coś kupiłem, jem w środku u wejścia. Deszcz nie ustaje, jest też zimno. Muszę coś zrobić. W końcu sklep przecież zamkną.
Ruszam w stronę Nordkapp. Dojeżdżam do kempingu. Tuż za nim zaczyna się podjazd.
Kemping mijam - nie wiem czemu.
Wcześniej rozmowa z żoną. Że już tam i że już jutro, pojutrze - kiedy pogoda się poprawi - będę na Nordkappie, bo przecież nie dziś. Dziś mam odpoczywać na kempingu. Prywatnie, to bym ten Nordkapp olał, gdyby mi przed żoną głupio nie było.
Jestem trochę w kropce. Po poprzedzających doświadczeniach, rozmowach z Żywiołami i sobą samym, wydawało mi się, iż rozsądek nakazuje Nordkapp odpuścić. Jednak jak? zachować zwaną twarz wobec żony. Nie mam na to pomysłu. Liczę na miłosierdzie, wyrozumiałość. Chyba dlatego mijam kemping, choć jest już późno. Nie planuję dojechać, nie chcę jednak już teraz decydować się na pozostanie.
Jadę już jakichś czas. Już dawno nie mam sił. Mam jednak zacięcie. Prę. Pcham. Spadam. Lecę. Słaniam się. Przejeżdżające auta - zwłaszcza kampery i autokary - podmuchem wiatru lub też nagłą pustką i następującym zassaniem - zrzucają mnie na pobocze. Ile to jeszcze miało być? I pewnie najgorsze mam już za sobą?!
Docieram do krzyżówki na drugi kemping i Nordkapp. Z prawej jest jakiś budynek. Kucam. Odpoczywam. Chyba coś jest nie tak, bowiem auta zatrzymują się, robią mi zdjęcia, choć nikt nie pozdrawia, nie zagaduje. Nie mam sił na jedno, ochoty na drugie.
Ruszam. Żywiołom danego słowa dotrzymuję. Widzę podarte ochraniacze, koło. Chyłkiem łypię do przodu, tyłu. Przed każdym mijającym autem nogi wbijam w ziemię, ściskam kierownicę. Nie wiem, ile jeszcze dam rady. Sił dawno już nie mam. Mam wolę, wiarę. Lepiej niż wczoraj nie jest.
Wiatr to nas /mnie + rower/ spycha do tyłu, to przewraca na bok, często wszystko na raz.
Jednak nie ustaję, przecież muszę. Tam, na Nordkappie, ma być miejsce na namiot. Odpocznę.
Widzę jakichś budynek. Wydaje się być blisko. Staram się odgadnąć, jak poprowadzi droga. Blisko okazuje się daleko. Mijam. Chyba jakieś obserwatorium.
Coś mi majaczy. Chyba to to. Przedtem jednak ostro pod ogromną górę. Zrywa mnie z drogi.
Widzę bramki jak na autostradzie. Czekam na swoją kolej. Nie daję rady ustać, utrzymać rower.
Jeszcze tylko dwa auta. Jejku, już nie mogę. Czy tego nie widzą, czemu i o czym gadają? Może o pogodzie? Że niby im dała się we znaki?
Ostatnie auto rusza. Zastanawiam się jak wyjmę i podam kartę płatniczą, skoro ledwie oburącz utrzymuję rower? No i jeśli go położę, kartę wówczas będę musiał podać oburącz, żeby gdzieś jej nie wywiało. Pokurczone łapy się trzęsą.
Podchodzę.
Młody Norweg w budce się uśmiecha. Ja nie. Mówi, że docenia mój wysiłek, że mam straszną shit niepogodę, dopytuje skąd jestem. Mówię że z Polszy, daję do zrozumienia, że nie mam resztek sił na konwersację, pytam o możliwość rozbicia namiotu. Dziwi się, jak? i gdzie? w taką wichurę.
Szukam karty. Norweg mówi, że nie trzeba. Oburzam się dopytując, czy dlatego, że z Polski? Odpowiada, iż, gdybym był z Norwegii, Szwecji, Finlandii lub Niemiec, rozmawiałby ze mną w jednym z tych języków. Odpuszcza zapłatę zaś z tego powodu, bowiem wyglądam, „jakbym ostatnie dni na śmierć i życie walczył z Diabłem”. Potwierdzam. Mówię” Takk”.
Rower opieram przed głównym wejściem.
Ludzie widząc mnie robią wielkie oczy, ustępują drogi /trochę się słaniam/, zdjęcia.
Ci, którzy widzieli mnie na drodze /zwłaszcza nieliczni motocykliści/, pozdrawiają, okazują gest szacunku.
Przez chwilę czuję się jak John Wayne wchodzący do saloonu.
Wchodzę do środka. Siadam.
Pamiętam o prośbie żony o zdjęcie globusa.
Około godziny schodzi mi na zebranie odwagi wyjść na zewnątrz.
Najzwyczajniej się boję.
Potem wyszedłem. Rozejrzałem się.
Norweg miał racje - w tę niepogodę szansy na rozbicie namiotu nie było. Nie było żadnego namiotu.
Po dziewiętnastej zacząłem schodzić.
Wcześniej zadzwoniłem do żony - tak na wszelki wypadek.
Na kempingu byłem chyba około pierwszej w nocy.
Zejście dużo łatwiejsze nie jest.
Ważne informacje:
TAM NIC NIE MA! Komercja.
W Olderfjord rozpoznaj pogodę.
Niestety, zdjęcia nie wyświetlają się w kolejności chronologicznej.
Fotki przedstawiające szkwał z prawej strony zrobione zostały tuż po opuszczeniu Olderfjord.
https://plus.google.com/u/0/photos/115248983851357637987/albums/5891940071985077793