Autor Wątek: Słowacja slalomem 2013  (Przeczytany 1120 razy)

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Słowacja slalomem 2013
« 23 Lip 2013, 17:53 »
Szukałem na forum partnera. Nie udało się. Poniżej relacja z wyprawy.

Pomysł wycieczki na Słowację zrodził się, gdy zupełnie realne się stało, że mogę na swoją wyprawę wyruszyć bez żadnego towarzysza. Trasę planowałem w ten sposób, by móc wjechać na rowerze na ciekawe słowackie górki i przełęcze. To w pewnym sensie było moim priorytetem. Tatry Wysokie, Kralova Hola no i Martinske hole. Tak się złożyło, że udało mi się ten plan zrealizować. W planie miałem też dotarcie do Bratysławy. Szczegóły trasy parokrotnie się zmieniały. Ostatnia zmiana została wprowadzona w życie już podczas jazdy.

Podjąłem jednak próby pozyskania towarzystwa. Na początku akces wyraziło trzech bikerów. Potem powoli się wykruszali. Ostatni SMS-em poinformował mnie o swojej rezygnacji, gdy już byłem na Słowacji. Tak więc cała trasę przemierzyłem sam. Nie chce mi się za bardzo rozpisywać o tych moich „kolegach”, bo szkoda liter. Jedno tylko można rzec, trzeba mierzyć siły na zamiary, a nie szukać jakichś wykrętów. Czasem lepiej jechać samemu niż z byle kim.

Wyprawę rozpocząłem w czwartek 13 czerwca. Jakoś ta trzynastka mnie nie zniechęciła. Zapakowałem się szybko do swoich sakw. Rower miałem już wcześniej przygotowany. Wyjazd planowałem autobusem relacji Jelenia Góra-Przemyśl. Co do możliwości przewozu roweru tym środkiem lokomocji słyszałem sprzeczna informacje. Dzwoniłem nawet do przewoźnika, ale i tu nie powiedziano mi nic konkretnego. „Jak kierowca się zgodzi, to panu zabierze”, taką słyszałem odpowiedź. Dlatego profilaktycznie zbadałem możliwość dotarcia na miejsce pociągiem. Zgroza! Autobus, który wyjeżdżał ze Świdnicy o 20:15 był na miejscu coś koło siódmej rano, a pociąg z Jaworzyny Śląskiej (z trzema przesiadkami: we Wrocławiu, Krakowie i Rzeszowie) miał być w Przemyślu o 15. Postanowiłem zatem przygotować pewną kwotę pieniędzy ponad cenę biletu, by w ten sposób zachęcić kierowcę autobusu do wzięcia także mojego Zdechlaka. No i rzeczywiście. Na pierwszą moją wzmiankę, że chcę zabrać rower, kierowca zrobił taką minę jakby wypił pół litra soku z cytryny. No ale gdy zrozumiał moją propozycję korupcyjną, jego twarz się rozjaśniła. Otworzył mi jakiś swój schowek, w którym trzyma się klamoty potrzebne kierowcom podczas jazdy. Zmieścił się rower i sakwy, nawet nie trzeba było odkręcać kół… Pozbawiony papierka z wizerunkiem Kazimierza Wielkiego, z ulgą zająłem miejsce w autobusie. Ulga ta nie wynikała ze zmniejszenia zawartości portfela. Pal licho Kazimierza Wielkiego! Miałem przed sobą jazdę w miarę komfortowych warunkach. Mogłem nawet nieco się przespać. Jazda pociągiem byłaby katorgą i stratą prawie całego dnia. W Świdnicy autobus był prawie pusty, jednak później, zwłaszcza we Wrocławiu, większość miejsc została zajęta. Trochę spałem, czasem się budziłem, czasem słuchałem muzyki. Noc mijała powoli.

W Przemyślu byłem planowo, czyli około godziny siódmej. Niespiesznie założyłem sakwy na bagażnik. Postanowiłem obejrzeć sobie przemyski rynek. Okazało się, że był zupełnie blisko. Na ławeczce zjadłem zabrane jeszcze z domu bułki, popiłem sokiem z bidonu. Już rano widać było, że po okresie deszczy, pogoda będzie piękna. Słońce świeciło pięknie, na niebie żadnej chmurki…

Szybko znalazłem swoją drogę, kierunek Sanok. Mimo że jest to droga krajowa, ruch samochodów nie był uciążliwy. Zaraz za Przemyślem zaczęły się małe podjazdy i zjazdy. Moje sakwy, do których wziąłem tylko niezbędne na dwa tygodnie rzeczy, jednak ciążyły. Nie jechało się jak na szosówce. Mięśnie ze zdziwieniem przyjmowały większe obciążenie. Wiedziałem jednak, że to kwestia czasu, by muskuły oswoiły się z tymi nowymi warunkami. W okolicach południa zrobiło się upalnie. Właściwie lubię taką pogodę. Skwar nie działa na mnie destrukcyjnie. Trzeba pamiętać o piciu, by się nie odwodnić. Z przyjemnością łowiłem nowe widoki. Asfalt był dobry. Czekałem na Przełęcz Przysłup, bo czytałem na jej temat. Podkreślano piękne sekcje serpentyn. Trochę się jednak zawiodłem. Podjazd był dość łatwy, nawet dla mnie, rowerzysty, który przed chwilą założył sakwy. Zjazd, owszem, niczego sobie, ale te serpentyny nie były aż tak wyraźnie widoczne. Będąc na jednej widziało się tylko tą bezpośrednio nad sobą i pod sobą. Przed Sanokiem ruch samochodów nieco się wzmógł. Z początku miałem zamiar pokręcić się po mieście, ale jakoś nie mogłem szybko trafić do centrum, znalazłem za to swoją drogę na Zagórz. No i pojechałem nią zostawiając Sanok za sobą. W Zagórzu zjadłem obiad. Kotlet świniowy.

Moja trasa teraz skręcała w prawo, ku Komańczy. W knajpce dowiedziałem się, że moja droga na całej długości jest remontowana. I tak rzeczywiście było. Jeszcze czegoś takiego nie widziałem. Ruch wahadłowy z małymi wyjątkami prawie na 30 kilometrach, przy czym niektóre odcinki wahadła miały po kilka kilometrów. Z początku czekałem na swoje zielone światło, ale czas oczekiwania był do piętnastu minut. W takim tempie nie dojechałbym do celu. Zatem jechałem mimo czerwonego światła. Ruch nie był wielki. W razie gdy samochód nadjeżdżał z naprzeciwka, uciekałem na bok. Mordęga jednak była niezła. Zwłaszcza że trasa była mocno interwałowa. Sakwy ciążyły jak ołów. Mimo tych niedogodności, poczułem swobodę, wolność i zew przygody, który do mnie krzyczał. W sercu czułem radość. Zaczynała się prawdziwa jazda po „dziewiczych trasach”. W Komańczy uzupełniłem płyny i pokarm (sok do bidonu i batony). Ciągle towarzyszył mi tęgi upał, mimo że dochodziła godzina szesnasta. Co prawda w Komańczy kiedyś już byłem na rowerze, ale właściwie przecinałem tylko swoją dawną trasę, dlatego wspomniałem o „dziewiczej trasie”. Za Komańczą szybko znalazłem swój kierunek: na Radoszyce. To mała wioska na końcu świata. Jednak droga prowadząca już na Słowację była pierwszorzędna, nowiutki asfalt. Minąłem wieś, rozpoczął się podjazd. Jechało mi się jednak dość lekko. Szybko też dotarłem do Przełęczy Radoszyckiej na granicy państwa. Zrobiłem na niej małą sesję zdjęciową. Od strony słowackiej nadjechał rowerzysta. Starszy jegomość, Słowak. Zamieniliśmy parę słów. Zdziwił się widząc, ze jadę bez kasku. Wyklarował mi, że na Słowacji to obowiązek i że policja się tego czepia, a pokuta (mandat) wynosi 20 euro. Nieco mnie to podminowało, bo jazda w kasku jest mi z gruntu obca. No ale jego sugestie były na tyle obrazowe, że postanowiłem kupić sobie kask już po słowackiej stronie. Muszę tu wyraźnie zaznaczyć, że on mówił w swoim języku, a ja po polsku i raczej nie mieliśmy kłopotów ze wzajemnym zrozumieniem się. Te słowiańskie języki są sobie tak bliskie… Powiedział  i też, że zjazd z przełęczy może być szybki. Można przekroczyć 70 km/ h. On był szosówką, ja Starym Zdechlakiem. Dlatego pomyślałem, że dla mnie taka prędkość jest nieosiągalna. Słowak pojechał, z powrotem, a ja jeszcze moment pozostałem na przełęczy.

Pomyślałem nad swoją trasą. Miałem ją tego dnia skończyć w miejscowości Snina, do której brakowało mi z 50 kilometrów. Czułem się jednak nieco zmęczony, zwłaszcza z powodu zaledwie kilku godzin snu w nocy w autobusie. Postanowiłem zatem zakończyć pierwszy etap w miasteczku Medzilaborce, które jest jakieś trzynaście kilometrów od Przełęczy Radoszyckiej. Marzyłem o wyspaniu się w miękkim łóżeczku. Na zjeździe z przełęczy przekroczyłem jednak te 70 km/h. Licznik wskazał 71,04 km/h. Taką chyżość można było uzyskać dzięki nienagannemu asfaltowi, sporym nachyleniom i odcinkom prostym o sporej długości. Jak się okazało była ta największa prędkość jaką zanotowałem podczas całej ekspedycji. Zjazd był zatem szybki. Minąłem Palotę i oto już byłem w Medzialborcach. Jakoś kątem oka wypatrywałem tej policji, która miałaby mnie ścignąć za brak kasku. Policji jednakże nie było. Szybko znalazłem swe lokum w pensjonacie (po słowacku penzion) „Sport”. Nazwa całkiem fajna, a cena także do przyjęcia 8,8 euro za noc. Po zamelinowaniu się na kwaterze oraz orzeźwiającej kąpieli, postanowiłem coś przekąsić. Potem trochę pochodziłem sobie po miasteczku. Okazało się (jak się później dowiedziałem), że w tej miejscowości urodzili się rodzice geniusza pop-artu, Andy’ego Warhola. Jest tam pomnik tego twórcy i jego muzeum. Oczywiście zrobiłem parę fotek. Na spoczynek udałem się z poczuciem dobrze rozpoczętej misji…

Kolejny dzień zapowiadał się pięknie. Słońce i błękit. Jazda w upale nie jest dla mnie czymś niemiłym. Wręcz przeciwnie. Kierunek wyjazdu szybko odnalazłem, bo i Medzilaborce to trzy drogi na krzyż. Pamiętając o przestrogach słowackiego rowerzysty, zacząłem wypatrywać sklepu rowerowego, by kupić sobie ten kask. Byłem na to zdecydowany. Jednak sklepu nie było lub jakoś nie wpadł mi w oko. Tak więc z pewnym niepokojem puściłem się ku Słowacji Wschodniej. Wjechałem w obszar sielski. Mijałem wioski, którymi rzadko przemykał samochód. Teren nie był górzysty, lecz pagórkowaty. Powoli przyzwyczajałem się do dodatkowego obciążenia. Dla urozmaicenia słuchałem muzyki przez słuchawki. Jednak nie włączałem jej zbyt głośno, by słyszeć ruch na drodze. Bardzo spodobało mi się, że przed prawie każdą słowacką wioską jest przywitalna tablica oraz jej herb. Pierwszy etap jazdy prowadził do miasta Snina, w którym miałem zakończyć jazdę dnia poprzedniego. Dotarłem do niego po około 40 kilometrach. Potem obrałem kierunek centralnie za wschód, ku Ukrainie. Droga stała się niemalże płaska. Po niedługim czasie dojechałem do Ubli, ostatniej miejscowości po słowackiej stronie. Z pewnym niepokojem zbliżałem się do posterunku granicznego, bo wcześniej maiłem sporo przebojów przy wjeżdżaniu na Ukrainę (a i wyjeżdżaniu) też. Jednak tym razem poszło sprawnie. Nie musiałem wypisywać jakiś długich arkuszy z przeróżnymi danymi. Tym razem pani za okienkiem w budce zadowoliła się tylko moją ustną deklaracją o tym gdzie i kiedy mam zamiar opuścić Ukrainę. Trwało to wszystko może trzy minutki i już byłem na Zakarpaciu.

W pierwszym sklepiku wymieniłem 20 euro na ichniejsze hrywny. Chciałem mieć trochę pieniędzy na obiad i zakupy po drodze, głównie napoje, bo upał był nieziemski… Jak się okazało, wystarczyłoby wymienić 5 euro, by mieć na wskazane wyżej wydatki. Dlatego do domu przywlokłem sporo tych hrywien. Może to omen, że niedługo znowu pojadę na Ukrainę..? Ukraińskie drogi są znacznie gorsze niż słowackie. Zachwyciły mnie piękne grzyby wystawione przez tubylców do sprzedaży przy trasie. Dziwiłem się, że w połowie czerwca można znaleźć tak dorodne prawdziwki. W Pereczynie zjadłem obiad. Była godzina może piętnasta, żar z nieba ku mojej radości nie przestawał się lać. Jakiś odcinek jechałem wzdłuż rzeki Uż. Jest całkiem spora. Ślicznie wyglądała z mostu, na którym sobie przystanąłem. Miejscowe dzieci kąpały się w jej nurtach. Trochę im zazdrościłem, bo sam z chęcią wskoczyłbym do wody. No ale po takim skoku mógłbym już nie odnaleźć swego pojazdu. Spotkał też mnie mały nieprzyjemny incydent. Oto z przejeżdżającego samochodu ktoś rzucił we mnie plastikową butelka. Co prawda chybił, ale został we mnie niesmak. Zasadniczym celem jazdy po Ukrainie było miasto Użgorod. Jest to miejsce pomieszania kultur i tradycji: rusińskiej, węgierskiej, żydowskiej, słowackiej i polskiej. Teraz oczywiście dominuje żywioł ukraiński, ale ślady historii są wyraźnie napisane na użgorodzki budowlach. Oczywiście nie miałem czasu, by dokładnie obejrzeć miasto. Stanąłem przy synagodze, cerkwi, jakichś starych budynkach. Podjechałem też na deptak wzdłuż rzeki Uż. W miarę szybko odnalazłem kierunek powrotny na Słowację, jednak w miejscowości (nomen omen) Koncove, nieco pobłądziłem. Wyjechałem na jakieś wysypisko śmieci… No naprawiłem swój błąd i oto z powrotem byłem na granicy, tym razem w Selmencach. Tutaj ukraiński strażnik pograniczny nieco się ze mną podroczył, bo powiedział mi, że tylko Słowacy i Ukraińcy są puszczani przez to przejście. Ja jednak wiedziałem, że jest ono dostępne dla wszystkich obywateli Unii, dlatego tylko uśmiechnąłem się do niego. W końcu puścił mnie jakby robił mi łaskę. Trochę był zawiedziony, że go nie prosiłem o przepuszczenie. Hm, taki małostkowy typek. Swoją jazdę tego dnia chciałem skończyć w miejscowości Michalovce.

Od granicy miałem do nich ok. 50 kilometrów. Było już po osiemnastej, zatem puściłem się ostro do przodu. Teren cały czas był płaski, nawet wiatr nie przeszkadzał. Myślałem, że wcześniej zakończę jazdę, gdy napotkam odpowiednie miejsce noclegowe. No ale takiego miejsca nie było. Dotarłem zatem do Michalovów. Tu pokręciłem się nieco po centrum. Jakoś nie chciało mi się długo szukać lokum. Byłem nieco zmęczony – i przeszło 180- kilometrową jazdą, i mimo wszystko upałem. Zatem postanowiłem pobawić się w burżuja i zakwaterowałem się w czterogwiazdkowym hotelu „Jałta” za blisko 40 euro. Wieczorem połaziłem po mieście. Michalovce to sympatyczna miejscowość. Zwłaszcza ładne i zadbane jest centrum. W hotelu zjadłem też kolację – pierogi z bryndzą popite niezłym piwkiem. Na sen nie musiałem długo czekać.

Kolejny dzień, kolejny zalew słonecznych promieni. Rano w hotelu zjadłem śniadanie. Dobra rzecz w trochę droższych hotelach, pożywne śniadanie bez konieczności szukania sklepów. Przed wyjazdem popstrykałem parę zdjęć, bo Michalovce to rzeczywiście urocze miasteczko. Zmęczenie z poprzedniego dnia ulotniło się. Jechałem rześki i żądny nowych widoków. Do Humennego wiodła droga bez specjalnych trudności, jeśli chodzi o profil. Wjechałem do centrum miasta, chociaż moja droga odbijała na lewo przed nim. Za miastem droga zaczęła się marszczyć, tzn. niech chodzi mi oto, że asfalt nagle się pogorszył, lecz zaczęły się podjazdy i zjazdy. Wreszcie wkroczyłem w tę wyżynno-górską Słowację, którą najbardziej chciałem obejrzeć z perspektywy swego roweru. Za Vranovem nad Toplou na chwilę zgubiłem soją trasę. Było to chyba jedyne miejsce ewidentnie źle oznaczone. Właściwie mój skręt na Herlany w ogóle nie był zaznaczony. Cóż, zrobiłem pięć kilometrów w jedną stronę i pięć w drugą, nim zorientowałem się o swej pomyłce. Za wsią Banske rozpoczął się podjazd na pierwszą słowacką przełęcz (Przełęczy Radoszyckiej oraz polskiego Przysłupu tu nie liczę), na Herlanske sedlo. Za wsią Banske zobaczyłem pierwszy raz cygański slums. Tak to mogę nazwać. Cyganie wznieśli swoje osiedle już poza właściwą wioską. Domki zrobione były z jakichś przeróżnych materiałów: cegieł, desek, płyt. Okna bez szyb wyglądały dość strasznie. Wszędzie biegały półnagie dzieci. Plątały się psy. Dzieci machały do mnie i spoglądały na mnie z takim samym zdziwieniem jak ja na nie. Na początku chciałem stanąć i zrobić zdjęcie, ale potem pomyślałem, że byłoby w tym coś niegodnego. Ja, miłośnik fotografii, zrezygnowałem dobrowolnie ze zrobienia ciekawego zdjęcia. Wolałem zapamiętać ten obraz w swojej głowie niż uwieczniać go na elektronicznej karcie pamięci i pokazywać innym ludziom. Jak wspomniałem, zaczął się prawdziwy podjazd. Miejscami był dość krzepki. Na asfalcie żółtą farbą wymalowano co jakiś czas informacje o dystansie pozostałym do końca wspinaczki. Było też wymalowane powtarzające się słowo „MAKAJ”, które ja przetłumaczyłem sobie jako okrzyk dla rowerzystów „MACHAJ!”. Choć Herlaske sedlo ma tylko 660 mnpm, to jednak trochę się trzeba NAMACHAĆ, by na nie wjechać. Droga w większości prowadzi przez las. Cień nawet dla mnie, miłośnika słonecznych promieni, był w tym dniu czymś miłym i pożądanym. Po przełęczy był całkiem długi zjazd do miejscowości Herlany. Znane są one z gejzeru, który co kilkadziesiąt godzin wyrzuca wodę. Ja jednak nie wstrzeliłem się w jego erupcję, a czekanie na nią nie uśmiechało mi się wcale.

Pomknąłem zatem w dół do wsi Bidovce, gdzie moja sympatyczna podrzędna droga łączy się z ruchliwą trasą na Koszyce. Zaczęły się też ostre interwały, które trzeba było pokonywać w lejącym się z nieba żarze. Samochody pędziły jak szalone, ale na szczęście słowackie „krajówki” mają szeroki pas awaryjny. Jazda tym pasem jest dość wygodna. Zresztą Słowacy jeżdżą uważnie w stosunku do rowerzystów i podczas całej swej wycieczki nie miałem jakichś ostrych spięć z użytkownikami czterech kółek. Koszyce to piękne miasto. Drugie co do wielkości na Słowacji. Nie mogłem sobie odmówić zobaczenia jego starego centrum. Kiedyś byłem w nim jako turysta nierowerowy. Właściwie odtwarzałem sobie jego wcześniej zapamiętany wizerunek. Monumentalna katedra, z przepychem wybudowana opera, ciekawa fontanna wyrzucająca wody na różną wysokość, urocze kamieniczki – to w dwóch słowach Koszyce. Później jak rozmawiałem ze Słowakami o Koszycach, określali je z lekką pogardą mianem „madziarskeho mesta”. Rzeczywiście w okolicach było mnóstwo Węgrów. Na rynku koszyckim zjadłem smaczną pizzę i zacząłem powoli myśleć o szukaniu swej drogi wylotowej. Miałem do wyboru albo przedzierać się przez całe miasto i wypatrywać swej trasy, albo wrócić do obwodnicy i drogą szybkiego ruchu objechać miasto, by co prawda nadłożyć drogi, ale łatwiej znaleźć swój kierunek. Wybrałem tę druga opcję. Droga szybkiego ruchu i rower to nie są przyjaciele. No ale cóż było robić? Mknąłem dość szybko, ale do pokonania było kilkanaście kilometrów. W pewnym momencie zobaczyłem policyjny radiowóz. No pomyślałem, teraz już po mnie. Drogą ekspresową rowerem i w dodatku bez kasku? No ale popatrzyli na mnie bez zainteresowania. Kamień spadł mi z serca i w tym momencie porzuciłem myśl kupienia kasku i w myśli tej wytrwałem do końca wyprawy. Z ulgą wypatrzyłem swój zjazd na Malą Idę.

Byłem nieco zmęczony jazdą, ale teraz zaczęła się prawdziwa zabawa. Dorodne interwały. Zjazdy i podjazdy po 2-3 kilometry. Jechałem tak kilkanaście kilometrów. Szczerze mówiąc, mimo zmęczenia, jechało mi się dobrze, kondycja dopisywała. Jednak pora była późna. Mijałem wioski, ale ani śladu możliwości zanocowania. Już zacząłem przyglądać się walcom zrobionym z siana, które zalegały na łąkach. Pomyślałem, że w razie czego będzie można przespać się gdzieś pod takim walcem. Noce wszak były bardzo ciepłe. No ale w końcu we wsi Jasov znalazł się niezły pensjonacik. Nazywał się „Stary Mlyn”, a nocleg kosztował 15 euro. Do dyspozycji miałem wielki pokój. No ale ja marzyłem tylko o skromnym łóżeczku…

Poranek znowu zaglądał mi w okno uśmiechniętą słoneczną twarzą. W pensjonacie zjadłem śniadanie (po słowacku raniajki) w postaci jajecznicy (po słowacku meszane vajczka). Szybko spakowałem swe manatki i wyruszyłem w swą drogę. Dzień ten zapamiętałem jako swój pierwszy prawdziwy górski etap. Na trasie były cztery przełęcze… Były to kolejno Stoske sedlo 798 mnpm, Uhornianske sedlo 999 mnpm, selno Sulova 910 mnpn i sedlo Grajnar 1162 mnpm. Do pierwszej przełęczy prowadziła piękna droga z gładziutkim asfaltem. Kilka kilometrów podjazdu o umiarkowanym nachyleniu raczej mnie nie zmęczyło. Raz stanąłem przy rwącym potoczku, napiłem się zimnej wody, a nawet oblałem się nią. Jeżdżę w bawełnianej chustce na głowie. Jak sobie ją namoczyłem, to przez jakiś czas miałem przyjemne uczucie chłodu. Czułem jak wilgoć paruje w piekielnych promieniach słońca. W zeszłym roku miałem okazję rowerem jeździć po południowych Bałkanach. Pogoda na Słowacji była dokładnie taka sama jak tam. Druga przełęcz to już inna bajka. Podjazd rozpoczyna się za wsią Uhorna. Asfalt staje się kiepski, za to nachylenie gwałtownie wzrasta. Jest nawet znak sygnalizujący stromiznę 18 % na dystansie 3 km. Nieco mnie on wystraszył. Wrzuciłem miękkie przełożenie na najmniejszej tarczy. Podjazd może cały czas nie trzymał nachylenia wskazanego na znaku, ale rzeczywiście był bardzo krzepki. Sakwy znowu zaczęły mnie ciągnąć do tyłu, pot zrosił czoło. Wysokość zdobywało się błyskawicznie. Oto daleko w dole wioska, przez którą niedawno przejeżdżałem, oto widok, dla którego warto wylać nieco potu. Na przełęczy, której wysokość jest niższa od 1 km o jeden metr spotkałem sakwiarza, który podjeżdżał od drugiej strony. Chwilę postałem, zrobiłem zdjęcia, w tym foto z tabliczką i ruszyłem w dół. Zjazd mógłby być zdecydowanie szybszy, gdyby nie słaby stan nawierzchni. Trzeba było cały czas trzymać klamki. Na zjeździe minąłem innego rowerzystę, który mozolnie zdobywał wysokość, pewnie kolegę tego z przełęczy.

Droga zaprowadziła mnie do większej miejscowości, do Roznavy. Minąłem ją dość szybko. Zaczęło się lekko chmurzyć. W oddali zobaczyłem pioruny. Po chwili spadł deszcz. Był ciepły, burzowy. Jednak przystanąłem na moment, bo lało niezwykle intensywnie. Opady szybko ustały, a ja kawałek jechałem drogą krajową, by wreszcie skręcić w prawo, na północ. Zaczął się podjazd na kolejną przełęcz. Nachylenie było umiarkowane, ale droga ciągnęła się i ciągnęła. Znowu lekko pokropiło, ale tym razem zignorowałem deszcz. Zresztą po momencie znowu zaświeciła słoneczna żarówka, która towarzyszyła mi już do końca dnia. Jechałem cały czas gęstym lasem. Żadnych krajobrazów i widoczków. Przez spory odcinek jechałem wzdłuż rzeki. Wreszcie zostawiłem ją w dole… Po chyba 12 kilometrach podjazdu stanąłem na przełęczy Sulova. Zjazd z niej był stosunkowo krótki, do wsi Hnilec. Potem zaczął się kolejny podjazd. Nie straciłem zbyt dużo wysokości, zatem wjazd na przełęcz Grajnar był dość szybki. Pokonywałem dzikie tereny. Samochodów było mało, wiosek i osad też niezbyt wiele. Czasem otwierał się widok na porośnięte lasem zbocza. Piękna żywa zieleń radowała oczy. Na drodze było sporo rozjechanych żmij. Znak że jednak czasem coś tamtędy przejeżdżało. Kilka razy widziałem nawet żywe okazy, które albo prażyły się na asfalcie i leniwie spoglądały w moją stronę, albo pełzły przez drogę, by po jej drugiej stronie załatwić jakieś swoje interesy. Na Grajnarze uświadomiłem sobie, że po raz pierwszy wjechałem wyżej niż 1000 mnpm. Gdy robiłem fotki, nadjechał słowacki rowerzysta. Chwilę pogadaliśmy. Mimo że już nie chciałem kupić tego nieszczęsnego kasku, to jednak nurtował mnie ten problem. Kolarz mi wyjaśnił, że policja raczej się nie czepia. Ponadto wyklarował mi, że kask według słowackich przepisów winni mieć rowerzyści poza terenem zabudowanym, w miastach nie wymogu, by go używać. Teraz czekał mnie piękny wielokilometrowy zjazd ku Spisskiej Novej Vsi. Dotarłem do niej błyskawicznie i skręciłem ku Popradowi, od którego dzieliło mnie nieco ponad 20 kilometrów. Jazda była miła, bo chociaż zaczęły się ostre interwały, to miałem wiatr w plecy. W słowackiej górskiej stolicy byłem w okolicach godziny dwudziestej. W Popradzie miałem zamiar spędzić dwie noce. Ulokowałem się w pensjonacie o romantycznej nazwie „Alfonz”. Po krótkich negocjacjach z jego właścicielką ustaliliśmy cenę na 20 euro za noc wraz ze śniadaniem. W trakcie jedzenia kolacji myślałem już o następnym dniu i czekających mnie trudnych podjazdach w Tatrach Wysokich.

Tatry! Mają swój urok i piękno. Jedyne góry w Polsce o charakterze alpejskim. Nie tylko zalesione wzgórza, ale też dzikie ostro sterczące skały. Na Słowacji ich urok można podziwiać z rowerowej perspektywy, bo nie ma idiotycznych zakazów jak po polskiej stronie. Bo np. któż zrozumie dlaczego wolno końskim zaprzęgom Gonic do Morskiego Oka, a rowerom już nie. Parę lat temu jechałem rowerem przez Zakopane. Pogoda była jednak kiepska. Na chwilę odkrywały się widoczki, by zaraz przykryć się mgłą. Teraz pogoda była wyśmienita. Tatrzańskie granie oświetlane słonecznymi promieniami to obraz godny zobaczenia, zapamiętania i utrwalenia na przysłowiowej kliszy. Już w Popradzie widać majestat gór. W swoim pensjonacie wypakowałem większość rzeczy z sakw i nieco lżejszy wyruszyłem na podbój Tatr. Co jakiś czas przystawałem jednak, by pstryknąć fotkę oraz bliższym skalnym masywom. Kolejny upalny dzień!

Najpierw dojechałem do Starego Smokovca. Z Popradu dość ostro pod górę. Tu znalazłem się na słowackiej magistrali tatrzańskiej - drodze biegnącej wzdłuż Tatr Wysokich. Pierwszym moim celem było Strbske Pleso - miejscowość i jednocześnie tatrzańskie jeziorko. Znajduje się ono właściwie przy wspomnianej przeze mnie wyżej magistrali. Podjazd od Smokovca jest długi, ale łagodny. Czasem są nawet wypłaszczenia, a nawet krótkie odcinki zjazdowe. Jechałem zatem wśród pięknych okoliczności przyrody, po prawej ręce mając tatrzańskie granie, a po lewej otworzyła mi się panorama na dolinę i dalej widoczne Nizke Tatry. Dostrzegłem też Kralovą Holę z charakterystyczną wieżą. Z górą tą dokładnie zapoznałem się następnego dnia. Przy Strbskim Plesie były dzikie tłumy ludzi. Jezioro owszem ładne, ale jakoś nie powaliło mnie na kolana. Zrobiłem małą rundę jego brzegiem, a aparat fotograficzny też nie próżnował. Kolejnym punktem na mojej trasie było Popradske pleso. Tutaj muszę uczynić małą uwagę dotyczącą słowackiej ortografii. Chcę zachować w miarę możliwości oryginalną pisownię miejscowości, przełęczy i szczytów. Po polsku nazwa np. „Przełęcz Okraj” pisana jest wielką literą (oba człony), po słowacku tylko nazwa określająca przełęcz pisana jest wielką literą, a słowo „przełęcz” („sedlo”) – małą (np. „sedlo Grajnar”). Ciekawe jest określenie dotyczące Strbskego Plesa. Jeśli chodzi nam o miejscowość, to piszemy oba człony wielką literą („Strbske Pleso”), a jeśli chodzi o jezioro, to piszemy pierwszy człon wielką, a drugi małą literą („Strbske pleso”). To tak na marginesie.

Podjazd do Popradskego plesa jest wymagający. Zwłaszcza jego początkowy odcinek wyciska pot. Potem już jedzie się bez większego sapania. Jezioro jest malowniczo położone na poziomie 1494 mnpm. Nagie skały przeglądają się w jego lustrze. Podobnie jak do naszego Morskiego Oka, ciągną do niego całe pielgrzymki. Przy samym jeziorze jest schronisko. Gdy wreszcie dotarłem do niego, stwierdziłem, że wszędzie było mnóstwo ludzi. Całe szkolne wycieczki. Jakoś nie służył mi ten gwar i harmider, dlatego szybko podjąłem decyzję o odwrocie. Do jeziora prowadzi wąska asfaltowa droga. Jej stan jest bardzo dobry. Oczywiście na zjeździe nie można poszaleć, bo zaraz wjechałoby się w ludzi. Był to mój najbardziej na zachód oddalony punkt w tym dniu. Dojechałem do tatrzańskiej magistrali i skierowałem się z powrotem ku Staremu Smokovcowi. W Tatranskiej Poliance czekał mnie skręt na lewo i najtrudniejszy podjazd, na Velicke pleso. Trzeba wspomnieć, że wszystkie drogi, szlaki i podjazdy były bardzo dobrze oznaczone. Ani przez moment nie musiałem się zastanawiać, czy jadę dobrze, czy nie wskoczyłem na jakąś niewłaściwą trasę. Aby dotrzeć do Velickego plesa należy na dystansie 6,55 km wywindować się prawie 700 m do góry. A więc średnie nachylenie ponad 10 %. Naprawdę jest pod co jechać! Początkowe kilometry są szczególnie trudne. Potem jest nieco lżej. Trochę się naczytałem w Internecie o bardzo złej jakości asfaltu. Jednak pod tym względem spotkała mnie miła niespodzianka. Otóż na większej części podjazdu asfalt jest całkiem dobry. Sądzę, że nawet kolarzówką dało by się radę wjechać. Są jednak krótkie odcinki gorszego asfaltu. Trochę to dziwne, bo dobre przeplatają się ze złymi… Przy jeziorze jest schronisko, a właściwie hotel Sliezsky Dom. Goście hotelowi mają prawo wjechać na samą górę samochodem. Mnie podczas mojej wspinaczki minęły dwa auta. Podjazd pokonywałem z prędkością 6-10 km/h, a więc mnie walka z nim zajęła może z 50 minut. No ale było warto!. Piękna panorama w dole, wspaniałe granie wokół jeziorka, malowniczy wodospad zasilający Velicke pleso, brak rozwrzeszczanego tłumu, to wszystko stanowiło o urodzie tego miejsca. Swoim obyczajem zanurzyłem przednie koło Zdechlaka w jeziorze. Niech też ma coś z tego! Spędziłem przy Velickim plesie może z pół godziny. Wreszcie nasycony niezwykłym widokiem pojechałem w dół. Z perspektywy przejechania całej trasy muszę powiedzieć, że był to na niej najtrudniejszy podjazd. Gdy byłem z powrotem w Starym Smokovcu, pilnie musiałem przyswoić dużo kalorii utraconych podczas zmagań na podjazdach. Wchłonąłem pokaźny obiad i od razu poczułem przypływ sił.

Ostatnim akcentem w Wysokich Tatrach był atak na schronisko Hrebienok. Początek trasy jest w Starym Smokovcu. Schronisko położone jest na wysokości 1285 mnpm i aby do niego dotrzeć należy uporać się z trzykilometrowym podjazdem. Jest on dość wymagający. Nie mniej jednak na górze nie ma jakiegoś wspaniałego widoku. Jeśli ktoś nie musi, bo nie jest jak ja kierowany Duchem Sportu, to może sobie to wyzwanie śmiało odpuścić. Ze Starego Smokovca jest już blisko do Popradu. Ja miałem jednak nieco czasu i postanowiłem zrobić małe koło przez Kezmarok. Wreszcie można było wycisnąć z roweru większą prędkość, bo droga ostro wiodła w dół, a jakość asfaltu była nienaganna. W rowerze coś mi klekotało, ale po jego szybkiej lustracji nie dostrzegłem niczego niepokojącego. Do Popradu wjeżdża się czteropasmową arterią. Na jej widok wpadłem w zadumę, bo dotarło do mnie, że do naszego Zakopanego chyba w perspektywie najbliższych stu lat nie uda się czegoś podobnego zrobić i nadal ludzie spragnieni gór będą się tłoczyć Zakopianką. Gdy byłem już w Popradzie, zachmurzyło się szpetnie. Miałem jednak szczęście. Gdy wciągałem swój rower w podwoje pensjonatu „Alfonz”, spadły wielkie kule gradu. Nawałnica trwała pięć minut, po upływie których chmury się rozwiały i wyjrzało zachodzące już  słońce. Wieczorem zwiedziłem sobie Poprad. Na rynku zjadłem na kolację pizzę. Jednocześnie znowu nasunęło mi się porównanie z Zakopanem. Poprad jest cichy i spokojny, brak jest rzesz turystów, nie ma góralskich przekupniów sprzedających kożuchy, sery i oscypki. Prawdę mówiąc bardziej mi coś takiego odpowiada… W swoim „Alfonzie” zameldowałem się około dziewiątej, a po położeniu się do łóżka, sen przyszedł bez żadnej zwłoki.

Gdy następnego rana pakowałem sakwy, wypadł się powód dziwnego klekotania mego roweru. To klekotał bagażnik, bo jedna ze śrub mocujących, ta na dole w pobliżu tylnej osi, po prostu odkręciła się i gdzieś wypadła. Pręty-wsporniki uderzały o ramę, a właściwie o tylny widelec. Bez wątpienia, lekko pobladłem, gdy to zobaczyłem i uświadomiłem sobie, że w każdej chwili taki pręt mógł dostać się w szprychy. Przy dużej prędkości na zjazdach mogłem napytać sobie niezłej biedy. Nawet perspektywa przeniesienia się na Łono Abrahama wcale nie była tak odległa. W swoim rowerowym przyborniku miałem zapasowe śrubki tego rozmiaru. Zatem szybko skręciłem bagażnik i pojechałem dalej. Najpierw przy świetle dziennym obejrzałem sobie jeszcze raz Poprad, zrobiłem parę zdjęć. Próbowałem kupić widokówki, ale po objechaniu całego centrum ich nie znalazłem. Zdziwiło mnie to dość i ugruntowało opinię o Popradzie jako mieście nie całkiem turystycznym. W Zakopanem widokówki można dostać na każdej uliczce… Cóż, poszusowałem swoją drogą, na południe. Teren był pofałdowany. Rychło znalazłem się na przełęczy Besnik, która ma 994 mnpm i jest swoistą bramą do Nizkich Tatr.

Tego dnia oczekiwałem chyba najbardziej. Miałem w nim uporać się z najwyższym punktem na trasie, legendarną Kralovą Holą. Widoczna była już  daleka. Jakoś przy tym nie wyglądała na swoje 1946 mnpm. Zbliżałem się do niej zataczając spore koło. Minąłem wioski Telgart i Cervena Skala. W tej pierwszej kupiłem bezalkoholowe piwo, by nim uraczyć się na szczycie. Obserwowałem przy tym pogodę. Niestety nieco kaprysiła. Zachmurzyło się, ale było ciepło. Przed ostatnią wioską na drodze do Kralovej Holi wyciągnąłem z sakw zbędny bagaż i ukryłem go w lasku przy drodze pod charakterystycznym drzewem. Ze sobą wziąłem tylko dokumenty, pieniądze, swój niezbędnik rowerowy (dętkę, klucze, pompkę itp.) oraz najważniejsze – aparat fotograficzny. Tak odciążony ruszyłem w górę. W samej wiosce już zaczyna się podjazd o sporym nachyleniu. Wypatrywałem końca asfaltu i początku drogi szutrowej, bo nie ukrywam, że nieco obawiałem się tego odcinka… Rzeczywiście po minięciu wioski Sumiac i skręcie w prawo, asfalt powiedział mi pa! pa! Mój rower miał oponki cienkie, raczej tylko do jazdy po czymś w miarę gładkim, stąd brał się mój niepokój. Początkowy odcinek stanowiła dobrze ubita droga ziemna z małą ilością kamieni. Jechało się dobrze. Nachylenie nie było jakieś ekstremalne. Jednak później grunt się poluźnił, pojawiły się kamyczki i kamienie. Ale brnąłem do przodu. Dopadł mnie nawet deszcz. Był krótki i intensywny, a blisko biły pioruny. Schroniłem się pod drzewkiem… Po chwili opad przeszedł, ale ciężkie chmury nadal wisiały mi nad głową. Gdy wznowiłem jazdę, dopadła mnie nowa trudności. Oto wściekły rój much, z każdą chwila liczniejszy, zaczął krążyć mi nad głową. Rozbestwione owady siadały na odkrytych częściach ciała, prawie wchodziły do uszu i ust. Na początku oganiałem się intensywnie, ale była to czynność jałowa. Z jednej strony wcale to nie deprymowało to tych wstrętnych owadów, z drugiej na szutrowym podjeździe trzeba trzymać dość mocno kierownicę, by nie zaliczyć bezpośredniego kontaktu z podłożem… Dałem zatem spokój i jechałem z zaciśniętymi zębami. Po około sześciu kilometrach, ku mojej radości, wrócił asfalt. Zmiana nawierzchni jest na Prednim sedle na wysokości 1451 mnpm. O miejscu i wysokości informuje odpowiednia tabliczka. Asfalt nie jest jakiś doskonały, ale po zmaganiach z kamieniami, jechałem po nim z wielką przyjemnością. Ze względu na zachmurzenie, widoczność była kiepska. Żałowałem tego, bo ponoć panorama jest zapierająca dech w piersiach, zwłaszcza wspaniale prezentują się Wysokie Tatry, oddalone o może 30-40 kilometrów. Na około 3 kilometrów przed szczytem, wyłaniają się już zabudowania wielkiego nadajnika umieszczonego na czubku Kralovej Holi. Droga prowadzi do niego ogromnym łukiem lekko trawersującym górę. Miałem okazję kiedyś jeździć i w Alpach, i w Pirenejach. Blisko wierzchołka Kralovej Holi widoki są podobne do tych, które zapamiętałem z tamtych gór. I oto wreszcie po mozolnej jeździe osiągnąłem szczyt. Pstryknąłem parę fotek. Głównie z tabliczkami i nadajnikiem, bo odleglejsze rejony spowijał gęsty opar. Ze smakiem wypiłem zakupione w dole bezalkoholowe piwko. Trochę żałowałem, że nie kupiłem sobie normalnego. Na szczycie na początku nikogo nie było. Spędziłem na nim może z pół godziny. W tym czasie zawędrowało tutaj dwoje słowackich turystów. Zamieniliśmy parę zdań. Naraz nadciągnęła gęsta mgła, która ograniczyła widoczność do kilku metrów.

Uznałem wtedy że czas najwyższy się ewakuować. Naciskając na klamki ostrożnie zacząłem zjeżdżać. Już po kilometrze mgła ustąpiła. Niestety widoku na odleglejsze rejony nie było. Asfalt znowu się skończył. Szutrowy odcinek pokonałem ze wzmożoną uwagą. Do Sumiaca wjeżdżałem zadowolony z pokonania góry, jednocześnie był we mnie pewien niepokój odnośnie pozostawionych pod drzewkiem rzeczy. Niepokój był nieuzasadniony. „Jacy uczciwi”, pomyślałem wyciągając spod drzewka swoje tobołki. Rzeczy miałem umieszczone osobno w reklamówkach, by się nie przemoczyły w razie deszczu. Po pomacaniu torebek okazało się, że i w dole padało, ale ciuchy i cała reszta były suche. Było po piętnastej. Chciałem w tym dniu dojechać do Brezna. Dzieliło mnie od niego około 60 kilometrów. Jechałem niezbyt spiesznie, powoli traciłem wysokość. Stanąłem na późny obiad i około osiemnastej dotarłem do celu. Nocleg znalazłem w pensjonacie Marina. Jego koszt (12,40 euro) nie był wygórowany. Rower spędził noc ze mną w pokoju, bo nie miałem go gdzie ulokować. Zresztą podpowiedziała mi to pani obsługująca pensjonat. Miałem sporo czasu. Po kąpieli udałem się na mały spacerek po Breznie. Miasteczko to małe, ale było w nim parę obiektów godnych rzucenia okiem. Chodzenie poza tym było przyjemnym relaksem dla mięśni lekko nadwyrężonych trudami pedałowania. Może w tym dniu, a może kiedy indziej, naszła mnie mała refleksja dotycząca mojej kondycji. Otóż do miast czy miejscowości etapowych dojeżdżałem jednak solidnie podmęczony, ale wystarczyła krótka chwila relaksu, by organizm jakoś doszedł do siebie. A po nocnym odpoczynku byłem świeży i wypoczęty, a chęć dalszej jazdy była niczym niezmącona. Myślałem że będzie gorzej. W moim wieku ciało już tak szybko się nie regeneruje. Ale dla mnie nie było z tym problemu. Cóż, jazda rowerem odmładza…

Siódmy dzień ekspedycji zaczął się jak zwykle. Upał. Tym razem w pensjonacie nie miałem śniadania. Poszedłem zatem do sklepu na zakupy. Ze śniadaniem i pakowaniem szybko się uporałem. Praktycznie od razu za miastem zaczął się podjazd. Było tego może ze trzy kilometry. Dotarłem do miejsca (przełęczy?), które nazywało się Pohansko i zgodnie z tabliczką wznosiło się 733 mnpm. Później był kilkukilometrowy zjazd. Ciągle byłem w Nizkich Tatrach. Niedaleko widziałem ich zalesione szczyty, niektóre o wysokości powyżej 2 km. Jednym z nich na pewno był Dumbier, kulminacja tych gór. Z pewną nostalgią pomyślałem, że nie dane będzie mi go zdobyć na rowerze. Może kiedyś pociągną tam asfalt. Od miejscowości Myto pod Dumbierom zaczął się podjazd na przełęcz Certovica. Był długi i monotonny, o średnich nachyleniach. Jechało się głównie lasem. Certovica to najwyższa drogowa przełęcz na Słowacji, trzeba wjechać na 1236 mnpm, by móc osiągnąć jej siodło. Na przełęczy jest knajpka i pensjonat. Zatrzymałem się na chwilę, by wychylić kufel kofoli. Kto był na Słowacji czy w Czechach, zna ten napój doskonale. To taka odpowiedź na imperialistyczną coca colę wymyślona w Czechosłowacji chyba jeszcze w latach sześćdziesiątych. Smakuje specyficznie. W moim przypadku dobrze gasiła pragnienie, dlatego piłem ją w dużych ilościach. Z Certovicy jest piękny, widowiskowy zjazd. Szybko znalazłem się w Liptovskim Mikulasu. Dotarłem do centrum miasta, ale długo tu nie zabawiłem. Kolejnym celem była miejscowość Ruzomberok. Droga znowu zaczęła się wznosić i opadać. Moje ulubione interwały były tym bardziej trudne, że przyszło mi się zmagać z przeciwnym wiatrem. Blisko już miasta droga wyrzuciła mnie na ruchliwą arterię. Waliły ogromne ciężarówki wypełnione drewnem, cysterny oraz wszelkiej maści inne pojazdy. W Ruzomberoku do zatrzymania się zmusił mnie głód. Objechałem centrum miasta, by wreszcie wylądować w pizzerii, do której praktycznie można było wjechać rowerem.  W trakcie gdy czekałem na zamówione danie, do lokalu weszło dwóch miejscowych rowerzystów. Prowadzili swoje rowery, a tylnym kole jednego z nich zauważyłem brak powietrza. Kiedy jadłem pizzę, oni zmieniali dętkę. Pomyślałem sobie wtedy, że ja to mam szczęście. Tydzień jazdy i nie licząc odkręconej śrubki od bagażnika, żadnej awarii. Pewnie myślałem o tym zbyt dumny ze swego roweru, bo jakieś 10 kilometrów dalej ja złapałem kapcia. W oponę wbił mi się szklany spory trójkącik, a powietrze uleciało jak z przebitego szpilką balonu. Miałem zapasową dętkę, dlatego usunięcie awarii poszło mi gładko. Niestety swoją pompka nie mogłem dobrze napompować koła. Cos tam się blokowało. No ale w końcu udało się i ruszyłem dalej. Jechałem droga wzdłuż najdłuższej słowackiej rzeki, wzdłuż Wagu. Prezentowała się nadzwyczaj okazale i dostojnie. Przed Martinem znowu wzmógł się ruch samochodowy. Miasto Martin stanowiło dla mnie koniec mojej trasy tego dnia. Nocleg znalazłem w pensjonacie Jordan. Pensjonat ten znalazłem na Internecie jeszcze przed wyjazdem i właściwie zaplanowałem w nim nocleg, bo jest umiejscowiony w pobliżu początku podjazdu, który czekał mnie na następny dzień, na Martinske hole. Koszt noclegu był dość wysoki, bo 24 euro, no ale ze śniadaniem. Kolację zrobiłem sobie sam z artykułów zakupionych w pobliskim Tesco. Wysączyłem dwa piwka (alkoholowe) i udałem się na zasłużony spoczynek.

Rano po śniadaniu stwierdziłem, że w tylnym kole nie jest zbyt dużo powietrza. Dopompowałem, lecz opornie to szło. Pomimo intensywnego machania, opona pozostawała niezbyt twarda. Nie wyglądało to wszakże na dziurę, a więc postanowiłem wyruszyć w trasę. Celem jazdy była wspinaczka na Martinske hole. Nazwa ta dotyczy miejsca (nie jest to szczyt) w paśmie Małej Fatry położonego na wysokości 1457 mnpm. Według jednej z baz podjazdów polskich, czeskich i słowackich, jest to najtrudniejszy asfaltowy podjazd w tych krajach. Oczywiście nie sposób było mi go ominąć. Nawet specjalnie pojechałem bardziej na północ, a nie od razy do Bratysławy, by móc postawić na nim nogę. Na piętnastu kilometrach różnica wzniesień wynosi około 1000 m. Jak już napisałem, miejsce noclegu wybrałem tak, by już nie plątać się w Martinie i spokojnie rano rozpocząć zmagania. Tak też się stało. Po krótkim odcinku dojazdowym, już stałem przy początku podjazdu. Tym razem postanowiłem odpiąć całe sakwy i ukryć je pod drzewem, by mieć mniejsze obciążenie. Wziąłem tylko pieniądze, dokumenty i aparat fotograficzny. Papierki upchnąłem do kieszonek, a aparat wraz ze statywem przywiązałem do bagażnika. Jechało się nadspodziewanie dobrze. Nachylenia nie były ekstremalne. Szybko zdobywałem dystans i wysokość. Postanowiłem jechać bez zatrzymywania się, a ewentualne pstrykanie fotek pozostawić na zjazd. Dopiero od poziomu ok. 1250 mnpm (od schronisk) zaczęły się mocniejsze nachylenia, ale była to już końcówka. Może ze dwa kilometry. Na ostatnim odcinku asfalt jest już mocno zniszczony, ale bezproblemowo da się jechać. Dobrnąłem do końca utwardzonej drogi, przede mną stał wysoki nadajnik wraz z budynkiem. Tu był koniec mojej wspinaczki. Z aparatu fotograficznego zrobiłem użytek. W dole roztaczała się dostojna panorama. Mimo nieskazitelnego nieba, dalekie plany były jednak osnute mgiełką. Chwilę odpoczywałem i podziwiałem widoki. Potem zjechałem do restauracji i łapczywie wypiłem kofolę. Zjazd w dół był przyjemny, jednak niezbyt szybki. Droga jest wąska, są zakręty przez co nie ma dobrej widoczności. Oczywiście gdy otwierała się panorama, przystawałem by dziabnąć zdjęcie. Większość trasy prowadzi jednak lasem i wtedy widoków nie było. Pod drzewkiem odnalazłem swoje manele, przyczepiłem je do bagażnika i ruszyłem dalej. Z mego punktu widzenia podjazd na Martinske hole w żaden sposób nie powinien być klasyfikowany wyżej od podjazdów karkonoskich (Przełęcz Karkonoska, Vyrovka, Dvoracky). Owszem, jest długi, ale jedzie się płynnie i bez ekstremalnych wrażeń Tymczasem walka na prawie 30 % nachyleniu na Karkonoskiej jest niemalże batalią o życie. Płuca chcą wyskoczyć przez gardło, a serce wali jak szalone. Trudniejszy już był wjazd na Velicke pleso w Tatrach Wysokich…

Teraz mój slalom kierował mnie na południe, ku nizinom. Prawdę mówiąc, miałem już dość tych górek i marzyłem o gnaniu po płaskich terenach. Miasto Martin zostawiłem generalnie po lewej ręce. Kiedy tak mknąłem w upale południa, znowu spotkała mnie przykra niespodzianka w postaci przedziurawienia dętki z tyłu. Pewnie powodem tego było mało powietrza w kole. Drugiej dętki zapasowej nie miałem, zatem przyszło do klejenia. Na tej czynności strawiłem ponad 2 godziny. Najpierw nie mogłem znaleźć dziury. Nie pomagało ślinienie i przystawianie ucha. W końcu wpadłem na pomysł, by jako detektora użyć plastikowego zbiornika, w którym normalnie przechowywałem baterie, lampki rowerowe i klucze). Wypełniłem go wodą z bidonu i oto miałem idealne ustrojstwo do wykrycia otworku w dętce. Woda w bidonie była smakowa i zawierała trochę cukru, dlatego dętka później nieco się lepiła. No ale trudno. Dziurę znalazłem. Skleiłem, zamontowałem całość i zacząłem pompować. A tu kapeć dalej. Rozebrałem koło znowu. Mój detektor nie wykazał wypływu powietrza poprzez bąbelkowanie. Skręciłem na powrót wszystko i znowu ta sama historia. Powietrze nie chce się trzymać. Tak bawiłem się w odkręcanie, bezskuteczne szukanie dziury i ponowne skręcanie chyba ze trzy razy. W międzyczasie sprawdziłem zawór. Okazał się w porządku. Wreszcie pomyślałem, że z pompką jest coś nie tak. W oddali widziałem stację paliw. Postanowiłem dociągnąć niej rower i spróbować napompować koło kompresorem. Próba okazała się skuteczna. Nabiłem oponę do 5 atmosfer. Trzymało się jak cholera! Nie popuszczało ani grama. Z pogardą popatrzyłem wtedy na pompkę i posłałem jej parę cierpkich słów, których tu nie przytoczę…

I tak na powietrzu skompresowanym przez urządzenie na stacji benzynowej w pobliżu Martina dojechałem do końca swej ekspedycji… Cała ta sytuacja zmęczyła mnie jednak psychicznie. Przeniosło się to też na dziwną niemoc fizyczną. Poczułem coś jakby kryzys. Na liczniku miałem pod 40 kilometrów, a dochodziła już piętnasta. Do celu daleko, żar leje się z nieba. Jakoś wyparował ze mnie entuzjazm. Jakiś czas jechałem drogą krajową, potem skręciłem w boczne trasy. Ruch samochodowy zelżał. Przede mną była jeszcze jedna przełęcz, Vricke sedlo o „szatańskiej” wysokości 666 mnpm. Podjazd był łatwiutki, ale zmęczyłem się niepomiernie. Z przyjemnością odpoczywałem na zjeździe. Był niepodziewanie długi, jeśli uświadomić sobie, że prowadził tylko z wysokości lekko ponad 600 m. Zatem dotarłem do nizin południowosłowackich. Minąłem Nitranske Pravno i Previdzę. Było płasko i nawet wiatr nie przeszkadzał, ale mnie jakoś nie chciało się jechać. Gdy na liczniku wskoczyło 100 kilometrów, przejeżdżałem przez wioskę Novaky. Na jej końcu wypatrzyłem pensjonat. Wiedziałem już, że tu zakończę karierę w tym dniu. Nie było jeszcze tak późno, właściwie mogłem sunąc dalej, ale chyba miałem dość wrażeń. Mój pensjonat nazywał się „Delta”, a nocleg kosztował 15 euro. Z początku chłopak, który go obsługiwał (może właściciel) chciał 25 euro, ale szybko opuścił cenę, gdy udałem, że rezygnuję i chcę jechać dalej. Korzystając ze sposobności zrobiłem generalne pranie swoich rzeczy. Ulokowany byłem na poddaszu, było tu parno, a więc wiedziałem, że wszystko ładnie mi wyschnie. Jedząc kolację w pensjonacie, wysłuchałem swoistego koncertu dwóch miejscowych grajków, bowiem urządzano imprezkę. Muzyka w rodzaju disco-polo nawet mi specjalnie nie przeszkadzała.

Ranek zawsze jest mądrzejszy od wieczoru. Wstałem rześki, wypoczęty i spragniony dalszej jazdy. Zbadałem stan powietrza w tylnym kole. Opona była twarda jak lita guma. Utrzymywała się słoneczna aura. Aby nadrobić zaległości, jako swój cel przyjąłem dotarcie do stołecznego miasta Bratysławy. Teren wyrównał się, ale niestety zaczął wiać przeciwny wiaterek. Mimo to jechałem bez negatywnych odczuć z poprzedniego dnia. W mieście Partizanske wypatrzyłem sklep rowerowy i za 3 euro kupiłem w nim dętkę (po słowacku dętka to „dusza”). Teraz spokojnie mogłem gnać dalej. Mijałem kolejne zadbane wioski, między którymi zieleniły się kukurydziane pola, a na poboczu rosły czereśnie. Z tymi czereśniami to ciekawa sprawa. Przez długie odcinki towarzyszą na poboczu użytkownikowi drogi. Nikt nie zrywa owoców, a drzewa nie maja swych właścicieli. Przy jednym takim drzewku przystanąłem i zjadłem pokaźną ilość tych pyszniutkich owoców. Pierwszą większą miejscowością na trasie było stare miasto, Nitra. Jak większość słowackich miejscowości, otacza je obwodnica. Zjechałem jednak do centrum. Warto było, bo jest tu ładnie, spokojnie, a i budowle są warte zobaczenia. Na rynku na obiad zamówiłem sobie pizzę i popiłem kofolą. Kilometry uciekały przyjemnie szybko. Realizacja planu dotarcia do Bratysławy stawała się całkiem możliwa. Przecinałem kolejno Salę, Dunajską Stredę i Gabcikovo. Około godziny osiemnastej dotarłem do zbiornika Vodne Delo Gabcikovo. Od Bratysławy dzieliło mnie ponad 40 kilometrów. Tuż przy zbiorniku jest idealnie płaska asfaltowa ścieżka. Chwilę zastanawiałem się czy jechać nią czy równoległą normalną drogą. Zobaczyłem, że tubylcy wybierają jednak ścieżkę, zatem i ja na nią wskoczyłem.

Zbiornik wodny wygląda imponująco. W zachodzącym słońcu nabierał szczególnego uroku. Kilka razy przystanąłem, by zrobić zdjęcie. Nie było samochodów, co odbierałem z dużym zadowoleniem. I oto wreszcie oczekiwana tablica z napisem „BRATISLAVA”. Co prawda stojąca w szczerym polu, ale jakoś mnie to nie zdeprymowało. Fotka z tablicą należała do rzeczy obowiązkowych. Licznik wskazywał dystans 190 kilometrów, a więc warto było pomyśleć o noclegu. Przed wyjazdem w Internecie znalazłem fajną miejscówkę w pobliskiej dzielnicy Cunovo. Nie próbowałem rezerwować miejsca, tylko odnotowałem jego namiary. Gdy trafiłem do Cunova, dzielnica ta wyglądała bardziej na odosobnioną wioskę niż część stołecznego miasta. Znalazłem swój adres. Była sobota i niestety okazało się, że trwa jakaś impreza (chyba wesele?) i wolnych miejsc brak. Lekko szlag mnie trafił. Do centrum nie chciałem się pchać, ale na szczęście tuż po zjechaniu z grobli wypatrzyłem hotel, lecz oceniłem, że może być za drogi i pociągnąłem dalej. Teraz nic innego nie mogłem zrobić jak do niego wrócić. Gdy podjechałem pod hotel „Divoka Voda” była już szarówka. Było w nim mnóstwo gości (głównie młodzieży, bo jak się później okazało jest to swoiste centrum sportów wodnych i mieszkają tu sportowcy), więc z pewnym niepokojem spytałem o wolny pokój. Na szczęście było wolne lokum. Już nawet nie patrzyłem na cenę. Ale aż tak bardzo ze mnie nie zdarli, nocleg ze śniadaniem kosztował 37,65 euro. Do dwustu kilometrów zabrakło niespełna trzech. Kiedyś może bym dokręcił do dwójki z przodu, ale już mnie to aż tak bardzo nie bawi. Zresztą w pewnym sensie takie dokręcanie byłoby wbrew przykazaniom Ducha Sportu. Kolację z wcześniej zakupionych produktów zjadłem w pokoju. Sen przyszedł niezwłocznie po przyłożeniu głowy do poduszki, a śnił mi się czarno-czarny film.

Kolejny dzień zaplanowany był jako jazda przez trzy kraje. Tak się składa, że miasto Bratysława bezpośrednio graniczy z Węgrami i Austrią. Grzechem byłoby nie skorzystać z tej okazji. Przed wyruszeniem zjadłem w hotelu obfite śniadanie bezceremonialnie korzystając z dobrodziejstw szwedzkiego stołu. Do granicy węgierskiej z hotelu „Divoka Voda” miałem zaledwie 2 kilometry. Po paru depnięciach na pedały stałem przy tabliczce z napisem „Magyarorsag”. Gdy robiłem fotkę z tabliczką, do mojego nosa dotarł przykry zapach. Po słowackiej stronie, może pięć metrów za rzeczoną tabliczką, leżała sterta fermentujących śmieci. To pewnie Węgrzy podrzucali je swoim sąsiadom w charakterze kukułczego jaja, w ten sposób mszcząc się za dołączenie do Słowacji w ich mniemaniu węgierskich okolicznych terytoriów. Nigdy wcześniej nie byłem rowerem w kraju naszych bratanków. Byłem za to jako turysta pieszy. Pierwszą wioską była Rajka. Byłem w niej przed czternastu laty. Jednak nie przypominałem sobie tego, co widziałem kilkanaście lat temu. Wszystko było jakby nowe. Po Węgrzech zrobiłem małe kółeczko. W jego skrajnym punkcie było miasteczko o nazwie, przy której można złamać sobie język – Mosonmagyarovar. Objechałem je dość dokładnie. Spokojne, ciche i sympatyczne. Z Mosonmagyarovaru wyjechałem główną drogą, przy której tuż za miastem stał znak oznaczający zakaz jazdy dla rowerów. Wzdłuż drogi była jednak asfaltowa ścieżka dla rowerzystów. Wskoczyłem na nią i ruszyłem ku austriackiej granicy. Sielankę jazdy zakłócał mocny przeciwny wiatr.

Po kilkudziesięciu minutach dobrnąłem do granicy. W Austrii na rowerze niegdyś byłem. Zaliczyłem kilkanaście kilometrów nad Jeziorem Bodeńskim. Dla mnie kraj ten nie jest specjalnie atrakcyjny. Panuje tu septyczny odhumanizowany porządek, który dla mnie jest niestrawny. Wszystko poukładane, brak śladów ożywczego chaosu. Poza tym te okropne nazwy co do jednej kończące się na –dorf. Można zwariować. Nic więc dziwnego, że zamiast skręcić z powrotem ku Bratysławie, ja pociągnąłem na Wiedeń. Cały czas wiało. O swej pomyłce zorientowałem się po jakichś 6-8 kilometrach. Przynajmniej ten krótki odcinek powrotny miałem z wiatrem. Z ulgą wjechałem ponownie do Bratysławy. Ruch nawet nie był tak wielki. Główną arterią ruszyłem ku centrum. Miałem tu trzy cele: obejrzeć stare miasto, w końcu coś zjeść oraz kupić i napisać kartki do rodziny i znajomych. Była godzina siedemnasta, a gorączka panowała tropikalna. W centrum miasta było miliardy ludzi. Trudno było przeciskać się rowerem. Po kupieniu kartek, ulokowałem się w pizzerii. Zjadłem swoją pizzę i w międzyczasie wyskrobałem dziesięć kartek. Teraz pozostało tylko krótkie zwiedzanie. Oczywiście nie było mowy o wchodzeniu do jakichś obiektów. Czas naglił. Dla mnie najważniejszy był Hrad, Dunaj i mostowa wieża w kształcie spodka, w którym jest restauracja. Cel swój osiągnąłem. Teraz stanąłem przed nie lada problemem. Jak wydostać się z dużego miasta we właściwym kierunku, gdy brak jest jakichkolwiek oznaczeń. Pojechałem trochę na „czuja” i się udało. Spytani po drodze bratysławianie potwierdzili, że zmierzam we właściwą stronę, ku mieście Stupava. Miałem zamiar poszukać tu noclegu, ale niczego nie znalazłem. Pociągnąłem zatem dalej. Po przejechaniu może 15 kilometrów we wsi Pernek stanąłem  w motelu. Po krótkim targowaniu się z jego właścicielką uzgodniliśmy cenę noclegu na 16 euro. Co prawda było późno, ale mnie morzył głód. Gospodyni była jednak przygotowana na taką okoliczność. Za 3 euro zjadłem zupę i ogromny kotlet świniowy z frytkami. Zimne piwo smakowało wybornie.

Kolejny dzień przyniósł gwałtowną zmianę pogody. Temperatura spadła o 20 stopni (z trzydziestu kilku do może dziesięciu). No i zaczął padać deszcz. Jazda w zimnych strumieniach wody nie należy do przyjemności. Wyciągnąłem wszystkie ciepłe ciuchy, które do tej pory wiozłem niepotrzebne w sakwach. Na wierzch założyłem swą pelerynkę. Jednak po kilkunastu minutach jazdy byłem przemoczony. Na początku był podjazd na przełęcz Baba. Znajdowałem się w Małych Karpatach. Górki to niewielkie, ale o charakterystycznej urodzie. Wspinaczki było może ze cztery kilometry, bowiem przełęcz ta wznosi się na wysokości nieco ponad 500 mnpm. Mimo intensywnego deszczu stanąłem na chwilę, by zrobić zdjęcie. Cóż, chyba nigdy w życiu więcej nie będę na Babie… Dlatego warto było to uwiecznić. W strugach wody zjeżdżałem w dół. W innych okolicznościach byłoby pewnie pięknie, ale ja trząsłem się z zimna i jakoś nie miałem ochoty na kontemplację uroków przyrody. I oto zdarzył się jakby cud. Gdy byłem na dole, przestało lać. Krótki odcinek jechałem z huraganowym wspomagającym wiatrem. Idylla nie trwała długo. Musiałem zmienić kierunek, a wtedy prawie stanąłem w miejscu. Wiatr był niezwykle mocny. Wiał z zachodu, a ja brnąłem generalnie na północ. Droga jednak lawirowała. Gdy widziałem skręt w lewo, lekko się miotałem w środku, bo wiedziałem, że przyjdzie mi pokonywać dodatkowy opór wściekłego żywiołu. Jednak powoli posuwałem się do przodu. Na trasie znowu zaczęły się interwały. Było chłodno, pochmurnie i nieprzyjemnie. Ale deszcz gdzieś sobie na szczęście odpłynął. Wypatrywałem jakiejś knajpy, by posilić się do walki z tym wietrzyskiem. Jednak na mojej trasie restauracje gdzieś się pochowały. Kupiłem zatem batony i tak pokrzepiony posuwałem się naprzód. Jadąc na rowerze oczywiście rozglądamy się po okolicy.

Jeśli posuwamy się w nowych miejscach, w nowych krajach, siłą rzeczy zapamiętujemy jakieś ciekawostki, charakterystyczne dla danych obszarów sprawy. Przykładowo w zeszłym roku byłem w Albanii. Tam typowe są myjnie samochodowe. W każdej wiosce jest przynajmniej jedna. Na Słowacji (a i Czechach też) mają hopla na punkcie czegoś co się nazywa „pneuservis”. W każdej zapadłej dziurze pierwsza tabliczka właśnie o tym informuje. Sadzę że chodzi o wulkanizację opon. No tak, tam jesteście pod tym względem zupełnie bezpieczni. Przebitą oponę załatają na miejscu… Podczas jazdy w tym dniu zapamiętałem też dość abstrakcyjny obrazek, rodem jak z twórczości Franza Kafki. Oto w szczerym polu, może trzy kilometry od najbliższej miejscowości, natknąłem się na przejście dla pieszych. Na jezdni była namalowana zebra, a oprócz tego stały odpowiednie znaki. Ciekawe dla kogo je wytyczono?

Warto powiedzieć dwa zadnia o samotnej wielodniowej jeździe w obcych krajach. Nastawiony byłem na podróż w towarzystwie. Jednak moi koledzy zarówno rzeczywiści jak i „internetowi”, którzy deklarowali wspólną jazdę, do ostatniej chwili zawiedli i zrejterowali. Tak naprawdę to chyba wcale nie mieli ochoty na tę ekspedycję. Przynajmniej jeden przyznał się do tego i wytłumaczył, że był to dla niego za duży dystans. Drugi kręcił do samego końca. Szkoda, bo może wykombinowałbym kogoś innego… Ale mniejsza z tym. Nigdy do tej pory nie jechałem sam na tak długiej wyprawie. Z początku taka perspektywa lekko mnie hm… może nie wystraszyła, ale spowodowała, że poczułem się nieswojo. Jednak z upływem czasu, przyzwyczajałem się. Można rzec, że zdałem egzamin na Robinsona Crusoe. Jazda bez towarzystwa nastręcza kłopoty dwojakiego rodzaju: mentalne (te ważniejsze) oraz logistyczne. Mentalne polegają na braku wsparcia, które jest czasem potrzebne przy dużym wysiłku. Niekiedy pojawia się zniechęcenie. Zmęczenie psychiczne jest gorsze od fizycznego. Wtedy jedno dobre słowo może spowodować, że wraca się do równowagi. Raczej nie brakowało mi takiego zwykłego paplania, bo chyba z natury nie jestem pleciugą. Z kolei kłopoty logistyczne są dość oczywiste. Zwykłe zakupy w sklepie mogą się skończyć utartą środka lokomocji, który komuś się spodoba. W związku z taką ewentualnością nabyć napojów i batonów niezbędnych podczas jazdy dokonywałem na stacjach benzynowych. Było nieco drożej, ale przynajmniej widziałem swój pojazd. Na miejsca spożycia obiadu też wybierałem kanjpki tak ulokowane, że rower był w zasięgu mego wzroku. Poza tym zwykle dla jednej osoby wyższe są koszty noclegów… Zaletą jazdy bez kompanów jest za to kwestia własnego rytmu. Nie trzeba ani kręcić z jęzorem do pasa, ani wstrzymywać nogi. Mając teraz obecną wiedzę, wydaje mi się, że nawet gdyby moi wirtualni kompani zdecydowali się na wspólną jazdę, to istniała duża szansa, że na trasie musielibyśmy się rozstać.

Minąłem większe miejscowości: Nove Mesto nad Vahom i Trencin. Powoli zacząłem rozglądać się za noclegiem. Sprawa stałą się tym bardziej pilna, że znowu zaczęło padać. Ubranie zdążyło już na mnie wyschnąć i z tym większa niechęcią przyjąłem ten deszcz. Raz nawet przystanąłem przy jakimś pensjonacie za Trencinem, ale właścicielka zaśpiewała jakąś kosmiczna cenę. Coś koło 40 euro, zatem pojechałem dalej. Wreszcie w miejscowości Nemsova trafiłem na odpowiednie miejsce. Był to pensjonat „Fox:” Bardzo sympatyczny i wręcz luksusowy. Bez targów przyjąłem cenę za nocleg ze śniadaniem w wysokości 25,5 euro. Lokum znalazłem rychło w czas, bowiem za chwilę rozpętała się straszliwa ulewa. Ja patrzyłem na nią z uśmiechem przez szyby restauracji, w której na spóźnioną obiadokolację pałaszowałem wielką porcję spaghetti bolognese i popijałem miejscowym piwkiem. Wieczorem z uwagą obejrzałem w telewizji prognozę pogody. Zapowiadano ulewy przez cały następny dzień. Ta informacja spowodowała, że zmieniłem swoje plany. Zamiast kierować się ku ostatnim górom, postanowiłem jednak je sobie odpuścić i ścinać już do czeskiej granicy, od której dzieliło mnie 10 kilometrów. Jazda w deszczu po górach jest najgorszą rzeczą jaka może zdarzyć się rowerzyście. Zatem Lysa hora pozostała niezdobyta. Będzie okazja, aby kiedyś tam się wybrać, ale już przez Polskę, a potem czeską stroną. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Skalkulowałem nową trasę i wyszło mi na to, że w siodle mogę dojechać do samego domu. Pierwotnie miałem zamiar dojechać do Cieszyna i stamtąd wrócić do domu pociągiem. Perspektywa dotarcia na rowerze do Świdnicy wydała mi się bardzo nęcąca i ze wszech miar zgodna ze wskazówkami Ducha Sportu. Z tą myślą usnąłem w ciepłych pieleszach hotelowego wyrka.

Pierwsze kilometry jazdy w dniu następnym odbywały się w warunkach bezdeszczowych. Jednak gdy dotarłem do czeskiej granicy, zaczęło padać. Deszcz towarzyszył mi praktycznie do końca dnia. Na szczęście nie lało cały czas, były krótkie przerwy w opadach. Ale gdy już padało, to z nieba spadały strugi wody. Wszystko na sobie miałem oczywiście przemoczone na amen. Rzeczy szczelnie popakowane w reklamówkach i wiezione w sakwach, jak się później okazało, pozostały jednak suche. Ze sobą miałem mapę Słowacji, nie miałem mapy Czech. Jestem raczej wrogiem urządzeń typu GPS, zatem w nic takiego nie byłem wyposażony. Mijałem kolejne miejscowości aż wyjechałem poza obręb swej mapy. Chciałem nawet kupić mapę rejonów, przez które przejeżdżałem, ale na stacjach benzynowych niczego takiego nie znalazłem. Dalej więc posuwałem się nieco na ślepo. Za Novym Jicinem stanąłem przed dylematem: jechać ku Cieszynowi czy Opavie? Jak sobie przypominałem z geografii, z Opavy miałem bliżej do domu, zatem ruszyłem ku tej miejscowości. I tak co jakiś czas zalewany wodą przemierzałem czeskie drogi. Już niedaleko od Opavy przeciąłem Odrę. Stanąłem nawet, by ją sobie dokładnie obejrzeć. Niewielka rzeczka niosąca brunatne wody. No ale we mnie na ten widok odezwała się tęsknota do kraju. Przed Opavą był jeszcze dość krzepki podjazd (do miejscowości Vrchy). Zapowiadał się dość niewinnie, ale ciągnął się kilka kilometrów. Za to potem do samej Opavy było już lekko. W mieście znalazłem się w okolicach godziny osiemnastej. Jakiś czas krążyłem uliczkami w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Wreszcie dotarłem do hotelu Korona w samym centrum. Okazało się, że jest dość drogi, ale dysponuje też tańszymi miejscami w odległym o może 300 metrów pensjonacie. Na to się właśnie zdecydowałem. Zapłaciłem kartą. Za nocleg i śniadanie wyszło około 130 zł. Po ulokowaniu się w pokoju, porozwieszałem swe przemoczone rzeczy, a sam ubrałem się w suche i poszedłem coś przekąsić. Opava okazała się pięknym miastem. Śliczne budynki zmuszały mnie co chwila do zrobienia zdjęcia. Po ulicach jeździły wzgardzone u nas trolejbusy. Na kolację kupiłem u Turków dwie tortille. Wieczorem obejrzałem w telewizji prognozę pogody. Zapowiadano znowu deszcz., ale ja cieszyłem się chwilą w ciepłym łóżeczku.

Początek jazdy w przedostatnim dniu mojej wycieczki odbywał się ku memu zdziwieniu w warunkach bezdeszczowych. Przejechałem 20 kilometrów, minąłem kilka wiosek, raz przystanąłem przy czereśniowej alei, by skubnąć nieco owoców. Podobnie jak poprzedniego dnia, sielanka prysła na granicy. Polska przywitała mnie najpierw mżawką, a potem coraz bardziej intensywnymi opadami. Wyjechałem na Górnym Śląsku, w okolicach miejscowości Pietrowice Wielkie. Cieszyłem się, że stanąłem na polskim gruncie. Nawet nie denerwował mnie ten męczący deszcz i dziury na drodze. Kiedyś już przejeżdżałem tą trasą na rowerze. Było to w 2008r., kiedy jechałem z Przemyśla do domu. Tym razem jednak za Głubczycami nie pojechałem w kierunku Czech (jak wtedy), lecz obrałem jazdę na północ. Z Opavy do domu miałem ponad 200 kilometrów. W jeden dzień nie dałbym chyba rady. Postanowiłem zatem nieco pokluczyć i do domu dotrzeć po dwóch dniach jazdy. Zastanawiałem się, gdzie zakończyć jazdę. Mój wybór padł na Namysłów. W tym roku już raz wybrałem się do tego miasta w ramach rowerowej dwudniówki. Było to na początku sezonu, kiedy po drodze można było zobaczyć zamarznięte jeziorka. Raz przeciąłem drogę, którą też w tym roku dane mi było już przejechać. Wtedy celem była Góra Świętej Anny. Deszcz to się uspokajał, to znowu się wzmagał. Wreszcie opady zanikły. Z radością, ale i z pewną niewiarą patrzyłem na przejaśniające się niebo. Raz nawet skróciłem sobie trasę wbijając się w drogę gruntową (między Polska Nową Wsią a Chróściną). Rower i sakwy nieco się ubłociły… Z całych sił chciałem ominąć Opole, bo nie miałem ochoty przebijać się przez aglomerację, ale niestety jakoś się nie udało. Za Opolem złapałem swój kierunek. Było już późno, a do celu zostało około 45 kilometrów. W tym dniu nie jadłem obiadu, więc powoli organizm zaczął się domagać swoich kalorii. Stanąłem przy sklepie, kupiłem dwie wielkie słodkie bułki, które pożarłem ze smakiem. Na trasie minąłem „dziwne miejscowości”: Pokój, Kup i Miejsce. Na Słowacji, choć intensywnie ich wypatrywałem, „dziwnych miejscowości” nie znalazłem. Wcześniej w tym dniu przejeżdżałem przez Suchą Psinę (koło Głubczyc). Do Namysłowa dotarłem przed dziewiątą, a na liczniku było blisko 190 km. Jako miejsce noclegowe wybrałem sprawdzony już przeze mnie hotel Polonia. Nie ma luksusów, ale tak jak dla mnie było w sam raz. Koszt noclegu ze śniadaniem to 90 zł. Śniadanie za to prawie jest przynoszone „do łóżka”. Wypakowałem się szybko, a potem zrobiłem zakupy na późną wieczerzę. Jedząc kolację z przyjemnością oglądałem polską telewizję. Zwłaszcza język polski miło brzmiał mi w uszach.

Ostatni dzień jazdy przywitał mnie słońcem. Byłem dziwnie pewny, że ten ostatni etap będzie „etapem przyjaźni”. Wyspałem się solidnie. Do domu miałem już niedaleko, zatem mogłem sobie pozwolić na ciut późniejszy wyjazd. Zjadłem śniadanko. Przezd jazdą wyczyściłem i nasmarowałem napęd w swoim rowerze. Jako czyściwa użyłem nieco podartej bielizny... Początek drogi przebiegał po „dziewiczych trasach”. Wyparzyłem je na mapie i postanowiłem zaliczyć. Tak na marginesie, mapę kupiłem na stacji paliw za Głubczycami, bo przecież nie przewidywałem jazdy przez Opolszczyznę i Dolny Śląsk. Od Oławy już mapę mogłem schować głęboko, trasa była mi doskonale znana. Słoneczko świeciło, ale ciepła dawało mało. Dla mnie jednak wielką frajdą była konstatacja, że nic mi nie kapie na głowę. Wdrapałem się na ostatnią przełęcz, tuż przed Świdnicą. Jest to właściwie „przełączka” o nazwie Tąpadła. No ale zawsze to kawałek górki. Na podjeździe wypróbowałem nowy gładziutki asfalt.

I oto tabliczka „powiat świdnicki”, i oto tabliczka „Świdnica”. Przy tej ostatniej przystanąłem dłużej. Jej widok był dla mnie jakby nagrodą za te wszystkie trudy jazdy. W głowie szybko przewinęły mi się obrazy, które oglądałem z perspektywy rowerowego siodełka przez ostatnie dwa tygodnie. Wtedy jakoś zlały mi się w jedną całość. Teraz, kiedy się utrwaliły i okrzepły, pewnie często będę do nich wracał we wspomnieniach. Do Tatr i Karolvej Holi, do wschodniej Słowacji z cygańskimi gettami, do miast, miasteczek i wiosek. Rowerem raczej tam się już nie wybiorę. Tyle jest innych wspaniałych miejsc, które chciałoby się zobaczyć.

Jak podsumować to moje przedsięwzięcie? Mimo tego że zmieniłem nieco pierwotne plany, czego nie lubię robić, jestem bardzo zadowolony. Najważniejsze że udało mi się przejechać bez jakiejś awarii niweczącej cale przedsięwzięcie. Dopisało zdrowie, kondycja no i generalnie pogoda. Była to najdłuższa moja wycieczka, nigdy dotąd nie przekroczyłem 2000 kilometrów. Ze względu na wiele górskich odcinków, pewnie też jedna z trudniejszych.

Ten sezon w moim przypadku obfituje w różne dłuższe i krótsze rowerowe wyjazdy. Była Góra Świętej Anny, był szpurt do Warszawy, było kilka innych dwudniówek. Dziś wieczorem kolejny wyjazd i nowa przygoda, tym razem pięć dni jazdy. W sierpniu też planuję mały kawałek południowej Europy.

Jednak tak naprawdę to już myślę o przyszłym roku, o dłuższej wyprawie. W głowie coś tam się klaruje. Szkoda że nie można pojechać wszędzie tam, gdzie by się chciało. No ale przecież nie można mieć wszystkiego od razu. Im coś jest bardziej wyczekiwane, tym ma większa wartość. I tyle.

A oto szczegółowy przebieg jazdy:
Etap I
14.06.2013, dystans 130,7 km, czas jazdy 5:58:12
Trasa: PRZEMYŚL-Pralkowce-Dybawka-Krasiczyn-Śliwnica-Olszany-Cisowa-Korzeniec-Boguszówka-Korzeniec-Bircza-Stara Bircza-Leszczawa-Kuźmina-Rozpucie-Tyrawa Wołoska-Przełęcz Przysłup 620 mnpm-Wujskie-Załuż-Bykowce-Sanok-Zahutyń-Zagórz-Tarnawa Dolna-Tarnawa Górna-Czaszyn-Brzozowiec-Kulaszne-Szczawne-Rzepedź-Jawornik-Komańcza-Radoszyce-Przełęcz Radoszycka 684 mnpm-(SŁOWACJA)-Palota-MEDZILABORCE

Etap II
15.06.2013, dystans 187,9 km, czas jazdy 8:43:20
Trasa: MEDZILABORCE-Nagov-Cabalovce-Vyrava-Svetlice-Nizna Jablonka-Hostovice-Pcoline-Snina-Stakcin-Kolonica-Kolonicky vrch 441 mnpm-Ladomirov-Ubla-(UKRAINA)-Malyj Bereznyj-Myrca-Dubrynyc-Zariceve-Perecyn-Kamjanycja-Nevycke-Użhorod-Mynaj-Rozivka-Koncove-Botpalva-Batpa-Haloc-Palad-Komarivci-Mali Selmenci-(SŁOWACJA)-Velke Selmence-Ruska-Kapusany-Veskovce-Pavlovce nad Uhom-Palin-Zemplinska Siroka-MICHALOVCE

Etap III
16.06.2013, dystans 148,4 km, czas jazdy 7:38:55
Trasa: MICHALOVCE-Petrovce nad Laborcom-Nacina Ves-Vola-Strazske-Brekov-Humenne-Zavadka-Topolovka-Hudcovce-Tovarne-Sedliska-Vranov nad Toplou-Caklov-Vranov nad Toplou-Vechec-Banske-Herlianske sedlo 660 mnpm-Herlany-Bidovce-Durdosik-Kosicke Olsany-Kosicka Nova Ves-Koszyce-Mala Ida-Hodkovce-Rudnik-JASOV

Etap IV
17.06.2013, dystans 135,8 km, czas jazdy 7:53:21
Trasa: JASOV-Medzev-Stos-Stoske sedlo 798 mnpm-Smolnik-Uhorna-Uhornianske sedlo 999 mnpm-Krasnohorske Podhradie-Roznava-Betliar-Gemerska Poloma-sedlo Sulova 910 mnpm-Hnilec-sedlo Grajnar 1 162 mnpm-Spisska Nova Ves-Smizany-Spissky Stvortok-Janovce-Horka-Svabovce-Hozelec-POPRAD

Etap V
18.06.2013, dystans 120,9 km, czas jazdy 7:31:09
Trasa: POPRAD-Velky Slavkov-Nova Lesna-Vysoke Tatry (Stary Smokovec)-Vysoke Tatry (Novy Smokovec)-Vysoke Tatry (Tatranske Zruby)-Vysoke Tatry (Tatranska Polianka)-Vysoke Tatry (Nova Polianka)-Vysoke Tatry (Vysne Hagy)-Strbske Pleso- Strbske pleso (jezioro) 1 346 mnpm-Popradske pleso 1 495 mnpm- Vysoke Tatry (Vysne Hagy)- Vysoke Tatry (Nova Polianka)- Vysoke Tatry (Tatranska Polianka)-Velicke pleso (Sliezsky Dom) 1 670 mnpm- Vysoke Tatry (Tatranska Polianka)- Vysoke Tatry (Tatranske Zruby)- Vysoke Tatry (Novy Smokovec)- Vysoke Tatry (Stary Smokovec)-Hrebienok (schronisko) 1 285 mnpm- Vysoke Tatry (Stary Smokovec)-Vysoke Tatry (Tatranska Lomnica)-Vysoke Tatry (Tatranske Matliare)-Rakusy-Kezmarok-Huncovce-Velka Lomnica-POPRAD

Etap VI
19.06.2013, dystans 111,0 km, czas jazdy 7:06:09
Trasa: POPRAD-Hranovnica-Vernar-sedlo Besnik 994 mnpm-Telgart-Cervena Skala-Sumiac-Kralova Hola 1 946 mnpm-Sumiac-Valkovna-Pohorelska Masa-Pohorela-Helpa-Zavadka nad Hronom-Polomka-Benus-Gasparovo-
BREZNO

Etap VII
20.06.2013, dystans 127,1 km, czas jazdy 6:53:00
Trasa: BREZNO-Pohansko (sedlo) 733 mnpm-Myto pod Dumbierom-Jaraba-sedlo Certovica 1 232 mnpm-Nizna Boca-Maluzina-Liptovsky Hradok-Liptovsky Mikulas-Lubela-Partizanska Lupca-Ivachnova-Ruzomberok-Hubova-Lubochna-Rajkov-Turany-Sucany-Martin-Vrutky-MARTIN

Etap VIII
21.06.2013, dystans 100,8 km, czas jazdy 5:57:41
Trasa: MARTIN-Martinske hole 1 457 mnpm-Vrutky-Martin-Pribovce-Benice-Slovany-Klastor pod Znievom-Vricko-Vricke sedlo 666 mnpm-Klacno-Nitranske Pravno-Pravenec-Nedozery Brezany-Prievidza-Sebedrazie-Kos-NOVAKY

Etap IX
22.06.2013, dystans 197,7 km, czas jazdy 9:09:13
Trasa: NOVAKY-Zemianske Kostolany-Vieska-Bystricany-Cerenany-Oslany-Male Uherce-Partizanske-Brodzany-Krasno-Bosany-Solcany-Celadnice-Kovarce-Oponice-Dolne Lefantovce-Nitra-Novy Cabaj-Cabaj Capor-Peres-Trnovec nad Vahom-Sala-Diakovce-Horne Saliby-Tomasikovo-Jahodna-Dunajsky Klatov-Velke Dvorniky-Dunajska Streda-Vrakun-Gabcikovo-(„grobla”)-Bodiky-Vojka nad Dunajom-Dobrohost-BRATYSŁAWA

Etap X
23.06.2013, dystans 154,7 km, czas jazdy 8:01:54
Trasa: BRATYSŁAWA-(WĘGRY)-Rajka-Dunakiliti-Feketeerdo-Mosonmagyarovar-Papret-Bezenye-Hegyeshalom-(AUSTRIA)-Nickelsdorf-Zurndorf-Gattendorf-Neudorf-Parndorf-Neudorf-Deutsch-Haslau-Prellenkirchen-Edelsthal-Berg-(SŁOWACJA)-Bratysława-Stupava-Lozorno-Jablonove-PERNEK

Etap XI
24.06.2013, dystans 137,8 km, czas jazdy 7:00:04
Trasa: PERNEK-sedlo Baba 527 mnpm-Pezinok-Vinosady-Modra-Kralova-Dubova-Casta-Dolany-Dolne Oresany-Horne Oresany-Smolenice-Trstin-Nahac-Dechtice-Chtelnica-Dolny Lopasov-Sterusy-Vrbove-Krakovany-Podolie-Castkovce-Cachtice-Nove Mesto nad Vahom-Trencin-Zamarovce-Skalka nad Vahom-Klucove-NEMSOVA

Etap XII
25.06.2013, dystans 139,8 km, czas jazdy 6:53:02
Trasa: NEMSOVA-Nova Nemsova-Horne Srnie-Rybniky-(CZECHY)-Svaty Stepan-Brumov-Bylnice-Valasske Prikazy-Lidecko-Luzna-Valasska Polanka-Leskovec-Usti-Vsetin-Jablunka-Bystricka-Podlesi-Valasske Mezirici-Hodslavice-Bludovice-Novy Jicin-Senov u Noveho Jicina-Kunin-Vrchy-Brezova-Lesni Albrechtice-Kajlovec-Hradec nad Moravici-Branka u Opavy-OPAVA

Etap XIII
26.06.2013, dystans 189,9 km, czas jazdy 9:07:15
Trasa: OPAVA-Jakartice-Sluzovice-Hnesovice-Koberice-Rohov-Sudice-(POLSKA)-Pietraszyn-Samborowice-Lekartów-Cyprzanów-Pietrowice Wielkie-Kietrz-Kozłówki-Nowa Cerekwia-Sucha Psina-Boguchwałów-Bernacice Górne-Głubczyce-Głubczyce Sady-Kietlice-Klisino-Szonów-Tomice-Głogówek-Mochów-Błażejowice Dolne-Zawada-Wawrzyńcowice-Kujawy-Racławiczki-Dziedzice-Smolarnia-Ligota Prószkowska-Jaśkowice-Ochodze-Komprachcice-Polska Nowa Wieś-Chróścina-Wrzoski-Opole-Czarnowąsy-Borki-Dobrzeń Mały-Dobrzeń Wielki-Kup-Ładza-Pokój-Zieleniec-Krogulna-Miejsce-Świerczów-Biestrzykowice-Jastrzębie-Ziemiełowice-NAMYSŁÓW

Etap XIV
27.06.2013, dystans 127,4 km, czas jazdy 6:00:27
Trasa: NAMYSŁÓW-Ligotka-Dębnik-Lubska-Młokicie-Pielgrzymowice-Bierutów-Karwiniec-Posadowice-Sątok-Grędzina-Mościsko-Jelcz-Laskowice-Stary Otok-Oława-Gaj Oławski-Marszowice-Wierzbno-Piskorzów-Piskorzówek-Domaniów-Kończyce-Borek Strzeliński-Boreczek-Borów-Piotrków Borowski-Rochowice-Tyniec nad Ślęzą-Popowice-Jordanów Śl.-Świątniki-Księginice Małe-Będkowice-Sulistrowiczki-Przełęcz Tąpadła 384 mnpm-Tąpadła-Wiry-Wirki-Gogołów-Miłochów-Jagodnik-ŚWIDNICA

Łącznie przejechany dystans wyniósł 2009,9 km w czasie 103:53:42, co daje średnią19,35 km/h, w tym kilometraż w poszczególnych krajach: Słowacja 1278,5 km, Polska 410,4 km, Czechy 154,0 km, Ukraina 66,0 km, Austria 53,0 km i Węgry 48,0 km.



Online Mężczyzna paweł.70

  • Marin
  • Wiadomości: 3323
  • Miasto: Ciepłe Łóżeczko
  • Na forum od: 28.11.2011
Odp: Słowacja slalomem 2013
« 23 Lip 2013, 20:20 »
Gratuluje wyjazdu
Poprosiłbym o mapkę i może o zdjęcia, a nawiasem mówiąc to niskie ukłony dla Twojego mega opisu i relacji z wyjazdu :o

Dom jest tam, gdzie rozkładamy obóz
Liczy się podróż, a nie cel.

Offline EASYRIDER77

  • Wiadomości: 4847
  • Miasto: INOWROCŁAW
  • Na forum od: 27.07.2010
Odp: Słowacja slalomem 2013
« 24 Lip 2013, 09:50 »
gratuluję wyjazdu. Super Ci poszło, tyle przejechałeś i samemu. Podziwiam. Także chętnie zobaczę Twoje fotki.

Offline Mężczyzna aaadam

  • Wiadomości: 98
  • Miasto: Katowice
  • Na forum od: 01.07.2013
    • Adama podróże, małe i duże.
Odp: Słowacja slalomem 2013
« 24 Lip 2013, 09:53 »
Fotki, fotki, fotki plissss.

A o tą jedyną to poproszę osobno :P

Najczęściej ludzie jadący rowerem pokonują kilometry, ja pokonuję samego siebie.

Offline Mężczyzna Grzesio

  • Wiadomości: 254
  • Miasto: Kraków
  • Na forum od: 12.01.2012
Odp: Słowacja slalomem 2013
« 28 Lip 2013, 03:10 »
haaahaaa zacząłem czytać relacje bo sam sie wybieram we wrześniu i już coś znalazłem że jednak nie jestem sam...że moje mięśnie jednak nie są jakieś inne... ;D
"Nie jechało się jak na szosówce. Mięśnie ze zdziwieniem przyjmowały większe obciążenie."

ok czytam dalej :)




Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Odp: Słowacja slalomem 2013
« 29 Lip 2013, 17:46 »

Co do trudności podjazdu to Martinske hole były mierzone licznikiem z altimetrem, ale bez kalibracji do map w skali 1:10 000 - w przeciwieństwie do polskich podjazdów, które mam już obrobione. Gdy tam pojadę z gps to będzie dokładniejszy odczyt, ale nadal z pewnym marginesem błędu. Aktualnie według moich obliczeń podjazd ten ma ok. 840 pkt, podjazd na Odrodzenie (przeł Karkonoska) ma 869 pkt, a Modré sedlo w Czechach 882 pkt. Niestety dla Słowacji i Czech brakuje dobrych map w skali 1:10 000 i niedasię precyzyjnie skalibrować danych z pomiaru.
Co do nachylenia, to zawsze jest pytanie, jak oceniać strome ścianki. Stóg Izerski z Czerniawy ma nieco mniej punktów niż podjazd na Odrodzenie, a nachylenia na odcinkach rzędu 300-400 m są naprawdę wymagające. Myślę, że jak uzbieram komplet danych w odpowiedniej jakości, to przeliczę wszystkie podjazdy w podziałce co 10 m :)

Nie chcę, żeby wyszło, że krytykuję Twoją pracę. Jej wartość jest niezaprzeczalna. Wiele razy korzystałem z danych zawartych w bazie planując swoje wyjazdy. Moja ocena opisanych podjazdów jest rzecz jasna subiektywna. Ale po wjechaniu na większość najtrudniejszych górek z wykazu, odnoszę wrażenie, że punktacja jest rzeczywiście nieco sztuczna. Wystarczyłoby poprzestać na danych liczbowych (długość podjazdu, różnica wzniesień, nachylenie na poszczególnych kilometrach ze wskazniem ekstremum na krótkich odcinkach). No ale to moje zdanie.
Pozrdawiam! :)



Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Odp: Słowacja slalomem 2013
« 31 Lip 2013, 20:50 »
Zdjęcia na stronie:
http://www.bikeforum.pl/threads/35316-Słowacja-slalomem-2013/page4



Tagi: ukraina słowacja 
 









Organizujemy










Partnerzy





Patronat




Objęliśmy patronat medialny nad wyprawami:











CDN ....
Mobilna wersja forum