http://picasaweb.google.com/116912665421155660230/Kirgistan?authkey=Gv1sRgCOu74orR-aDUpwE#Na Kirgistan padło padło przez Jedwabny Szlak, Tasz Rabat i Tien Szan. Plany z początku były bardzo ambitne, pewnie nawet możliwe do zrealizowania, ale to miały być wakacje, a nie katorga, więc odpuściliśmy sobie wędrówkę na południe od Narynu i Tasz Rabat - gościniec na Jedwabnym Szlaku, a później także dolinę Suusamyr. O ile odpuszczenia tego pierwszego trochę żałuję, to Suusamyru jakoś mi nie żal. Przez 16 dni przejechaliśmy nieco ponad 1000 kilometrów, większa część naniesiona jest na
mapkę.
Na lotnisku Manas koło Biszkeku spotkaliśmy pierwszych rowerzystów. Dwóch Anglików na fullwypas, trzy persony z rowerami w torbach i Niemiec, chwilę z nim rozmawialiśmy, gość miał problemy z montażem lowridera, później użerał się namolnym taksówkarzem, ale chyba najgorsze było to, że nie doczekał się na osobę, z którą był umówiony. Wyjeżdżaliśmy przed nim, ale minął nas we wsi Manas.
Jechaliśmy w deszczu, humory były mocno średnie, ale do Biszkeku jakoś dojechaliśmy i z ulgą zalogowaliśmy się w hostelu. Ubrani w suche rzeczy pojechaliśmy do sklepu z mapami i zrobić zapasy spożywcze. A wieczorem pakowanie przed porannym wyjazdem.
Kilka słów o obrazku poniżej. Kirgizi maja ogromny szacunek do swojej flagi, w centrum Biszkeku stoi ogromny maszt z równie ogromną flagą, a przy nich stoi warta honorowa, której zmiany są tam jakąś atrakcją. Ale to nie wszystko, Kirgizi wożą miniaturowe flagi w samochodach, wieszają na każdym publicznym budynku, mają na koszulkach, malują na zboczach gór. Trochę przypominało mi to Szwecję. Po kiepskim śniadaniu pojechaliśmy na dworzec autobusowy zachodni. Po drodze po raz pierwszy w Kirgistanie widzieliśmy ośnieżone szczyty gór. Na dworcu udało nam się znaleźć marszrutkę do Balakczy, zapakowaliśmy się i pojechaliśmy nad Issyk Kol. Przespałem nudną część trasy, później zrobiło się ciekawie i trochę w barwach narodowych: z lewej skały białe, z prawej czerwone. Ale rowerem mogło być słabo – ruch odbywa się tylko jedną, wąską nitką i jest raczej nerwowo.
Balykczy - domki w stylu rosyjskim
Widok na południowe wybrzeże jeziora IssykW Balykczy dokupiliśmy jeszcze kilka rzeczy i pojechaliśmy zobaczyć z bliska jezioro, na jego brzegu wypiliśmy kawę, popatrzeliśmy na góry i znów przez Balakczy pojechaliśmy na południową drogę do Kara Kol. Zaczęły się półpustynne krajobrazy, gdzieś w oddali zamajaczył cmentarz. Z bliska robił ogromne wrażenie, setki, a może tysiące grobów z nagrobkami pospawanymi z blachy i ogrodzonymi. Żadnych kwiatów, żadnych zniczy, nikogo poza nami.
Prawosławny cmentarz w pobliżu BalykczyPóźniej próbowano nas naciągnąć na 40 somów za litrową butelkę wody, dzieci krzyczały „Daj mnie diengi”, w kolejnym sklepie młodociany sprzedawca pomylił się na naszą korzyść o 10 somów, za co dostał burę i chyba lanie od dziadka i ojca. Na noc zjechaliśmy nad jezioro, w zarośla rokitnika.
W środę rano pojechaliśmy dalej na wschód, po porannych zakupach zaczęliśmy szukać drogi nad słone jezioro. Według starszej pani droga wiodła, jak na ruskiej sztabówce z lat 80, według jej wnuczki droga miała być jakieś dwa kilometry dalej za wsią Kara Koo i rzeczką. I tam była. Droga na brzeg Issyk Kol i do słonego jeziorka był przynajmniej ciekawa. Przy biletowanym wjeździe nad jezioro zostaliśmy trochę oszukani – za 150 somów (stargowane z 200 somów do osoby) kupiliśmy dwa bilety po 50 somów. Samo jeziorko było raczej nudne, za to kawałek dalej na wschód zaczęły się widoki z kategorii niesamowitych. Jechaliśmy drogą przy brzegu jeziora Issyk Kol, później kanionem rzeki okresowej, w Ak-Say wróciliśmy na asfalt, było już trochę późno, więc zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg, luksusowych miejscówek nie było i skończyliśmy w zaroślach przy drodze. Spało się całkiem dobrze, ale przed zaśnięciem słyszałem jeszcze nagranie śpiewu muezzina, z początku myślałem, że to odgłos cięcia piłą łańcuchową, ale było zbyt rytmiczne.
Efektowne efekty wietrzenia na jeziorem Issyk, a dalej ośnieżone jeszcze pasmo Terskej Ala-TooSłone piaski przy brzegu Issyk KolDość wcześniej zwinęliśmy się z krzaków przy drodze i pojechaliśmy do Bokonbajewa na zakupy. Kupiliśmy kumys i serki z odciskami palców. Kumys paskudny, serki takie sobie. Później poszliśmy na drugi bazar, pogadaliśmy o serialu "Anna German" z autochtonem, odwiedziliśmy sklep z różnościami miejscowymi i po wizycie w klubie internetowym zjechaliśmy kilka kilometrów nad jezioro, gdzie na różowej plaży zrobiliśmy śniadanie. Tam spotkaliśmy grupę holenderskich rowerzystów, którym bagaże wiózł samochód ciężarowy, a noclegi mieli w jurtach.
Przez chwilę im pozazdrościłem jazdy na lekko, a po śniadaniu, obładowani jak zwykle ruszyliśmy na poszukiwania doliny bajek. Wpierw trafiliśmy na opuszczony ogród bajek z betonowymi jurtami i wspaniałym, stalowym jeleniem... O tym, póki co, w przewodnikach nie piszą, zobaczyć warto, mieli/mają rozmach. Później miałem kapcia łatanego na dwie raty, spotkaliśmy szwedzkich uczestników fotopleneru. Gdzieś po drodze zatrzymał mnie też właściciel noclegowni w Kara Kol, który oprócz tego, że reklamował i zapraszał - mówił też, że śnieg szybko znika i szanse na to, żeby dało się wjechać na Tosor. W samym baśniowym kanionie erozja wyrzeźbiła w różnokolorowych skałach coś niesamowicie pięknego, troszkę brakowało czasu, żeby obejść całość, a zdjęcia i tak nie oddałby całości jego urody. Oboje z Marysią jesteśmy bardzo zadowoleni, że poświeciliśmy kilka godzin na dotarcie i zwiedzanie tego miejsca, moim zdaniem naprawdę warto.
Po wizycie w kanionie wróciliśmy na chwilę na główną drogę, wróciłem się po rękawiczki, a później zaczęliśmy szukać drogi na przełęcz Tosor, która miała być ponoć doskonale ukryta. Wbrew opiniom, które czytaliśmy przed wyjazdem – znalezienie drogi wcale nie jest trudne i na mapie i w rzeczywistości odbija przed rzeką Tosor w jej kanion.
Tego dnia za dużo już nie ujechaliśmy, kawałek za zjazdem wprosiliśmy się na noc do sadu Kirgiza o imieniu Zamir, zaprosiliśmy go na herbatę i kolację, trochę porozmawialiśmy.
Żelazny jeleń w pobliżu opuszczonego Ogrodu BajekKawałek Kanionu (Doliny) Baśni - Skazka KanionW piątek rano, raczej niespiesznie zwinęliśmy namiot, wypiliśmy kawę, pan Zamir oprowadził mnie po swoich sadach, pokazał ogród, opowiadał, że w wolnym czasie ogląda filmy, że zimą mieszka z rodziną w mieście. Kiepsko znam rosyjski, więc nie wszystko rozumiałem. Później obejrzał nasza mapę, pokręcił głową i narysował na kartce, jak mamy jechać.
Na początku w kanionie Tosoru było dość wąsko. Mimo wczesnej pory było ciepło i strasznie mnie suszyło. Na podjeździe minął nas jurtowóz jadący niewiele szybciej od nas, na końcu kanionu zatrzymaliśmy się na popas, w czasie którego spotkaliśmy grupę Estończyków w samochodach 4x4. Mówili, że da się przejechać przez przełęcz, choć faktycznie – jest na niej trochę śniegu, za to za przełęczą mamy się przygotować na rzeki przepływające przez drogę.
Kawałek dalej spotkaliśmy parę Szwajcarów – też w aucie 4x4, którzy potwierdzili wcześniejsze informacje i poratowali nas wodą. Powiedzieli też, że do przełęczy zostało nam 18 km, a do wody około 8-9. Największy upał przeczekaliśmy leżąc, później wróciliśmy do mozolnego wdrapywania się na przełęcz. Po drodze minęliśmy parę cielaczków, a po chwili na drodze pojawił się ich obrońca, ogromny, czarny byk niczym z kreskówek. Pocierał kopytem o ziemię, dyszał, muczał, wymownie na nas spoglądał... Przez chwilę było niemiło, później byk bokiem przedostał się do cielaczków, a na nas już nie zwracał uwagi.
Czym prędzej się oddaliliśmy i z ulgą obserwowaliśmy spokojne pasące się konie.
Pod wieczór rozpętała się krótka, ale bardzo intensywna ulewa połączona z silnym wiatrem, przeczekaliśmy ją kryjąc się za kamieniem i okrywając matą termoizolacyjną. Po deszczu jechaliśmy jeszcze kawałek i znaleźliśmy w końcu dogodne miejsce, żeby nabrać wody ze strumienia, a także całkiem niezłe miejsce na rozbicie namiotu. W czasie, kiedy napełniałem butelki wodą, Marysia poszła zapytać do pobliskiej jurty, czy możemy rozbić namiot. Dzień zakończyliśmy gotując wodę ze strumienia na rano i popijając kisiel.
Poranek w sadzie u ZamiraGórskie pastwisko (jailoo)A w sobotę rano kontynuowaliśmy wspinaczkę, szło mozolnie, co kilkadziesiąt metrów trzeba było odpoczywać, nie zdawałem sobie sprawy, że rozrzedzenie powietrza jest odczuwalne aż tak mocno. W sumie to dobrze, że gramolenie się pod górę wymagało aż tylu przystanków, można było się przyjrzeć krajobrazom, rzucić okiem za siebie i zobaczyć ostatni raz na Issyk Kol. Minął nas pierwszy i jedyny tego dnia jurtowóz. Proponowali nam podwózkę. Wybraliśmy podróż o własnych siłach, a w pierwszej kolejności kawę.
Na drodze zaczęły się pojawiać łachy śniegu, później śnieg zaczął dodatkowo padać, dobrze że to nie był deszcz, no i fajne fotki wychodziły, kiedy z jednej strony szaro i śniegowo, a z drugiej niebieskie niebo i oświetlone słońcem góry. Przed samą przełęczą droga zaczęła się robić miejscami bardzo stroma i kamienista, momentami zastanawiałem się jak oni dają radę tamtędy przejechać wyładowanymi ciężarówkami. Jakoś dają.
GPS w telefonie trochę oszukiwał, kiedy pokazywał 3812 metrów n.m.p. zaczęło się robić z górki. Było trochę błota, było trochę śniegu, później już twardo, kamieniście, ale w dół. Kilka razy musiałem się zatrzymywać – na wybojach spadał mi z bagażnika worek z namiotem i śpiworami. A później trzeba było z górki dokręcać, wiało tak mocno, że sama grawitacja nie była w stanie nadać utrzymać prędkości na zjeździe.
W osłoniętym przed wiatrem miejscu zjedliśmy posiłek i wypiliśmy sok z granatów, to tak dla uczczenia zdobycia przełęczy.
A wieczorem maszynka paliwowa odmówiła posłuszeństwa, strzeliła focha i baliśmy się, że to foch ostateczny. Na szczęście po wyczyszczeniu filtrów i dyszy znów zaczęła dawać ognia.
W drodze na przełęcz Tosor kilka razy padał śnieg.
Chwila konsternacji - droga biegła w lewo i ostro pod górę.Zjazd z przełęczy w dolinę Jil-SuuNiedzielny poranek był raczej chłodny, ale to chyba norma na takich wysokościach. Woda w butelkach zamarzła, namiot i rowery pokryte były szronem, a aparat pokazał później w exifie, że było -4
o C. Po tej stronie przełęczy podobało się nam ciutkę mniej, ale też było pięknie. Po drodze wypatrzyliśmy drogę na przełęcz Tong i spotkaliśmy anglika na motorze. Rozmawialiśmy chwilę o mapach. Padło stwierdzenie, że ruskie sztabówki to wciąż najlepsze mapy Kirgistanu.
Popołudniu zaczęło padać i padało tak do wieczora; dzięki wilgoci marmurowe otoczaki na drodze nabrały wyjątkowej urody, kilka przywieźliśmy do Polski. Przemokliśmy maksymalnie, na szczęście sakwy zachowały się na poziomie, wody nie wpuściły i przyjemnie było wbić się w suche rzeczy i napić do tego gorącej herbaty, bulionu i zjeść makaron z pesto.
Chłodny poranek,......słoneczny środek dnia i......deszczowe popołudnie.Rano tropik z obu stron był pokryty warstewką lodu, wszystko dookoła pokrywał szron i chyba było trochę zimno. Po porannej kawie zwinęliśmy się szybko i pojechaliśmy się ogrzewać w promieniach słonecznych i paść oczy w kanionie Kichi Narynu. Po kilku godzinach interwałów dojechaliśmy do osady, gdzie chcieliśmy tylko nabrać wody, a skończyło się na zakupie dwóch sporych i ciężkich lepioszek i półtora litra mleka, mogło być gorzej, bo namolni autochtoni proponowali mięso, herbatę, alkohole i wspólne fotki. Bezzębny, obleśny staruch próbował nas zachęcać do skorzystania z oferty nawet żegnając się znakiem krzyża (i to po naszemu). Na szczęście nie wszyscy tam zachowują się w ten sposób, kawałek dalej spotkaliśmy sympatycznego gościa na koniu, który pokazał nam sklep i zawołał jego właściciela. Który z koeli też był fajny i prawie zapłaciłem mu 21 PLN za pół kilograma cukru, ale mnie przed tym powstrzymał. I jeszcze chciał zawołać córkę, żeby ćwiczyła angielski.
Za wsią Oruk Tam zjechaliśmy nad rzekę, żeby się wysuszyć, napić kawy, oprać i umyć. W tej mniej więcej kolejności. Przy okazji znalazłem wypasioną szpilkę do namiotu. Bardzo mnie ucieszyła kawa ze świeżym mlekiem, lepioszki też były dobre.
Wieczorem tego dnia dotarliśmy do zbiegu Narynów za wsią Eki Naryn.
Dolina BolgartStary cmentarz przed wsią Oruk TamW wtorek woda w Narynach nie była już błękitna, po poniedziałkowych ulewach w górach zmieniła się na mętną, szarą zawiesinę, ale za to o różnych odcieniach.
Jadąc do Tash Bashat wypatrywaliśmy lasu posadzonego w kształt swastyki, nie widzieliśmy. Za to mijaliśmy podchmielonego jegomościa z kilkorgiem dzieci, który wyjął z kieszeni butelkę z wódką i proponował wspólne picie, pod warunkiem, że dam dolary.
Później jechało się fajnie, im bliżej do Narynu, tym nawierzchnia stawała się lepsza. Sam Naryn, jeśli zrobił na nas jakiekolwiek ważenie, to raczej negatywne. Jedynie obiad w chłodnej sali restauracji Korona (zapłaciliśmy równowartość 42 złotych) był przyjemny. Za miastem próbowaliśmy znaleźć miejsce na sjestę, chcieliśmy zjechać nad rzekę, ale się nie dało, przez kilka kilometrów między drogą a rzeką ciągnie się teren przyszłego Uniwersytetu Centralnej Azji, (podejrzewam, że to kolejna spora inwestycja Chińczyków). Po krótkim biwaku mieliśmy spory podjazd, długą i mało przyjemną jazdę po rozgrzanym asfalcie i w końcu nocleg na pastwisku kilkadziesiąt metrów od drogi.
Dwa NarynyNastępnego dnia nie było przesadnie gorąco, ale na późne śniadanie (jajecznica z bakłażanami i kiełbasą) szukaliśmy już cienia i w końcu zjechaliśmy w zarośla nad strumykiem. Woda w strumyku była cieplejsza, niż błoto na jego brzegach. Zaraz za popasem zapraszano nas do jurty na odpoczynek, panie z obsługi goniły kurę po okolicznych zaroślach, a my pojechaliśmy dalej.
Jakoś dojechaliśmy do Ak Tal, gdzie zrobiliśmy jeszcze zakupy i gdzie pod sklepem urzędowali podpici jegomości z wódką w plastykowych butelkach od wody mineralnej i bełkotali as-salam alejkum. Z ulgą opuściliśmy Ak Tal, przekroczyliśmy Naryn, za nim minęliśmy przytłaczającą wieś Kurtka i wjechaliśmy na drogę na przełęcz Moldo-Aszuu. Biwak mieliśmy w krzakach za rowem.
Turkusowa smuga At Baszy w Wodach NarynuNoc była burzowa, rano powietrze było ciężkie, a chmury nisko. Po kilkunastu kilometrach się w nich zanurzyliśmy, po śniadaniu rozpadało się po raz pierwszy, minął nas jurtowóz z dwoma jurtami i kilkunastoma osobami na pace. Później stado koni z opiekunem. I kilka Audi 100 (wersja C3 jest autem szalenie popularnym w Kirgistanie). Na trochę się wypogodziło, trochę wyschliśmy, później znów padało. Wypatrywałem drogi na niższą przełęcz – Kurtka, ale nie znalazłem, pojechaliśmy serpentyną na przełęcz Moldo-Aszu, po drodze mokliśmy kilka razy i wpatrywaliśmy się w zakręt, za którym znikały samochody. Myśleliśmy, że to tam jest kulminacja. Niestety, za zakrętem okazało się, że czka nas jeszcze ponad 3 kilometrowy podjazd, że straciliśmy osłonę przed wiatrem, że jest zimno i że znów pada. Na zamarznięte i przemoczone rękawiczki ubrałem foliowe woreczki, było ciut cieplej.
Na przełęczy zaczepił mnie właściciel Łady Niwa, który chciał ode mnie pożyczyć pompkę, ale okazało się, że moja jest sporo mniejsza od jego stacjonarnej i zrezygnował.
Zjechaliśmy niewiele, zatrzymałem się, żeby nabrać wody ze strumienia, a Marysia w tym czasie znalazła miejsce pod namiot. I zostaliśmy. Po chwili przybiegli do nas synowie właściciela pobliskiej jurty i prosili nas w gościnę do domu. Byliśmy tak przemarznięci, że postanowiliśmy wpierw się rozgrzać w śpiworach i kurtkach. Kiedy zaczęło się nam robić ciepło – zasnęliśmy, a o 23:30 było już zbyt późno, żeby iść w gości.
Jurtowóz w drodze nad jezioro Song KolDroga na przełęcz Moldo-Aszuu
I sama przełęcz.
Poprawiliśmy się rano. Znów mieliśmy na namiocie lód, później zaczęło padać, więc zniknął. Leżeliśmy dość długo czekając na koniec deszczu, później skorzystaliśmy z wczorajszego zaproszenia i zostaliśmy ugoszczeni w jurcie. Była herbata, chleb, dwa rodzaje masła, konfitury i kumys. I jeszcze trochę rozmów i trochę zdjęć, w tym czasie namiot wysychał. Później spotkaliśmy dwóch szwajcarów na rowerach, nocowali w jurtach CBT, ostrzegali przed zerwanymi mostami w kanionie Kara Keche.
Zwinęliśmy prawie suchy namiot i pojechaliśmy w stronę przełęczy Kara Keche, po drodze mieliśmy postój deszczowo – obiadowy, a wieczorem rozbiliśmy się kilka kilometrów przed przełęczą na pastwisku.
Pastwiska i jurty w dolinie Song Kol
Śniadanie u Kirgizów
Według gościa, którego pytałem o odległość, do przełęczy zostało nam 2 kilometry, faktycznie było prawie 5, dotarliśmy na przełęcz dość szybko, zjeżdżaliśmy w podobnym tempie, tyle że przystanków było więcej. Widoki były przecudne: soczyste zielenie, czerwone skały, intensywnie niebieskie niebo, śnieżne wierzchołki, szarości chmur i gdzieniegdzie czerń węgla. A później jeszcze różnokolorowe jeziorka i strumyki, baraki osiedla górniczego; wizualna uczta. Niżej do atrakcji doszło jeszcze przenoszenie bagaży i rowerów przez wezbrane rzeczki, pięknie wietrzejący kanion i 45 kilometrów zjazdu.
Dotarliśmy do Baszkugandy i wjechaliśmy na drogę do Koczkoru, spaliśmy na łące za przydrożnymi drzewami.
Przełęcz Kara KecheWidok z przełęczy na dolinę i odkrywkową kopalnię węgla kamiennegoKanion Kara KecheW niedzielny ranek przyjechał nas zobaczyć Kirgiz na białym koniu, właściciel łąki. Tak tylko chciał zobaczyć. Zwinęliśmy się po porannej kawie, pojechaliśmy w stronę przełęczy Kyz-Art, ostatniego naszego dłuższego podjazdu, po drodze mijaliśmy dziesiątki jurt handlarzy kumysem, serami i innym dziadostwem, wyglądało to... tandetnie? Machali, zapraszali, machali rączkami dzieci. No i chińskie kołpaki z napisem Kirigizstan na głowach. Pod koniec podjazdu zrobiło się fajnie, ochłodziło się, wiatr silnie wiał w plecy, komercyjnych jurt było mniej. Na przełęczy kolejne wątpliwe atrakcje: sklepy w barakowozach i betonowa jurta. Zaczęło kropić, wiatr się nasilił, zjeżdżaliśmy. Po drugiej stronie przełęcz, od strony KOczkoru, jurt już nie było, przynajmniej tych przydrożnych. Spaliśmy kilkanaście kilometrów przed Koczkorem. Znów na łące za przydrożnymi drzewami.
Komercja przed przełęczą Kyz-Art, w drodze do KoczkoruBezludne łąki za przełęcząCmentarz przed Ak TałaDo Koczkoru wjechaliśmy dość wcześnie. Odwiedziliśmy dwie kafejki internetowe, kafesyn, targ, kilka sklepów i placówkę CBT. Ci to mają drogo. Ale można sobie u nich zamówić za odpowiednią opłatą różne lokalne atrakcje: rozkładanie jurty, polowanie z ptakami drapieżnymi, festiwal folkloru, inscenizację ceremonii ślubnych czy bratanie się Kirigizami za pomocą głowy barana (o tych dwóch ostatnich atrackjach dowiedziałem się już w Biszkeku od Polaków, którzy wybierali się na trekking w okolice Kara-Kol). W Koczkorze niesamowite jest to, że stojąc na skrzyżowaniu, na końcu każdej ulicy będzie widać góry. No i srebrny Lenin.
Już w Za Koczkorem wjechaliśmy na świeżutki asfalt ułożony przez Chińczyków, przejechaliśmy nim jeszcze paręnaście kiloemtrów, aż do zjazdu w stronę Biszkeku, tam zjechaliśmy na przerwę nad rzeką i tak zakończyliśmy dzień, dość wcześnie, na pastwisku przy rzece Czoi i ze smaczną kolacją (tym razem bakłażany smażone z serem).
Widok na góry przed Koczkorem
temu panu już podziękowaliśmy.
Następnego dnia znów wjechaliśmy w strefę niesamowitych krajobrazów: wpierw zbiornik Orto-Tokoy, później pustynna równina, dalej czerwone góry Kyzyłombył, zabarwione żelazem pasma po prawej stronie drogi, niebieski Czoi i białe Balkczy w oddali. I 4 amerykanów na rowerach...
Zbiornik retencyjny na rzece Czoi: Orto-TokoyCzerwone góry Kyzyłombył z bliska...
...i w szerszym planie.
Później było ponownie Balykczy i droga do Czoplon Ata, petroglify i powrót marszrutką do Biszkeku. I nie chce mi się więcej pisać.
Pabieda: może nie wygląda, ale jest na chodzie.Muzeum historyczne w Czopłon Ata.Reklama pensjonatu
Petroglif w pobliżu Czopłon Ata - jest sporo więcej, niektóre ponoć z 3 i 2 drugiego tysiąclecia przed Chrystusem.Znów rosyjskie klimatySklepiki przy drodze A365W związku z tym, że mało przejechaliśmy, to ląduje w wycieczkach
P.S. Dostałem połajankę, bo według mojej relacji to Kirigizi są niefani, a Kirigistan słaby. To nie tak. Bardzo się cieszę, że tam byłem, że byłem w górach Tine Szan, o których kiedyś słyszałem w serialu "Jedwabny szlak", że widziałem tyle niesamowitych krajobrazów. Kirigizi są różni, najcześciej trzymają dystans, patrzą z zainteresowaniem, ale się nie narzucają, ale zapamiętuje najbardziej tych, którzy się w pamięć wpychają drzwiami i oknami i dzieciaki krzyczące "Hello". Jeśli ktoś będzie miał okazję, to gorąco polecam kawałek Kirigisanu, który odwiedziliśmy, no może poza drogą dojazdową do Czoplon Ata.